Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gwiazda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gwiazda. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Bestiarium

Kobieta z brodą

Dzisiejsze spotkanie w gronie tęczowym wypełnione było muzyką. Nie zabrakło dyskusji o "Sekretach Watykanu" z TVN24, ale przeważyła jednak muzyka. Najnowsza Cher mnie nie zachwyciła; około 70 lat i śpiewać jak Lady Gaga!?

Metka urzeczony był "Dernière Danse" w wykonaniu pieśniarki Indila
a jeszcze bardziej wykonaniem Daniel Loeillot
Najlepsze chyba wrażenie zrobił Kállay Saunders reprezentujący Węgry na Eurowizji AD 2014

Jednak clue wieczoru był/była Conchita Wurst (po polsku Konczita Kiełbasa) reprezentująca Austrię, a osobiście prezentująca się jak poniżej:
Ja nie krytykuję, jednak kreacja idzie już tak daleko, że pogrążamy się w absurdzie.

sobota, 23 marca 2013

Gay-dining

Sytość

Jajeczka, jako imprezy a la spęd zarzuciłem, ale uznaliśmy z Jakisiem, że warto zaprosić jakieś nieliczne grono na wystawną kolację.

Przygotowania trwały kilka dni, bo to i opracowywanie menu, i zapraszanie, i sprzątanie. Na stół poszły srebra, porcelana i kryształy, na nich smakowite przystawki, dania główne i desery.

Goście dołożyli swoje. Ego zjawił się z koncepcyjną sałatką opartą o wędzonego kurczaka - podobno dzieło wykonane po raz pierwszy - i z szampanem przednim, a Gwiazda z własnoręcznie wykonanym tortem malinowym z kremem ajerkoniakowym, który wypełnił nasze biodra. Zabiegany Raand pamiętał o sporej porcji okowity zacnej.

Jedzenia było w bród. Wznosiliśmy toasty i gadaliśmy.

Oplotkowaliśmy znajomych, Jakiś zapienił się politycznie, Raand opowiedział o ekscytujących przypadkach ze swojej pracy.

W tle miasto zamarzało, a 22 panów zadeptywało trawę w odległym mieście - w tym 11 ze skutkiem tradycyjnym.

Ego poruszył temat agresji w związkach gejowskich. Już prawie doszliśmy do tego, że nas to nie dotyczy, gdy nagle okazało się, że nasze męsko-męskie relacje czasem przekraczają granice dobrych manier. Przy czym aspekty agresji były dwa: złość i namiętność. Szczegółów zdradzać nie będę.

Metka wykazuje nieco obrotowe poglądy, co rozzłościło Jakisia i ten ostatni zapienił się na tyle, że aby ratować zgromadzone na stole dobra musiałem interweniować. Tym razem się udało.

Ciekawe były opowieści Raanda o życiu na skraju Polski. Ugadaliśmy, że musimy go nawiedzić, gdy wreszcie ustabilizują się warunki pogodowe.

Towarzysza Raanda postanowiłem nazwać Amita. Mam nadzieję, że pasuje. Łacina jak zwykle mi pomogła. Opowieści Amity i Raanda o ich pożyciu wywołały łezkę wzruszenia u pozostałych. Niestety starzejemy się i pożycie zaczyna się zamieniać w czułość.

Syci pod każdym względem rozstaliśmy się późną nocą.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Uderzenie zimy

W lodowej pierzynce

Zima walnęła w okna i zasypała drogi i ulice. Do tego temperatura w dzień soczyście oscyluje wokół 8, 9 stopni poniżej zera. O tym ile jest w nocy wolę nie mysleć chroniąc się bezpiecznie pod kołderką z Jakisiem w roli termoforu.

Śmiesznie, że bez policyjnego nękania i strażomiejskich fotoradarów wszyscy jeżdżą max 50 km/h o ile nie wolniej, czy wręcz stoją w korkach wywołanych wleczeniem się innych użytkowników dróg. Kierowcy nawet pieszych zaczęli przepuszczać na przejściach dla pieszych.

Korzystając z jazdy jak na zwolnionym filmie policzyłem znaki na drodze do sklepu. Na odcinku 1,3km jest ich 34, czyli blisko 3 na każde 100 metrów. Ale to pewno nie jest najbardziej zabójczy wynik.

A weekend był taki miły. A może inaczej, był miły dzięki spotkaniu z Metką i Gwiazdą. Jednak zdjęcia jakie pokazali były szokujące. Odbyli podróż do raju, który jest nim dziś już tylko w mniemania tych, którzy tam nie byli. Nawet mimo tego, że wrócili równo przypieczeni.

Dla odmiany my z Jakisiem krążylismy, dosłownie i w przenośni, między Edenem, a Paradisem. Żadne z tych miejsc na swe nazwy nie zasługiwało wprawdzie. Ale to, co było pomiedzy... daje nam siłę do przeżycia tej zimy.

I nic to, że dziś mija siódmy dzień kataru, a on ledwo osłabł. Oczekiwałem więcej.

czwartek, 13 grudnia 2012

Kurzęce mięso

Żyć za 1zł dziennie? Da się zrobić

Śniadanie
Śniadanie nie odbiegało od codziennych śniadań: jajko na miękko, żółty ser,  plasterek szynki i herbata z cytryną. Jako pieczywo wystąpiła ciabatta, a za smar posłużył Pyszny Duet.

Około 2 miesięcy temu zauważyłem u Gejowskiego maszynkę do pieczenia chleba. Nie chciał pożyczyć na testy, ale o zdarzeniu opowiedziałem Jakisiowi, który zaraz następnego dnia wrócił z Lidla z takim właśnie urządzeniem firmy Silvercrest. Kupionym zresztą okazyjnie, bo z 10% zniżką. Zamiast 200zł zapłacił 180zł.

Od tego czasu nie biegamy do piekarni tylko pieczemy chleb w domu. Przetestowaliśmy wszystkie Lidlowe mieszanki i do gustu przypadły nam jedynie dwie: chleb słonecznikowy (sonenblumen-kernbrot) i ciabatta. Pozostałe były zbyt gliniaste. Nawet sztuczki w rodzaju dodawania ugotowanego ziemniaka nie pomagały. Są też polskie mieszanki, do których trzeba dodawać drożdże, ale one też nie przeszły naszych testów pomyślnie.

Jeden 750g bochenek kosztuje 2,65zł (całe opakowanie kosztuje 5,30zł). To tyle co 15 bułek po 50g każda z Biedronki po 0,25zł za sztukę (razem 3,75zł). Wychodzi taniej, a do tego zapach pieczonego chleba wypełniający całe mieszkanie.

Najlepiej jest tak ustawić pieczenie, by chleb był gotowy na poranny posiłek. Pierwszy test nocnego wypieku był irytujący. Urządzenie zaczęło działać około 4 w nocy i niestety w panującej ciszy odgłosy mieszania i popiskiwania roznosiły się po całym mieszkaniu. Kolejne wypieki robiliśmy w łazience, która najlepiej wytłumia wszystkie odgłosy.

Inną wpadką było skromne spotkanie z Metką Boską, Gwiazdą, Raandem i jego lubym. Chleb wstawiłem zbyt późno i gotowy był, gdy goście już byli. Ledwo wyjąłem zaczęli chleb jeść. Poszedł cały bochenek. Niestety dało to przykre efekty następnego dnia. Wszyscy czterej mieli dolegliwości. Ja i Jakiś nie jedliśmy, żeby dla gości starczyło i nam się upiekło. Ale nauka z tego taka, że pieczony w domu chleb lepiej jeść po tym jak wystygnie.

