Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teatr. Pokaż wszystkie posty

piątek, 6 stycznia 2012

Gwiazdy w noc sylwestrową, Teatr Wielki

Full wypas

Dni mijają, a ja wciąż nie opisałem koncertu z nocy sylwestrowej. Zapewniam, że było miło.

Uśmiałem się przy duecie Don Pasquale  i Doktora Malatesty z opery Gaetano Donizettiego “Don Pasquale” w wykonaniu Zenona Kowalskiego i Grzegorza Szostaka . Ten ostatni nie tylko ma świetny głos, ale jeszcze jest świetny aktorsko. Powiedzieć można, że śpiewa ze zrozumieniem i całym ciałem wczuwa się w rolę. No może tego ciała jest trochę za dużo, ale za te łzy rozbawienia wybaczam. Zenon Kowalski za to, naprawdę mógłby trochę się ruszyć aktorsko, żeby nie dawać ciała przy takim aktorze jak Szostak. Patryka Rymanowskiego niestety nie było.

Mniej więcej od piątej minuty jest to, co na koncercie. Tyle tylko, że Zenon Kowalski, jako Doktor Malatesta w szybkiej partii (ok. 8:00 minuty) oddechu nie bierze, a Mariusz Kwiecień o dziesiąt lat młodszy… cóż, musi, i gaża Metropolitan nie pomoże.

Ponownie wzruszyłem się przy duecie Bernadetty Grabias i Moniki Cichockiej. Po prostu wymiękam, kiedy obie śpiewają barkarolę z “Opowieści Hoffmanna” Jacquesa Offenbacha. Nie tak samo (w tym nagraniu kompletnie brakuje świetnej mini-reżyserii z gali operowej czy z nocy sylwestrowej, która wiele dodała), ale w równie wspaniałym wykonaniu Elīny Garanča i Anny Netrebko.


W arii tytułowej Giuditty “Kto me usta całuje” Franza Lehára świetny popis dała Bernadetta Grabias. Mam nadzieję, że oklaski jakie dostała wskazują, że publiczność zaczyna w niej dostrzegać divę, uwodzącą nie tylko głosem, talentem, czy urodą, ale i skromnością. 

Reżyser się nie wysilił, bo wyglądało to dosłownie jak na tym nagraniu z Anną Netrebko z rzucaniem kwiatów włącznie, tylko bez równie żywiołowego tańca:

Anna Wiśniewska-Schoppa umie się śmiać! To dobrze, zwłaszcza, że śmiech ma zaraźliwy. Liczę na nią i mam nadzieję, że z jednej strony rozrusza się, a z drugiej nie zrobi się nazbyt operetkowa.

Tak, tak, Joanna Woś is the best… yet.

O scenografii nie mam co pisać, bo dołożono tylko wielkie “2012” do scenografii z Wielkiej Gali Operowej. Kostiumy też te same. Tylko Dorota Wójcik wystąpiła w dosyć szalonych spodniach, których na gali nie miała.

Nie wiem, kto wybierał repertuar Monice Cichockiej, ale były to utwory kompletnie z czapy (poza duetem opisanym powyżej) i nie pasowały ani do formuły koncertu, ani do nastroju innych występów.

Andrzej Kostrzewski  zastąpił rozkołysanego Krzysztofa Marciniaka, ale szału nie było. Kiedy wreszcie pojawi się w Teatrze Wielkim jakiś fajny tenor?!

Agnieszka Makówka jakaś wystygła była. Szkoda. Coś jakby siła głosu nie nadążała za chęciami, mimo umiejętności.

Aleksandra Novina-Chacińska vel “Ranne słonko zaryczało” powinna się posłuchać z jakiegoś nagrania – może dałoby to jej do myślenia.

Ruben Silva urodził się może w La Paz, w Boliwii, w Ameryce Południowej, ale chyba był oddany do adopcji przez Eskimoskę wykonującą trzy ruchy na godzinę, żeby zmniejszyć dzienny wydatek energetyczny między zjedzeniem jednej foki, a drugiej. Przy czym czas ciąży, był dla niej okresem międzyfoczym, a później nie było z jedzeniem lepiej. Orkiestrze pod jego batutą tak bardzo brakowało energii w “Mambo” z “West Side Story” Leonarda Bernsteina, że aż żałość bierze.
Dla przypomnienia fragment filmu:

A dla wielbicieli nagranie “Mambo” w wykonaniu Simon Bolivar Youth Symphony Orchestra pod dyrekcją Gustavo Dudamela… z Wenezueli… z Ameryki Południowej, w Royal Albert Hall w Londynie:

Na koniec miała być niespodzianka. I była. Bernadetta Grabias i Joanna Woś zaśpiewały “Koty” (Duetto [Buffo] di due gatti, Les duo des chats, Cats duet, Duo de los gatos, Дуэт кошек [котов] ) Gioacchino Rossiniego. Brzmi dobrze? Niestety ze sceny dobrze nie zabrzmiało, zaśpiewane było niestarannie, a do tego śpiewaczki chyba same się wyreżyserowały i wyszło to bez polotu, wdzięku, o dowcipie nie wspominając.
Szukałem z godzinę jakichś fajnych wykonań, znalazłem dwa, i dla starszych, i dla młodszych (nieco świętojebliwe)
.

