środa, 25 sierpnia 2010

To be catholic or not to be

Właśnie oglądam "(Śmiechu) Warto rozmawiać" prowadzone tradycyjnie przez Jana Pospieszalskiego. Zaczęło się od wspomnienia o Solidarności, ale znienacka zeszło na sprawę krzyża. Jednym z gości jest Wojciech Cejrowski - któżby inny. Sensownie wypowiadał się Jan Hartman, ale miał przeciwko sobie pozostałych 3 dyskutantów, o Panu Pospieszalakim nie wspominając. Czekałem na tradycyjną tezę programu. Okazało się, że prowadzącemu nie bardzo chodziło o krzyż, ale raczej o wystąpienie antyrządowe.

Ja to pierdolę. Krzyż już dawno powinien zniknąć. Tymczasem naszła mnie refleksja, że ja swojej sprawy z krzyżem nadal nie uporządkowałem. Formalnie i statystycznie nadal jestem katolikiem. Nie wierzę w żadnych bogów, świętych, ceremoniał najwyżej mnie bawi (i nudzi), śpiewy irytują, a postawa moralna koscielnych urzędników mierzi, żeby wymienić tylko kilka. Czas wejść na apostazja.pl.

Nie wiem, co na to moja matka. Jest całkowicie areligijna. Jajek nie święci, ale śniadania wielkomoczne się urządza. W wigilię bozionarodzenia zjadamy pyszne potrawy, a nawet łamiemy się opłatkiem składając sobie życzenia. Wszystko to ma wymiar rodzinny, bo często są to jedyne okazje w całym roku, kiedy mamy okazję spotkać się całorodzinnie i mieć czas tylko dla siebie. Moja apostazja byłaby jednak pewnym wyrzutem. To przecież ona kiedyś zdecydowała o moim ochrzczeniu, przeciwko czemu zaprotestowałbym apostazją. Czy to ją zaboli? Muszę z nią o tym porozmawiać. Zaakceptowała inne moje wybory, więc może i z tym nie będzie problemu.

piątek, 13 sierpnia 2010

Z czym do jeża!?

Cały jeden dzień (dziś) krzyżem leżę w Łodzi. Z wybrzeża wróciłem. Było super, ale... Jeżdżenie nad polskie morze jest zupełnie bez sensu. Przypadkiem pogoda była, ale ile można wytrzymać na plaży bez odrobiny choćby cienia, a jedyną szansę na ochłodę daje morze o temperaturze stosownej dla niedźwiedzi polarnych! Mieszkałem w skansenie, czyli w domku z dykty z toaletami i prysznicami dostępnymi publicznie i wyłącznie dzięki temu, że ludzie już tam nie jeżdżą. A ci, co jeżdżą, to ludzie szarzy, smutni i bez życia. Jednego wolniejszego wieczoru w dwóch knajpach usiłowałem rozkręcić imprezę... bez efektu. Porównałem ceny.
Tunezja w sezonie (hotel, pogoda, własna łazienka, egzotyka, klimatyzacja, codzienne sprzątanie pokoju, wyżywienie i alkohole, parasole na plazy, ciepłe morze) to bez dojazdu 150zł za dobę.
Nad Bałtykiem w sezonie (domek z dykty, pogoda w kratkę, łazienka publiczna, polskie mordy, klima a la przeciąg, sam sobie posprzątaj, sam ugotuj lub zjedz w smażalni, alko w sklepie, ale w domku brak lodówki, zero parasoli na plaży, na którą trzeba dojechać samochodem, żeby nie iść 2 kilosy, morze na którym tylko kry brakuje i brudne) to bez dojazdu 100zł za dobę i to skromnie żyjąc.
Bałtyk można wybrać jak się ma ukochanego psa. I jak się lubi długie spacery brzegiem.

Atrakcją byli niektórzy wyselekcjonowani ludzie. Bo czy nie jest miłe, gdy znany reżyser zaprasza na obiad, albo prezydent miasta siedzi ekskluzywnie na kanapie w living roomie mojego domku z dykty i pije ze mną wódkę? Był też motocyklista. Mmmm, jaki męski, do schrupania na miejscu. Dobrze, że byłem najedzony.

A na dodatek Atlas Arena to domek dla lalek w porównaniu z halą między Sopotem, a Gdańskiem.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Rozkosze tu i tam

Uprzejmie informuję, że wróciłem z Bydgoszczy. Była to jedna długa balanga z przerwami na sen. Jestem wykończony, a szybko muszę się zregenerować, bo pojutrze jadę do Sopotu i na Wyspę Sobieszewską (w Łodzi jestem tylko we wtorek). Piszę o tym, bo okazało się, że w Sousse w Tunezji moja kumpela, Clitty, mieszkała dwa hotele ode mnie, ale przez pięć zazębiających się dni nie spotkaliśmy się ze sobą choćby na chwilę... bo nie wiedzieliśmy o sobie. Świat zmalał i prawdopodobieństwo pobytu w tym samym, nawet odległym miejscu, znacznie wzrosło.

Choć różnie z tym bywa. W Bydgoszczy odezwali się do mnie znajomi Raanda i Egusia (tak przypuszczam) z propozycją spotkania. Wysłałem odpowiedź, zapytałem kiedy i gdzie, po czym konwersacja umarła. Wieczorem dostałem przeprosiny, ale było już po ptokach, bo resztę pobytu miałem dokładnie zaplanowaną.

Przy okazji: jeśli ktoś chce jechać jedynką, to odradzam. Tuż za Włocławkiem wybudowano już wprawdzie wiadukt, ale za nim trwa wymiana nawierzchni: ruch wahadłowy jest na pięciu odcinkach. Za dnia jakoś to jeszcze idzie, bo obsługa jest ludzka, ale wieczorem jest tylko automat. Zdarzyło się, że z jednej strony przejechał jeden samochód, a z drugiej czekała kilkukilometrowa kolejka. Jest jakiś adres, gdzie można sprawdzić utrudnienia na drogach?

Niedziela była lajtowa, bo wylądowaliśmy z Labią i Clitty na działce u męża Clitty. A konkretnie w barze przy ogrodach działkowych. Życie towarzyskie było tam w pełnym rozkwicie. Co chwila komuś byłem przedstawiany, ktoś się dosiadał. Labia szybko zauważyła komu się szczególnie przyglądam, a myślałem, że robię to tak dyskretnie. Maciej jest uroczy i ładnie zbudowany. Ale już rozwiedziony, a synek milusi. Nie wiem jak to się stało, że postawił mi piwo i usiadł obok. Zrewanżowałem się tym samym. Potem musiał pojechać odstawić syna do byłej żony, ale wrócił i z miasta przywiózł mi piwo niedostępne w tym barze. Byłem zakłopotany, ale i miło mi było. Bardzo żałuję, że się z nim nie pożegnałem: gdzieś odszedł, a ja musiałem wracać. Sprawdzałem na "Widziałem Cię", ale nic się nie pojawiło.