Obiad
Krupniku ciąg dalszy. Zupa jest bardzo tania, a zimą ją ubóstwiam. Składniki banalne: zwłoki kurzęce, pietruszka, marchewka, seler, kasza jęczmienna. Jakiś wprowadził nowy sposób gotowania zwłok. Gotuje je w wodzie przez 4 godziny na minimalnym ogniu, tak by tylko pyrkało, ale nie wrzało. Dzięki temu wszystkie składniki z mięsa wygotowują się i przechodzą do wywaru. Nawet chrząstki się rozpuszczają. Dzięki temu zupa jest syta i rozgrzewająca.

Trochę o zwłokach.
Kiedyś kupowaliśmy gotowe zwłoki, czyli kurczę bez piersi, nóg i skrzydełek. Jednak bardziej opłacalne jest kupienie całej kury i dokonanie sekcji. Przy zwłokach pozostają jedynie skrzydełka, których nie uznajemy za warte przeznaczenia do innych dań. Piersi i nogi wędrują do zamrażarki z przeznaczeniem na kolejny obiad.

Wygotowane zwłoki nie idą do kosza, ale są podstawą dalszej obróbki. Dziś głównym daniem znowu były buraczki zasmażane oraz danie z mięsa ze zwłok, ze szpeclami w sosie pomidorowym. 0,15zł to buraczki, reszta warta była jakieś 0,50zł. Tym samym na osobę kosztowało to około 0,65zł. Gdybyśmy takie dania jedli codziennie przez miesiąc wyniosłyby to na jednego 19,50zł.

Próbowaliśmy się porównać ze słynnym studentem Kewinem Dąbrowskim żywiącym się w październiku 2012 roku za 1zł dziennie. Chyba jesteśmy w stanie mu dorównać przy jednocześnie dużo bardziej rozmaitych posiłkach.

Z czasem uda mi się do tych dań dodać wartości i wtedy się okaże.

Co to są szpecle? Ha, też nie wiedziałem. To moje odkrycie 2011 roku w restauracji w Niemczech. Później okazało się, że są dostępne w Lidlu w dwóch wersjach suszonej i świeżej. W sumie jest to rodzaj lanych klusek. Robienie ich samodzielnie jest kłopotliwe, a kupne są nie mniej dobre.

O jedzeniu można jak o zieleni ;)


wtorek, 13 listopada 2012

Fu klub–Lódź

Skucha na starcie

Skucha zakończona tragedią - patrz notka z 25 listopada 2012.

Na Facebooku kampania nowego łódzkiego klubu branżowego – choć chyba bardziej dla pań, niż dla panów – była imponująca. Ludzie się zwoływali jakby chodziło o wyprzedaż brylantów za pół ceny.

Z Metką Boską i Gwiazdą dotarliśmy do klubu przed 11 wieczorem. Przy wejściu kolejka do szatni. Po paru minutach stania  darowaliśmy sobie i weszliśmy w okryciach. W piwnicznej izbie – nazwijmy to po imieniu – tłok, ścisk, kolejki do baru, kolejki do toalet. Od miłej barmanki udało mi się kupić piwo i przycupnąć przy znajomych. Nie na długo, bo ruszyliśmy na zewnętrzny taras, gdzie wolno było palić. W środku jak w saunie, na zewnątrz krioterapia.

Kolejka do szatni niezmienna niczym jakaś stała matematyczna. W sumie zadowolony byłem, że kurtki nie oddałem, bo raz, że nie po to idzie się do klubu, żeby spędzić czas w kolejce do szatni, dwa: chyba za każdym razem przy wyjściu na zewnątrz musiałbym płacić dwa złote za skorzystanie z niej – szatnia to do cholery nie kasyno, żeby w niej całą gotówkę przepuścić.

Fu klub zajął miejsce po “Deja Vu”, który się najwyraźniej klienteli przejadł. Właściciele nie mieli pomysłu, a nowa menadżerka postawiła na mniejszości seksualne. “Fu” nawiązuje pewno do “La Foufoune” – zwanego popularnie “fufu” - miejsca kultowego dla Łodzi-LGBT, które całkowicie zeszło na psy, by wreszcie paść.

W sumie klimat podobny: piwnica, raczej zużyte wyposażenie, ograniczony wybór alkoholi zarówno co do asortymentu, jak i ilości. Muza? Powiedzmy, że mi nie przeszkadzała. Atmosfera? Powiedzmy, że dekadencka, ale w stylu “mieszkam w squacie i w takich klimatach najlepiej się czuję”.

Pamiętam pierwszą odsłonę Art Cafe. Było i ładnie, i elegancko, i przyjemnie, i pachnąco - jeśli już mam ruszać na miasto, to jednak wolę miejsca zadbane, a nie w stanie rozkładu. Art Cafe wprawdzie padło, czy squaterski Fu klub przetrwa?

Możliwe, że przetrwa… ale nie za moje pieniądze. Nie po to idę na miasto ładnie ubrany, żeby się ubrudzić. Nie po to idę do lokalu gay-les friendly, czy nawet aż branżowego, żeby oglądać nieokrzesanych heteryków.

A SZCZYTEM BYŁO…

Gwoździem do trumny było dla mnie zdarzenie z zewnętrznego tarasu – jedynego miejsca, gdzie można palić i jedynego, gdzie temperatura WYMAGAŁA ciepłych okryć. Właśnie tam podszedł do mnie, Metki i Gwiazdy pan w brązowej marynarce ze skaju. Zażądał byśmy oddali okrycia do szatni. Spojrzałem na indywiduum i spytałem: “Czy pan zdaje sobie sprawę jaka TU jest temperatura?”. Od słowa do słowa pan “brązowa marynarka ze skaju” zażądał byśmy opuścili lokal, skoro nie reflektujemy na szybką ścieżkę do zapalenia płuc. Co też  uczyniliśmy.

Parę osób wyszło za nami i mieliśmy okazję wymienić poglądy oraz omówić szokujące zdarzenie.

Pan “brązowa marynarka ze skaju” okazał się capo di tutti szatniarzy. Szatnia należy do niego i jemu podobnych i z niej pozyskują środki na zakup marynarek ze skaju, tudzież strojów podobnej proweniencji. Prawdopodobnie są swoistą “ochroną” lokalu. Choć najważniejsza jest dla nich ochrona źródła swojego dochodu, choćby kosztem zdrowia “ochranianych”.

Nie mam ochoty zbliżać się do pitawalu spod znaku brązowych marynarek ze skaju.

Z innej perspektywy u Gejowskiego.

Skucha zakończona tragedią - patrz notka z 25 listopada 2012.

niedziela, 27 listopada 2011

Olejnik, Grodzka, Biedroń

Dno i cioto-dno

Na sobotni wieczór Ego sprosił znajomych. Całkiem znienacka, ale cóż to szkodzi. Nie dopisał tylko Jakiś, zajęty sprawami literackimi, chłopak Egusia, zajęty sprawami zawodowymi i chłopak Gejowskiego, gdyż albowiem wciąż go nie ma. Ponadto zjawili się Metka z Gwiazdą oraz Salonowiec z Wodorostem.

Imprezie patronowała z oddali jedna z radiostacji – dziękujemy za pozdrowienia.