A potem zaczął się Nowy Rok.

Na przygotowywaniu tej notki spędziłem około 5 godzin. Dobrze, że miałem z tego frajdę i sam się czegoś nauczyłem Puszczam oczko

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Tydzień monodramu w Lodzi

Czyżby przypadek?

W sobotę w Teatrze Małym znajdującym się na terenie Manufaktury zakończył się II Łódzki Festiwal Monodramu “Mono w Manu”. W niedzielę był kontynuowany w Teatrze Jaracza. Kontynuowany?

Spektakl “Podróż do Buenos Aires” z podtytułem “work in regress” stał się świetnym podsumowaniem werdyktu dla festiwalu w Teatrze Małym.  Ten powrót Gabrieli Muskały po 10 latach od premiery, ale i poziom tekstu, reżyserii, świateł i mistrzowskiego wykonania skromna publiczność Małej Sceny nagrodziła owacją na stojąco. Muskała wraz z siostrą napisały tekst sztuki czarującej swą autentycznością. Ten monodram, to i śmiech, i łzy. To spojrzenie w naszą przyszłość i przeszłość. Bohaterką może być babcia wielu z nas (w zależności od pokolenia wydarzenia mogą się zmieniać). Sztuka jest wiwisekcją postrzegania rzeczywistości w mózgu “in regress”. Jest to równie zabawne, co przerażające. Coś, co czeka wielu z nas. 10 lat temu, jako dwudziestosześciolatka bodajże, Muskała stanęła przed nie lada wyzwaniem. I dała radę. Z wiekiem, także jej wiekiem, publiczność jeszcze bardziej musi się mierzyć ze starością. Taki spektakl, to przeżycie.

Na tym tle festiwal “Mono w Manu” zakończył się wynikiem zaskakującym. Jury składało się ze studentów teatrologii.

Spośród sześciu spektakli laur jury dostał Dariusz Sosiński za “Tancerza mecenasa Kraykowskiego” – opowieść o masochistycznym prześladowcy-naśladowcy. Aktor wystąpił, napisał scenariusz, spektakl wyreżyserował i opracował scenograficznie i muzycznie. Obawiam się, że nagroda jest za wszechstronność, a nie za osiągnięcie. Aktor etc. zaprezentował się sztampowo.

Nagrodę publiczności dostała Elżbieta Czerwińska za podwójną rolę w “Smażonych zielonych pomidorach”. To przedstawienie górowało nad zwycięzcą jury i mimo jego nierówności i niedostatków trudno publiczności nie odmówić racji.

Pozafestiwalowy monodram w Teatrze Jaracza dla równie nielicznej publiczności przebija każdy z festiwalowych spektakli. Teatr może się nazywać Mały, szkoda, jeśli jest mały.

Nie chcę zniechęcać do odwiedzania Teatru Małego. Dam mu szansę. Jego kierownictwo musi jednak wziąć się do roboty, żeby małość nie stałą się synonimem dla tego teatru.

Dziękuję niewymienionym tu za pomoc w pisaniu tej notki.

sobota, 10 grudnia 2011

Teatr Maly, Mono w Manu

Mała notka

Wraz z Jakisiem nawiedziliśmy Teatr Mały w Manufakturze, by obejrzeć jeden ze spektakli w ramach II Łódzkiego Festiwalu Monodramu “Mono w Manu”. Scena jest równie mała jak pierwsza linijka tego tekstu, miejsc jest raptem 135, bilety po 15zł. Widzów mniej niż w całym tekście słów. Czy to ma sens, że zapytam jak w reklamie Credit Agricole?  Wielką sztukę zdecydowanie w tej maleńkości trudno zmieścić, ale jest to jakiś pomysł na teatr. Problemem jest tylko kto i dla kogo? Może na zamówienie? Kto był, KIEDYKOLWIEK, proszę się odhaczyć.

czwartek, 17 listopada 2011

Rewizor, Gogol, Teatr Jaracza, Marek Fiedor

Mateczka z cycem


Premiera “Rewizora” Mikołaja Gogola według scenariusza i w reżyserii Marka Fiedora odbyła się w minioną sobotę. Nie byłem wtedy, ale Teatr Jaracza nawiedziłem z Jakisiem w środę. Widzowie o średniej 25 lat, a gdyby nie my, to pewno 24. Trochę się dziwiliśmy, że zamiast siedzieć na normalnej widowni krzesła rozstawione są na podestach i scenę ogląda się, jak ze stadionowych trybun. Wyjaśniło się w trakcie. Liczba planów na scenie sięgnęła nawet trzech i najbardziej oddalony nie byłby widocznej ze zwykłej widowni. W sumie opłaca się usiąść dalej, w sensie wyżej.

Scenografia nawiązuje do siermiężnych lat PRLu i czasów nam współczesnych. Starocie wędrują w kąt, zastąpione przez nowe sprzęty, ale ludzkie przywary, głupoty i odwieczne reguły gry pozostają. Scenografia nie powala, ale doceniam jej głębię, dosłownie i w przenośni. Po spojrzeniu na plakat spodziewałem się kostiumowego odjazdu, ale… zawiodłem się.

Fiedor pociął tekst i wykorzystał fragmenty innych utworów Gogola: Ożenku, Martwych dusz i Newskiego prospektu (coś tam wyczuwałem, ale doczytałem w programie) . Wyszedł chwilami niespójny misz-masz. Początek nudzi, potem sztuka się rozkręca, jest nierówna, ale są dobre sceny.

Mocna stroną Jaracza są aktorzy… jak zawsze. Milena Lisiecka w roli Anny powala i pokazuje do czego może przytulić młodego kochasia (patrz tytuł). Mariusz Jakus w roli Antoniego – horodniczego jak wyżej, ale bez cyca. Zabawny jest Marcin Łuczak w roli urzędnika z Petersburga, uwodzicielski (jak zwykle) Hubert Jarczak w epizodycznej roli służącego owego urzędnika. Wrażenie robi też Przemysław Kozłowski w roli zarządcy placówki leczniczej. Najsłabszym ogniwem jest Iwona Dróżdż-Lipińska w roli córki Anny i horodniczego. Aktor powinien mówić do widza, a nie do siebie… tak jakoś chodzi o to, żeby aktora było słychać i można było zrozumieć, co mówi.

Publiczność zgotowała owację na stojąco. Było to przesadą, ale OK, niech zachwyca, nawet jeśli nie do końca zachwyca.

Czy warto? Hm, dla talentu aktorów… warto!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Maria Stuarda, Donizetti, Grabias, Woś, Teatr Wielki

Trzecie płuco w pudełku od zapałek i faux pas


fot. archiwum Teatru Wielkiego

Jakoś nie było kiedy napisać o premierze “Marii Stuardy” 15 października 2011. I źle, bo wygląda jakbym to przedstawienie negował. Owszem, inscenizacji nie uważam za olśniewającą. Szczerze, to najlepiej na spektaklu usiąść, zamknąć oczy, a następnie słuchać muzyki i śpiewu.

To najpierw, co mi się nie podobało.

Scenografia!!! Koszmar. Inscenizacja jest wspólną produkcją Teatru Wielkiego w Łodzi, Teatru Wielkiego w Poznaniu i Opery Śląskiej w Bytomiu. I tu tkwi pies pogrzebany. Opera Śląska ma małą scenę, by nie powiedzieć scenkę. I scenografia (Bruno Schwengl) jest do wielkości tej sceny dopasowana. Efekt na łódzkiej scenie nie jest korzystny. Chór i soliści wyglądają na wciśniętych w tytułowe pudełko od zapałek. Do tego jeszcze schodki tu i tam; aż dziw, że nikt sie nie wywrócił. Czemu scenografia nie jest bardziej rozwinięta i dopasowana do wielkości sceny zupełnie nie rozumiem. Względy finansowe na pewno miały tu znaczenie, ale miej proporcjum mocium panie.

Kostiumy (Bruno Schwengl, jak wyżej) też nie rzuciły mnie na kolana, no może poza kostiumem Elżbiety (Bernadetta Grabias). Dopasowanie świetne (nieco tandetna okrutnica z upodobaniem do kosztowności), wystarczy spojrzeć na zdjęcie u góry zestawiające z Marią (Joanna Woś). Nie podobały mi się też zestawienia kolorystyczne scenografii i kostiumów. Czerwone na czerwonym, czarne na czarnym. Jakby o jakąś mimikrę chodziło.

Szokujące, że rolę Leicestera musiał zaśpiewać tenor z odległej Korei (zapewne południowej) Sang-Jun Lee. Cóż, z polskimi tenorami jest problem. Są, ale najwyżej na poziomie kamieni półszlachetnych, bo o diament (nieoszlifowany brylant) to raczej u nas trudno. Pan Lee, jako Leicester, nie byłby dla mnie podnietą do rywalizacji i mordowania konkurentki, no ludzie! z tym wzrostem!