Po wymienieniu wstępnych ploteczek (o strojach obecnych i nieobecnych, o tym, kto z kim i jak było) przeszliśmy do spraw ważnych.

Metka nie widział wtorkowej“Kropki nad i”, w której Monika Olejnik wystąpiła w roli Jerryego Springera. Nie będę się nad Olejnik pastwił, bo samo porównanie chyba już wystarczy. Dziwię się, że Anna Grodzka zaakceptowała choć cień pytań, jakie Olejnik zadała. Olejnik może uważać, że jej publiczność jest spragniona takich informacji, ale Grodzkiej na takiej publiczności zależeć nie powinno. “Czy sprawiał Pani przyjemność seks z kobietą, kiedy była jeszcze Pani mężczyzną?” Dno powiadam, dno.

Potem Salonowiec i Gejowski wsiedli na Biedronia. Że wszystko nie tak, że powinien najpierw zapytać nim się odezwie. Okropne. Już na paru portalach gejowskich widziałem, jakie cięgi Biedroń zbiera. Za co? Za to, że nie spełnia wymagań ogółu cooleżeństwa. Zupełnie jakby reszta p-osłów spełniała! Zamiast cieszyć się z tego, że jest w Sejmie ktoś, kto otwarcie mówi, że jest gejem (niech mi te, co też o tym mówią się nie wtrącają, bo ich w Sejmie jakoś nie ma) i jaki to ma walor edukacyjny, to leją pomyje. Nie macie cioty innych zmartwień?

Co rzekłszy oddaliłem się znienacka.

niedziela, 1 maja 2011

Beatyfikacja Jana Pawła II

Dzień rozpoczęty rzygiem

Ktoś mógłby pomyśleć, że to moja osobista niechęć spowodowała, o nie! Jest 02:59 i nie śpię, nie z powodu czuwania, że jakiś Karol Wojtyła ma być pedofikowany. Po prostu wypiłem za dużo, coś mi się niestrawnego przyśniło, zakrztusiłem się i zarzygałem pół Jakisiowego mieszkania… z czego on w tej chwili nawet nie zdaje sobie sprawy, bo smacznie śpi. Rzygnąłem na łóżko, z trudem zdając sobie sprawę z ostateczności postanowień moich trzewi, na podłogę przy łazience, w daremnej próbie świątobliwego umieszczenia moich torsji, i wreszcie do wanny, gdzie rzygi znalazły swe ostateczne tabernakulum.

U Metki i Gwiazdy byliśmy wieczorem celem odreagowania. Dzień spędziliśmy na poszukiwaniu dokumentów poświadczających opłacenie grobu… bez efektu. Zmarła schowała je tak skutecznie, że byliśmy bez szans, a zapytać ją nie było jak. Wstawiennictwo u Jana Pawła II też by nie pomogło, a obrazki z wydobywania trumny z jego zwłokami same w sobie wywoływały żołądkowe rewolucje.

Dzięki wielkie cooleżeństwu za chęć wsparcia, na pewno będzie jeszcze na to czas. Tymczasem pochlaliśmy u Metki i Gwiazdy zajadając się selerem naciowym z dipem (pysznym!), twarożkiem z rzodkiewkami i ciastem sąsiadki.

Ale dziś jest ten dzień, kiedy obiecałem Metce, że na blogu napiszę, że Karol Wojtyła, zwany Janem Pawłem drugim, był kretynem. Wypadałoby uzasadnić, co w moim obecnym stanie jest raczej trudne (nadmiar alkoholu we krwi). Bo co mam powtórzyć? Że krył katolicką pedofilię? Centralizował swoją organizację tamując jej rozwój (sprzeciw wobec ideologiom południowo-amerykańskim)? Przyczynił się do pandemii AIDS w Afryce z powodu swojej durnej postawy? Udział w obalaniu systemu w Polsce ma raczej symboliczny niż konkretny? Że był bardziej celebrytą niż myślicielem? Dzisiejsza beatyfikacja jest jak ceremonia położenia gwiazdy chodnikowej w Los Angeles i niczym więcej. A w Łodzi pada i gromowładny Zeus pioruny ciska.

Ciotki-katoliczki proszę o wylewanie świątobliwego jadu oburzenia na innych blogach.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Prywatne imprezy gejowskie kwietnia

Towarzysko po czterokroć

Urodziny Ciastka

Zaczęło się od urodzin Ciastka na obrzeżach cywilizacji. Mieszkanie odmalowane i wysprzatane na tę okoliczność. Tłumu wprawdzie nie było, ale za to można było zobaczyć inne twarze niż zazwyczaj. Ciastko zaprosił też kobiety w liczbie sztuk dwóch, co było dosyć zaskakujące. Ale też "kobieta największą przyjaciółką geja", od czego wyjątkiem jest Gejowski, któremu własna kobiecość całkowicie wystarcza i konkurencji nie toleruje. Nowopoznani u Ciastka byli bardzo męscy, i to tak do bólu nawet, a jeden zdaje się jakiejś agresji nawet dostał; nie do końca wiem jednak o co chodziło. Były pyszne tartinki i sałatka, tort urodzinowy o kolorystyce prosto z fabryki chemikaliów (o dziwo nie świecił) i danie na ciepło: połączenie wołowiny z ogórkami konserwowymi, którego przeżuwanie trochę obniżyło intensywność konwersacji. Niestety Ciastko nie przygotował oprawy muzycznej, więc tańców nie było. Trochę szkoda, bo parkiet aż prosił się o mocne udeptanie.

Ze znanych byli: Metka, Gwiazda, Gejowski (sam!), Xell, Jakiś, Raand i Ego, o Ja-Kubie jako współgospodarzu nie wspominając.


U Metki i Gwiazdy 1

Metka i Gwiazda także podjęli swoich znajomych na odległej orbicie miasta (gdzie przebywali celem dokarmiania futrzaków) na przeuroczym garden party z grilem. Najcieplej nie było niestety. Strasznie długo czekaliśmy na Xella, któren to wdał się niemal w bójkę z jakimś debilem, który zastawił jego samochód swoim. Mimo ad hoc przygotowanej imprezy żarcia (i to dobrego żarcia) było w bród. Jednak nie mogę pojąć czemu tylko ja jadłem krewetki. Dziewczyny, odwagi, to nie są robaki! Po zjedzeniu wszystkiego skryliśmy się przy kominku. Syci i trzeźwi (wszyscy zmotoryzowani) odbyliśmy przeuroczą pogawędkę, której tematem był między innymi jeden nasz znajomy przeżywający ciężkie chwile. Spotkanie przy kominku, to jednak coś zupełnie innego niż przy stole.

Dotarli: Ego, Raand, Fioletowy, Gejowski, Xell, Marcysia, Sylwia.


Jajeczko 2011 (wersja mini)

Miałem nadzieję na zorganizowanie większej imprezy, ale zaproszeni zbyt długo ociągali się z potwierdzeniem przybycia. RSVP niby każdy wie, co znaczy, ale jak przychodzi, co do czego, to się gubią. Wysłałem smsy, zapraszałem przez inne media, napisałem nawet stronę informacyjną... nie pomogło. Liczyłem na spotkanie z ludźmi, których nie widziałem od ostatniego jajeczka, ale widać mieli inne plany. W końcu stwierdziłem, że OK zaryzykuję i zrobię imprezę w domu. Ryzyko polegało na tym, że świeżo wyremontowana norka nie nadaje się na takie imprezy jak drzewiej. Im więcej luda, tym większa szansa na zdarzenia niekontrolowane, a nie zamierzałem po imprezie odgruzowywać mieszkania. Zaprosiłem więc tylko tych, którzy zaangażowali się w ideę Jajeczka i albo odpowiedzieli na moje wezwanie w odpowiednim czasie, albo wręcz się o to upomnieli wcześniej. Było więc kameralnie, bo tylko w gronie 20 osób, mnie i Jakisia wliczając.

Kaczka utracił nimb posiadacza najtwardszych jaj na rzecz Krowy Morskiej. Walka była zajadła, skorupki, a i spore części jajek zaściełały podłogę, w zadziwiająco wielu przypadkach pojedynki kończyły się rozbiciem obu jaj. Przy okazji: widziałem program o zwyczajach wielkanocnych; takie tłuczenie się jajkami nazywało się kiedyś "walatka" lub "na wybitki".

Potłukł się tylko jeden kieliszek, a i tak odłamki zostały rozniesione po całym mieszkaniu - tego się najbardziej bałem, ale skończyło się dobrze.

Jakisiowe sałatki jajeczne cieszyły się sporym wzięciem, a jego smalec zszedł w całości - oj wyposzczone były cooleżanki strasznie. Niestety zapomniałem, że był też nagotowany barszcz czerwony i dopiero w końcówce imprezy wziąłem się za częstowanie. W efekcie jemy z Jakisiem ten barszcz do dziś i jeszcze zostało.

Wszystko było przygotowane na wariackich papierach i nie zdążyłem przygotować oprawy muzycznej, ale wyratował mnie Gejowski. Nie prosiłem go, nie wspominałem nawet, ale to dzięki jego zapobiegliwości goście mieli przy czym tańczyć. Dzięki wielkie!

Dodatkowych atrakcji w postaci gier i zabaw nie było, ale i tak mam nadzieję, że wieczór był udany.

Ciekawe wejście miał Raand, cały w motocyklowym kombinezonie. Pod domem młodzieńcy hetero z troską poinformowali go, że "na górze bawią się pedały"... tylko nie wiem, co im odpowiedział i jak nisko im szczęki opadły. Ale podobno zastanawiali się, czy się nie wprosić.

Wespół z Jakisiem gościłem następujące indywidua: ZPP, Fioletowy, Miszal, Ego, Raand, Gejowski, Hiszpan, Kaczka, Krowa Morska, Szparka, Ciastko, Ja-Kub, Xell, Metka, Szparka, Skorek, Bluszcz, Nasus.


U Metki i Gwiazdy 2

Chłopcy się rozbawili i ostatni dzień świąt wielkomocznych spędziliśmy gromadnie u nich. Tym razem było ciasto zamiast grilla i wódka zamiast soczków. Zaczęło się niewinnie od rzucania okiem na film o Wiliamie i Kate. Już nie wiem dlaczego znienacka zeszło na politykę i poszło na noże. Metka prezentował swoje przemyślenia, ja i Jakiś wręcz przeciwne, tonował Xell, Bluszcz wtrącał uwagi, Gejowski, co niezwykłe, siedział cicho, Gwiazda był nie wiedzieć czemu zadowolony, a Raand i Ego się nudzili.

Metka dosyć szokował usprawiedliwianiem PRLowskiego systemu, jego rządzących i ich działań. Ja i Jakiś – pewno jako najlepiej pamiętający te czasy – absolutnie nie mogliśmy się na to zgodzić. Metka nie widział problemu w monopartyjnojści PRLu i zdaje się nie dostrzegać walorów dzisiejszej konkurencji o władzę. Wszyscy nie do końca jesteśmy zadowoleniu z systemu w jakim żyjemy. Ale żyjemy w nim. Xell porównał to do mentalnego więzienia jakie tworzymy, każdy na swoją miarę. Brakowi zainteresowania u Raanda i Ego nie dziwię się; kiedy codziennie oddycha się wolnością i ma ona tylko jeden zapach, przestaje być czymś niezwykłym, wartym rozważań.

Gejowski jak się okazało milczał, bo nie chciał brać udziału w, jak to określił, „kłótni pijanych cioturzyc”. Pizda głupia, mógł się podzielić swym trzeźwym osądem i może przystopowałby Metkę w jego nieprzemyślanych i, z mojego punktu widzenia, zakłamanych poglądach. Tylko bez dyskusji tu na blogu, zostawmy to na kolejne spotkanie. Wieczór był intensywny i wart takiego spędzenia czasu.

czwartek, 3 marca 2011

Parapetówka kuchenna

Trzynastoletni staż

W ostatnią sobotę na swoje nowe i wyremontowane włości zaprosili Sylwia i Marcysia. Klatka schodowa budującego wrażenia może nie robi, ale w mieszkaniu chłopaki zaszaleli. Wszystko odmalowane, wyrównane, wychuchane. Ładnie dobrane kolory na ścianach, fajne meble. Rzeczywiście ich łóżko o wymiarach 2 na 2 metry robi wrażenie – pod kołdrą można się w chowanego bawić. Chłopaki zorganizowali wieczór na medal. Były przekąski, a i kurczęcie mięso na ciepło wylądowało na stole. Wieczór był bardzo miły.
Kuchnia jest nieduża w porównaniu z olbrzymimi pokojami, ale i tak większość wolała ściskać się w kuchni na stojąco, zamiast przysiąść w pokoju. Nie potrafię zgłębić tego magnetyzmu kuchni w naszym gronie. Chodzi o bliskość lodówki z napojami? To samo dzieje się przecież i u mnie, u Raanda i Ego. U Gejowskiego i Xella tylko przy większej liczbie gości.
Warto dodać, że w tym roku Marcysia i Sylwia obchodzić będą trzynastolecie nieformalnego, ale legalnego pożycia. Staną się parą z najdłuższym stażem partnerskim w naszym gronie.
Gościli Xell, Raand, Ego, Metka, Gwiazda, Gejowski, ja, Jakiś i jeszcze cztery inne osoby, chwilowo beznikowe.  

niedziela, 27 lutego 2011

Przyjazne dusze, Pawel Pitera, Teatr Nowy

Nieszczere uśmiechy

Na premierze „Przyjaznych dusz” ("Spirit Level") Pam Valentine w reżyserii Pawła Pitery zjawiliśmy się tłumnie: ja, Jakiś, Metka, Gwiazda i jeszcze troje innych znajomych. Komedia w dwóch aktach w takim towarzystwie zapowiadała się atrakcyjnie. Ale nie tylko to. Na premierze odliczyli się minister Cezary Grabarczyk, marszałek Stefan Niesiołowski (o dziwo Metka nie podszedł i nie napluł na niego), posłowie Iwona Śledzińska-Katarasińska i John Godson oraz… pani minister Julia Pitera, jak się okazało małżonka reżysera. Był także Norbert Rakowski i kilka osób z obsady „Mordu”, który niedawno chwaliłem.

Komedyjka jest nieskomplikowana. Nieżyjący małżonkowie okupują swój dawny dom, do którego wprowadza się młode małżeństwo. Początkowo nieprzychylni są „najeźdźcom”, ale z czasem angażują się w życie młodych i starają się im pomóc. W scenie taniego moralizatorstwa pan domu zrywa ze swoim ateizmem i dostaje prawo wejścia do nieba, co całą historię kończy.

Tekst jest średniawy, ale ma swój wdzięk. Tyle tylko, że:

1. Paweł Pitera nie umie reżyserować; swoje umiejętności trenował jak dotąd po Olsztynach, Sieradzach, itp., jedynym wyjątkiem jest Poznań, ale jakoś nie wybił się chyba, bo osiągnięć i ze świecą się nie znajdzie; Pitera nie zrozumiał, że miał materiał na farsę, a nie na scenki rodzajowe, do tego pokazane bez tempa,

2. scenografia i kostiumy Rafała Waltenbergera, Marii Duffek są ze stylistyki lat dawno minionych; wszystko było dosłowne aż do bólu

3. muzyka Roberta Jansona (!) jest całkowitym nieporozumieniem. Jeśli to jego debiut w tej roli, to była to porażka; muzyka nie przystaje, a w innych momentach wali dosłownością podobną do scenograficznej,

4. Maria Gładkowska w roli nieżyjącej pani domu jest takim drewnem aktorskim, że nawet na wykałaczki się nie nadaje. Santorini nie będzie mnie kochał za tę krytykę, bo to Dorota z jego ukochanego „Wyjścia awaryjnego”. No ale niestety, ta pani nie czuje teatru i nie dla niego przeznaczone są jej wdzięki.

5. Piotr Seweryński – agent nieruchomości - już raz wyleciał z Teatru Nowego, ale niestety wrócił. Jego przesadna gra budzić może jedynie zażenowanie.

6. Agata Kaczmarek (żona), Andrzej Szczytko (nieżyjący pan domu) i Marcin Włodarski (mąż) nie wyróżnili się specjalnie. No może Włodarski się wyróżnił, obaj z Metką dostrzegliśmy całkiem ciekawe walory jego fizjonomii, co dziwne, tylko my, reszta towarzystwa chyba nie wiedziała, gdzie patrzeć.

Jasnymi punktami były Danuta Rynkiewicz jako teściowa w dynamicznej scenie pożądającej seksu starszej pani i wspaniała Teresa Makarska, która wydobyła cały humorystyczny ładunek swojej roli anioła stróża.

Po spektaklu można się było przelansować na bankiecie wśród ludzi ze świecznika i pojeść jajka z kawiorem! Wszyscy dopieszczali reżysera, aktorów, i innych zaangażowanych, ale sądząc po tym, co mówili po cichu, to całkowicie nieszczerze.

Jedno zastrzeżenie. Ta sztuka to projekt zainicjowany jeszcze przed objęciem stanowiska dyrektora przez Zdzisława Jaskułę. Mam nadzieję, że zachwyt sztuką był tylko udawany i Jaskuła nie pozwoli, by za jego kadencji widzowie wychodzili z teatru zażenowani.

Przewidziano 9 spektakli, ostatni 10 kwietnia (interesujący dzień na komedię w repertuarze). Ciekawe, czy ta chała spadnie z afisza wcześniej.

Odradzam.

wtorek, 8 lutego 2011

"Mord" Norbert Rakowski Teatr Nowy

Litości!

Z Jakisiem byliśmy na premierze tej sztuki w sobotę, a w niedzielę był Metka, Gwiazda et consortes. Niestety nie pogadaliśmy wspólnie o przeżyciach po obejrzeniu spektaklu.

W sztuce widzimy trzy morderstwa. Żołdacy mordują przypadkowe dziecko w czasie wojny, ojciec dziecka w akcie zemsty morduje po latach, jak mu się wydaje, jednego ze sprawców, a przy okazji, jego nowopoślubioną żonę, sąsiedzi urządzają lincz na niegroźnym podglądaczu, a przypadkiem (?), być może, jednym z zabójców dziecka. A wiec nie mord a mordy! Czyżby każde z tych zdarzeń miało wspólny mianownik? Oryginalny tytuł sztuki to "Morderstwa". Zmiana tytułu dokonana przez reżysera jeszcze dobitniej pokazuje, że mord jest po prostu mordem.


Żaden z bohaterów nie jest identyfikowalny. Nikomu nie nadano imienia. Te wydarzenia mogły dotyczyć każdego z nas. Każdy z nas mógł być ofiarą... jak i katem. Już przy pierwszym mordzie pojawia się sformułowanie "bo takie były okoliczności". Czy to okoliczności więc decydują o tym, czy stajemy się ofiarą, czy katem? I jak bardzo jest to nieuchronne? Czy prośba o litość zawsze zostanie odrzucona?

Sztuka jest ciekawa. Jest się nad czym zastanawiać. Scenografia chwilami przyprawiała mnie o klaustrofobie, ale podołałem. Reżyser zastosował parę ciekawych chwytów scenicznych. Największe wrażenie robi gra dzieci. Były albo tak dobre, albo tak przejęte, albo po prostu świetnie poprowadzone przez reżysera. Niestety nie udało mu się tego osiągnąć ze wszystkimi (12 osób w tym troje dzieci) aktorami. Ale to raczej problem teatru. Reżyserowi zarzuciłbym zbytnie odarcie dramatu z emocji. Ta sztuka Hanocha Levina uznawana jest za najtrudniejszą do prezentacji scenicznej.

Akcent gejowski: ciekawa przebieranka jednego z bohaterów - znam ból chodzenia na wysokich obcasach ;)


Teatr Nowy... ale popieram.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Gra planszowa Monopoly, warianty

 Wchodzisz do gry? 

Nic nie piszę, bo nic specjalnego się nie dzieje. Metka i Gwiazda stali się szczęśliwymi posiadaczami gry planszowej "Monopoly" i w ten weekend uskuteczniliśmy trzy gry. Pierwszą partię wygrał Jakiś, mimo że nigdy w taką grę nie grał (może poza chińczykiem we wczesnym dzieciństwie, którego już nie wspomni). Nie pamiętam kto zdominował drugą rozgrywkę.
Trzecią, zwycięska dla Gwiazdy, graliśmy ze zmienionymi regułami. Zamiast po 1500 dolców rozdaliśmy sobie po 800. W efekcie każdemu brakowało kasy i nie dawało się kupić każdego pola na jakim się stanęło, przez co trzeba je było wystawiać na licytację dla innych graczy - licytacje były zażarte (jeden błąd jaki popełniliśmy, to pozwolenie na uczestnictwo w licytacji gracza, który z zakupu po cenie nominalnej zrezygnował). Ten element był fajny, bo zmniejszał wpływ łutu szczęścia i można było kupić ulicę, na której graczom zależy. Emocji było wiele. Kolejną zmianą w naszej następnej grze będzie też zakończenie gry po bankructwie jednego z graczy - bo o zabawę chodzi, a nie żeby ktoś siedział i się nudził.

Dodam, jakby ktoś nie wiedział, że gra ma długą historię. Powstała w czasach wielkiego kryzysu. Autorka chciała pokazać jak szybko można wykończyć przeciwników, gdy ma się monopol. I rzeczywiście, wystarczy, że komuś los da odpowiedni zestaw pól i pozostali nie mają szans, prędzej, czy później muszą zbankrutować. Tyle tylko, że gra opiera się nie na kalkulacji, lecz na przypadku. Winston Churchil podobno cenił sobie tę grę, bo pozwalała upokorzyć przyjaciół nie czyniąc im krzywdy. Nie podoba mi się takie podejście. W kontaktach towarzyskich nie o upokarzanie chodzi.

Innym wariantem jest wprowadzenie do gry podatku katastralnego. Trochę to skomplikuje grę, ale może dobrze na nią wpłynie.

niedziela, 2 stycznia 2011

Impreza sylwestrowa

W blasku fajerwerków

Impreza sylwestrowa ponownie odbyła się u Ego i Raanda. Poza mną nawiedzili ją Jakiś, Metka Boska, Gwiazda, Gejowski, Xell, Miszal oraz młodzież bliżej jeszcze nieznana. Z krótką wizytą wpadła Matka Karmiąca i Strażak. Było kolorowo, kalorycznie i procentowo.

wtorek, 21 grudnia 2010

Impreza imieninowa po gejowsku

U Ge

Wszyscy już pewno czytali notkę u Xella więc wtrącę tylko kilka swoich groszy. Na imprę dotarliśmy z Jakisiem prosto z Teatru nieWielkiego z premiery "Kochanków z klasztoru Valldemosa" (będzie w kolejnej notce), toteż byliśmy w strojach zupełnie nie przystających do sytuacji. W środku, jak w ulu. Gospodarz raczył swoją szarlotką, ale szczęśliwie zatroszczył się o nas Gwiazda i wynalazł dla nas szklanki i alkohol - serdeczne dzięki, niech mu bozia w dzieciach wynagrodzi. Był zakaz jakichkolwiek gier i zabaw, więc nie było specjalnej integracji zebranych, ot można było porozmawiać z tym i owym.

Najlepszym momentem było rozdanie prezentów przypadkiem, ale popisowo poprowadzone przez Jakisia. Inwencja ludzka nie zna granic. Sam szukałem różnych prezentów, a jednak na takie cuda jakie wynaleźli ludzie nie trafiłem.

Ja jak zwykle postawiłem na prezent wykonany samodzielnie. Tym razem Ge dostał ode mnie grę ekonomiczną. Wiem, że lubi ten rodzaj gier, na swoim blogu zastanawiał się nawet nad zakupem takowej, ale o strasznie zawiłych zasadach. Lata temu grałem w nią, nazywała się "Makler Giełdowy" i była pewno podróbą gry "Executive decision". Swoją wersję, wydaną w jednym egzemplarzu, nazwałem "Erekcyjną grą ekonomiczną". Sednem gry jest zarabianie na produkcji Cialis, Levitry i Viagry. Mam nadzieję, że mnie kiedyś zaprosi i razem, czy w większym gronie w nią zagramy.

Hitem totalnym był jednak prezent dla mnie od Metki, Gwiazdy, Ego i Raanda. Wprawdzie Metka podpytywał mnie o różne moje rozmiary, ale nie spodziewałem się, że pójdą w taką jazdę. Poniżej możecie zobaczyć, co dostałem. 




Oczywiście od razu musiałem prezent przemierzyć. Ból chodzenia na 11 centymetrowych obcasach jest niewyobrażalny. Cud, że nóg nie połamałem. Mogłem się poczuć jak prawdziwa QUEEN. Wielkie dzięki chłopaki!!!!

niedziela, 17 października 2010

Bloomsbury Group: być Virginią Woolf

Wokół stołu życie się się toczy

Tia… trochę zniknąłem z życia towarzyskiego w Łodzi. Ostatnio sporo podróżuję, poznaję nowych ludzi, spędzam z nimi czas. Niestety, odbywa się to kosztem mojego dotychczasowego środowiska. Niektórzy już mnie wykreślili z listy swoich znajomych, nie dzwonią, nie mailują. Jakoś to przetrwam i mam nadzieję, że gdy moja sytuacja się ustabilizuję powrócę do łask.

Dla najbardziej rozżalonych zorganizowałem dziś spotkanko towarzyskie u Jakisia. U niego, a nie u mnie, bo w moim domu nie mam chwilowo warunków do podejmowania gości. Wpadł Metka z Gwiazdą, Raand z Ego i Gejowski (o dziwo samotnie). Wspólnie z Jakisiem postaraliśmy się bardzo i stół był zastawiony wykwintnie i smacznie. Chciałem zgromadzić ich i skupić wokół jednego stołu, byśmy mogli sobie miło pogadać.

Może inspiracją była wizyta w Krakowie. Tam, w Międzynarodowym Centrum Kultury obejrzałem wystawę poświęconą Bloomsbury Group. Bardzo ciekawa wystawa, na którą z pewnością warto pójść. Urzekła mnie Virginia Woolf i zgromadzeni wokół niej ludzie: wolnomyśliciele walczący z otaczającym ich konserwatywnym, wiktoriańskim światem. Podoba mi się idea grupy osób spotykających się, debatujących bez skrępowania o różnych rzeczach. Chciałbym taką grupę współtworzyć.

Wieczorem, również w Krakowie, miałem namiastkę takiego spotkania. Była Odetta-Otylia, Papageno, oczywiście Jakiś, i jeszcze dwie osoby. Rozmowa ewoluowała w miarę wypitego alkoholu, ale cały czas była interesująca i dokładnie tak pozbawiona skrępowania, jak bym to sobie wyobrażał. Było miło.

Dziś miałem nadzieję na powtórkę, choć w innym gronie. Rozmowa zeszła na triwia codziennego życia uczestników. Nie mieliśmy debaty o książce, którą ktoś przeczytał, o sztuce, którą ktoś widział, czy choćby o doświadczeniu, które stanowiłoby jakąś lekcję dla pozostałych. To z pewnością efekt mojego oddalenia. Mam nadzieję, że po dzisiejszej chwili wymiany wiadomości bieżących wrócimy do spotkań na satysfakcjonującym nas wszystkich poziomie.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Podchody 2010 zakończone

Tłumu nie było, bo tylko 15 osób, z czego w podchodach wzięło udział 10. Cieszę się, że wszyscy dali się podzielić na pary niezależnie od tego, kto z kim przyszedł. Celem podchodów była integracja i ważne było, żeby w parach były osoby nie znające się od podszewki.

Większość wyznaczonej trasy wszyscy pokonali sprawnie, ale końcówka okazała się dramatyczna: tylko jedna para nie zgubiła się, pozostałe szukały po omacku. Największe zaskoczenie przeżyłem, gdy w drzwiach pojawili się Metka Boska i Ciastko, którzy wyszli jako trzecia para! Aż zacząłem podejrzewać, że wcześniejszym parom coś się stało, a imprezy przecież nie ubezpieczyłem. Uczestnicy pokonali trasę w 44 do 88 minut.

Wykonanie zadań nastręczyło uczestnikom sporo trudności. Tylko jedna para trafnie odgadła, że na pytanie "Co szumi w parku poza drzewami?" jedyną odpowiedzią jest "muszla". Również jedna tylko para ustaliła, że Janina Nowak pochodzi z Gniezna, a nie z Makowa, czy Głogowa (aż 3 odpowiedzi). "Janina Nowak" widnieje obecnie na większości skrzynek pocztowych we wzorze adresowania. Z kolei tylko jedna para nie wpadła na to, że twórcą pierwszej aksjomatycznej definicji przestrzeni był Stefan Banach, a nie, jak wykombinowali, Eliza Orzeszkowa. Pytanie o adres siedziby IPN w Łodzi było zadane tak podchwytliwie, że tylko dwie pary rozgryzły, o co chodzi.

Oficjalnie obwieszam, że w podchodach wygrali Metka Boska i Ciastko, brawo!!!

Drugie miejsce zajęli Xell z I., trzecie S. z A. (podaję literki, bo nie znam ich ksywek, jak ktoś zna, to proszę mi podać, głupio pytać samych zainteresowanych, albo wymyślmy jakieś).

Jak zawsze spóźniona dotarła Stara Gropa. Cezaria wymyślił, by sprawdzić jak się pary sfraternizowały po drodze. Pytania zadawał na zmianę ze Starą Gropą. Wszystkim parom poszło całkiem dobrze, choć po podliczeniu okazało się, że S. i A. spadli na 4 miejsce, a na trzecie wysunęli się Radix i Santorini (Fioletowy, jeśli ktoś go tak zapamiętał).
Gwiazda i Ja-Kub zajęli ostatnie miejsce, ale chyba mieli najwięcej zabawy, bo uchachani wrócili po pachy, ciekawe czemu?

Pogoda nie pozwoliła na zrobienie grilla w ogródku, więc kiełbaski były z piekarnika. Po długim spacerze cieszyły się sporym wzięciem.

Nastąpiła tradycyjna wymiana prezentów. Ego dostał fioletowy strój tancerki brzucha z prześlicznym staniczkiem, co było spóźnionym prezentem urodzinowym nabytym w Tunezji przeze mnie i Metkę Boską. Stara Gropa dostała urodzinową płytkę ceramiczną z Tunezji ode mnie, a on z kolei podarował mi poliestrową koszulkę a la koszykarska, tylko z frędzlami. Z Metką poszedłem przymierzyć to cudo. Co z tego wyszło wiedzą tylko ci, którzy na imprezie byli - efekt był kapitalny, Lady Gaga wysiada ze swoimi strojami.

Następnie impreza przeniosła się do Manufaktury do Copacabany. Ja nadal w tej szalonej koszulce, choć reszta zmieniona, ale i tak pozostali klienci patrzyli dosyć zszokowani. Przepraszam wszystkich za swoje szaleństwo odzieżowe tamtego wieczoru, ale jak się bawić, to się bawić.

Co się działo dalej w Fufu i Narraganset nie wiem dokładnie, bo wycofałem się na z góry upatrzone pozycje, ale słyszałem, że dalsza część wieczoru była dla wszystkich równie udana.

Zebrałem trochę doświadczeń i może za jakiś czas znowu coś podobnego zorganizuję. Może znowu będę mógł liczyć na pomoc Jakisia, bez którego nie poradziłbym sobie. Santorini podpowiedział mi coś, co może jeszcze bardziej podkręcić atmosferę. No ale to za jakiś czas.

sobota, 5 czerwca 2010

Licheń

W bożocielny dzień 3 czerwca roku pańskiego 2010 wraz z Jakisiem, Metką Boską i Gwiazdą w pokucie za niezawinione grzechy udaliśmy się do Lichenia. Nasz dobry Pan Bóg nie ułatwiał nam tego bożego dzieła.
Śmiało podążyliśmy do wjazdu na autostradę w Emilii, gdzie okazało się, że wjazd jest nieczynny. Metka Boska nawtykał telefonicznie odpowiednim służbom. W Koninie po drodze krajowej spory tłumek szedł za jakąś drag queen słaniającą się pod ciężarem pozłacanego kielicha. Spróbowaliśmy to jakoś objechać, ale nie udało się. Metka Boska postawił na baczność cała policję w regionie. Właściwie to dziwne, że nas nie aresztowali za zakłócanie spokoju.

Gwiazda i Jakiś już Licheń widzieli. Dla mnie i Metki było to przeżycie mistyczne. Kto nie był tam nie wyobrazi sobie ile szkół i szpitali można by wybudować za to, co tam wyrosło. Pojedźcie i zobaczcie ile można zdziałać bazując na iluzji, czczych obietnicach i zwyczajnym kłamstwie.

Filmik choć częściowo oddaje, co zobaczyliśmy. Obejrzyjcie na pełnym ekranie.

piątek, 4 czerwca 2010

I love you Phillip Morris - Ewan McGregor, Jim Carrey

Stara Gropa z uporem godnym lepszej sprawy twierdzi, że "Seks w wielkim mieście 2" jest beznadziejny. Metka Boska uważa dokładnie odwrotnie, że akcja wartka i można się pośmiać, a i odnaleźć własne alter ego. Krakowskim targiem ja, Metka Boska, Gwiazda i Jakiś daliśmy się Starej Gropie namówić na "I love you Phillip Morris", bo gejowski i trzeba wspierać.

No to wsparliśmy. Seans zaczął się gdzieś tak o 20:40, a po trzech godzinach filmu, czyli tak o 21:00 mieliśmy już dosyć tego wspierania, a końca nie było widać. Nuda straszliwa, do tego trzeba patrzeć na Jima Carreya, który umie grać tylko Jimem Carreyem i geja nie potrafi zagrać. Jedyne jasne punkty filmu to kochankowie głównego bohatera Stevena Russela; Rodrigo Santoro jako Jimmy i Owen McGregor jako tytułowy Phillip. Santoro, to przesłodki facet, jakiego nikt z łóżka by nie wygonił, o wyglądzie diabełka, po prostu pieścić i lizać.

McGregor powinien być gejem. Jest tak przekonujący, że sam osobiście wziąłbym go pod siebie, że tak to ujmę.

Scenariusz i reżyseria Glenn Ficarra i John Requa. I scenariusz, a raczej część wątków z niego nawet da się wytrzymać. Niestety reżyseria jest skandaliczna. Szukając informacji o filmie dowiedziałem się, że film nie był dystrybuowany w kinach amerykańskich. Podobno z powodu scen seksu analnego i oralnego, choć przecież niczego nie widać, no ale amerykanie świętoszkowaci są.

Ja mogę wspierać gejostwo na różne sposoby, ale nie przez chodzenie na filmy klasy D. I obiecuję też sobie nigdy więcej nie iść na film, w którym gra Jim Carrey.

Przy okazji dowiedziałem się o istnieniu takiego filmu jak "Theresa's Tattoo"... nie, to nie o mnie i na pewno nie nadaje się do oglądania.

wtorek, 11 maja 2010

Prada... bez urazy

Agatha Ruiz de la Prada to zdaje się nie "TA" Prada, ale pokaz niedzielny był wyśmienity. Na wszystkich pokazach "wieszaki", czyli modelki, były sztywne, z twarzami pozbawionymi wszelkich emocji. Na tym pokazie uśmiechały się, były radosne. Stworzyło to zupełnie inny klimat. Dobrze poczuli się nie tylko oglądający, ale i same modelki. Jedna poczuła się tak swobodnie, że aż dostała brawa. Bo to przecież ludzie, choć modelki.



Ale nie kryję, uczestniczenie w tych wszystkich pokazach zmęczyło mnie. Nie potrafię się zaangażować emocjonalnie w to, co widzę. Bo, co ja widzę?! Tempo pokazów nie jest takie, jak można sądzić po relacjach telewizyjnych. Jest sporo dłużyzn, które jakoś trzeba sobie wypełnić. Bardziej intrygowała mnie atmosfera, w której największe nawet dziwactwo było akceptowane. Nieważne, czy jesteś homo, hetero, metro, itp., czy nosisz spodnie, sukienkę, czy wolisz stroje kolorowe, czy mundurki wszystko staje się się częścią całości i jej cennym uzupełnieniem. Poczułem się tam na tyle dobrze, że wyjście do zuniformizowanego, zewnętrznego świata może nie było torturą, ale dysharmonia była odczuwalna.
Utrwaliło się we mnie przekonanie, że mój może nazbyt kolorowy styl ubierania się (bardzo piętnowany przez Starą Gropę) jest jak najbardziej na miejscu. Jest wyrazem mojego indywidualizmu, czegoś czego nie powinno się wstydzić ani przed sobą, ani przed innymi.

A propos stylu. Tak dyskusyjnie podsumuję innych.

Stara Gropa - trendy, ale bez szaleństw; raczej zgodnie z oczekiwaniami i nastawieniem na epatowanie, niż z nutą indywidualizmu,
Metka Boska - budowanie wizerunku przez markę noszonych ciuchów, a nie własną koncepcję na swój wygląd,
Jakiś - totalna ekspresja odzieżowa,
Xell - dobra jakość, ale trochę bez wyrazu,
Radix - powinien pójść do wojska, "za mundurem ciotki sznurem",
Krowa Morska - liczy się tylko fryzura?
Ego, Raand, Lucy, Marcysia, Sylwia, Gwiazda, Hiszpan i wielu innych - sorki, ale równie dobrze moglibyście chodzić nago i może zrobiłoby to większe wrażenie.

Bez urazy ;)

sobota, 3 kwietnia 2010

Po Jajeczku

I po Jajeczku 2010.

Nie będę pisał, czy było fajnie, czy nie, bo jako gospodarzowi nie bardzo mi wypada. Dość, że ostatni goście wyszli o 6:40. W sumie, co obliczyłem bardzo dokładnie, było 36 gości plus ja i przewspaniały Bartender, czyli razem 38 chłopa.

Wszystkim jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję za przybycie. Szczególnie chciałbym podziękować Xellowi za muzykę, Jakisiowi za smalec i pomoc kuchenną, Techno i Mięcie za lód i wspaniałe paszteciki, Ja-Kub'owi za pomoc przy naklejkach imiennych, Santoriniemu za pomoc przy zakupach i sprzątaniu, Miszalowi za obecność oraz Bartenderowi za kreatywne drinki i wspaniały kontakt z ludźmi.

Jasne, że norka wygląda jak po tajfunie, ale taki urok domowych imprez. Nigdy mnie to nie przerażało. Dobrze, że pojemniki na śmieci są puste, bo muszę wyrzucić około 120 litrów odpadów (szkła, papieru, śmieci, plastiku). Wypiliśmy ocean alkoholu i napojów. Idealnymi przekąskami okazały się smalec i paszteciki. Ale sałatka jajeczna i czerwony barszcz też się z tym komponowały.

Tegorocznym zwycięzcą konkursu na najtwardsze jaja, ku zaskoczeniu samego zainteresowanego, został Kaczka. Nagrodę ufundował Gejowski. Mam nadzieję, że wibratorem w kształcie złotego jaja Kaczka będzie się delektował przez długie lata. Życzę wielu niezapomnianych wibracji.

Nie opiszę wszystkich obecnych, ale przynajmniej tych z jakimiś pseudonimami.

Sylwia - znalazł wspaniały nowy teren łowów i oczywiście nie wyszedł sam,
Gejowski - zwyczajowo zaplatał nogi w warkoczyk i perrorował; pogubiłem się w jego zamierzeniach małżeńskich,
Lucy - fundnął sobie nową fryzurę, która jeszcze lepiej uwydatnia jego odstające uszy; szybkie tempo sprawiło, że odpadł na dlugo przed końcem imprezy,
Metka Boska - tak schlanej Metki już dawno nie widziałem, zachowywał się skandalicznie, do tego chodził najpierw w koszuli potem t-shircie noszącym wyraźne ślady jakichś płynów ustrojowych, Metka Boska zupełnie nie wyglądała na Niepokalaną,
Gwiazda - nie pił, bo prowadził i jak widziałem najwięcej czasu spędził z Bluszczem,
Raand - usłyszałem o nim, że jest "przezabawnym i przesympatycznym łysolkiem", a do tego największą ciotą ze wszystkich,
Ego - sporządniał i mam nadzieję nie dzwonił do wszystkich sąsiadów jak wychodził,
Xell - niestety nie zrobił niczego skandalicznego... tym razem,
Krowa Morska - jak wypił, to się rozszalał parkietowo, a jak się rozszalał, to ja tylko wyobrażałem sobie ten bujajacy się u sąsiadów żyrandol,
Hiszpan - jak zawsze słodki i śliczny, a jak spał to aż się prosił, żeby go wziąć na śpiocha,
Kaczka - najbardziej bał się zdjęć, a już w zupełne przerażenie wprawiło go wygranie konkursu - znienacka stał się sławny,
Jakiś - zaległ na tapczanie w kuchni i nie chcial się stamtąd ruszyć; zaskarbił sobie takie względy u Bartendera, że nawet nie musiał się podnosić po drinki, ba, po Jajeczkowym doświadczeniu może się pojawi w Narra,
Miszal - miało go nie być i do ostatniej chwili zapierał się, że z Londynu nie przyjedzie, a tu znienacka podchody pod drzwiami, kogut na wycieraczce, a potem Miszal we własnej osobie,
Radix - ja nie wiem jak on to robi, że po dwóch piwach bezalkoholowych bawi się jak ja po połówce; mam nadzieję, że przeżył i cieszę się, że mimo trudności dotarł i wspaniale się bawił,
Techno i Mięta - ci to poszaleli, widziałem, że wszędzie ich pełno, a i wspólnych znajomych jak się okazało mamy wielu, na pewno odchorują swoje wyrąbiste, ale zdradliwe drinki,
aRRo - a ten tym razem jakiś spokojniutki, aż podejrzewam, że coś zmalował, tylko jeszcze o tym nie wiem,
Bluszcz - no ten to się zmienił, a w swoim moro wyglądał tak, że klękajcie narody przed tym maczizmem,
Ja-Kub - siedział przy Ciastku i nie chciał się ruszyć, a podobno ciążenie było na obu, tylko osobno.

Były też skandaliki. Dwóm osobom nie wytrzymały żołądki. Jeden z obecnych miał takie wzięcie, że jak słyszałem obciagały mu dwie osoby naraz. Nie wiem czy się cieszyć tym, czy martwić, ale żółty pokój jakoś naturalnie stał się darkroomem. Wpadałem tam znienacka co jakiś czas skontrolować sytuację, ale nikogo na flagrancie nie złapałem.

Zadziwiała liczba łysych. To nowy trend, do którego nie zamierzam się dostosowywać, ale lubię łysych facetów, fajnie się ich głaszcze po glacy.

Nowością Jajeczka było też oklejenie każdego naklejką z imieniem. Bardzo przydatne przy zapamiętywaniu ludzi, poznawaniu ich, a w tym tłumie łatwe to nie było. Chyba tylko ja rozpoznawałem wszystkich z imienia. Gejowski umyślił sobie udoskonalenie tego pomysłu i każdemu podopisywał "A", "P" i "U", a czasem w złożeniach "P/U", co przy bardziej niestarannym zapisie wyglądało jakby, ci ostatni mieli coś wspólnego z ojcem Pio. Tylko wciąż nie wiem, czy to było według deklaracji zainteresowanych, czy widzimisię Gejowskiego. No i czy czemukolwiek się przysłużyło.

Nie wiem czy wszyscy zainteresowani wymienili się telefonami. Jeśli nie, a jest jakieś ciążenie, to postaram się jakieś schadzki zorganizować. Ale to już bardziej kameralnie. Tylko żeby nie było, że ja ciotka-swatka jestem, ja też chcę poszaleć na tym polu.