Reżyseria nie jest najmocniejsza stroną spektaklu. Jest taka… niedostrzegalna, wycofana i nieistotna. W sumie może reżyser (Dieter Kaegi z Niemiec) uznał, ze nie jest w ogóle potrzebna.

A co robi wrażenie?

Spektakl broni się muzyką Donizettiego (dyryguje Ruben Silva) oraz bajecznymi głosami i rolami Bernadetty Grabias i Joanny Woś. Przy czym Bernadetta Grabias poza świetnym śpiewem wspaniale gra, a Joanna Woś daje wokalny popis w trzecim akcie. Jakiś puścił mi parę nagrań z tego aktu nim poszliśmy na spektakl. W modlitwie Marii śpiewanej wspólnie z chórem soprany wykonują frazę przez kilkanaście taktów dzieląc ją na pół. Woś robi to na jednym oddechu. Fraza jest piano, ale kończy sie forte. Woś albo ma trzecie płuco, albo, wulgarnie to ujmę, zasysa powietrze innym otworem.

Na bankiecie doszło do faux pas. Widzowie weszli do teatralnej kawiarni bez ładu i składu i, jak to na źle zorganizowanych bankietach bywa, zaczęli wyjadać wszystko, co było na stołach. Także wypijać, choć wina były dziwne i z winem niewiele miały wspólnego (coś na bazie aronii). Bernadetta Grabias już była. Weszła cicho i niepostrzeżenie. Gdy weszła Joanna Woś jakiś pan wstąpił na krzesło i zwrócił uwagę wszystkich na pojawienie sie artystki. No to wszyscy się rozklaskali. Joanna Woś wystąpiła z krótką przemową. Niestety nie zauważyła obecności swojej koleżanki, ani jej roli w operze. Jakaś małość wyszła. Szkoda.

wtorek, 25 października 2011

Święta Joanna szlachtuzów, Bertolt Brecht, Jarosław Tumidajski

Reżyserze! Szanuj widza!

Dawno już była premiera tego przedstawienia, bo 1 października, ale jakoś nie było kiedy napisać, bo zresztą za bardzo nie ma o czym.

Posłużę się recenzją Renaty Sas, a właściwie jej częścią, całość jest na e-teatrze.
Gdyby to był film, byłby to horror klasy C. Zsyp gadżetów i perwersji odsłonięty w inscenizacji "Świętej Joanny szlachtuzów" Bertolta Brechta, którą na Małej Scenie Teatru Nowego zrealizował Jarosław Tumidajski, można by przypisać pracy koncepcyjnej całego przedszkola po obejrzeniu japońskich kreskówek. (…)
Może reżyser dobrze się bawił? Podczas piątkowej premiery publiczność raz dała znać, że jest śmiesznie, kiedy ze sceny pada pytanie: czy to ma sens. Żal Brechta topionego w sedesie.

Czego tam nie było! Seks z kościotrupem, korona cierniowa w sedesie, sranie na scenie z podglądem tegoż z wnętrza sedesu, no i wszechobecna mielonka.

Wobec nagromadzenia środków i rekwizytów treść uciekła… daleko. Reżyser chyba świadomie trzymał widzów przez godzinę czterdzieści bez przerwy świadom, że większość po przerwie nie wróci.

Koszmar i strata czasu. A Tumidajski niech przemyśli, czy nie lepiej zająć się czymś łatwiejszym.

Szyderstwo z Teatru Telewizji

Bank Millenium – schlebiamy niskim gustom

“Powrót do tradycji”, “powrót do korzeni” – tak komentowany jest wczorajszy spektakl teatru telewizji. Piszą to ci, którzy raczej nie mieli szansy oglądać dawnych spektakli tego teatru. Ten spektakl można nazwać najwyżej relacją na żywo z przedstawienia, a nie teatrem telewizji. Dlaczego? Bo w teatrze telewizji aktorzy nie grali w stronę publiczności, scena miała cztery ściany, a kamery nie operowały od strony publiczności, tylko były wszędzie. To czyniło teatr telewizji zjawiskiem niezwykłym i telewizyjnym właśnie.

Sztuka jest kiepska, ale reżyser i aktorzy (poza Maciejem Stuhrem) przerysowali postaci do poziomu teatru kukiełek. To była szopka, amatorski teatrzyk podwórkowy, a nie teatr. Krystyna Janda zapatrzona w siebie, gra dla siebie, nie wchodzi w interakcje. Niszczy swoją postać tak skutecznie, że staje się to autoparodią. Często nie można zrozumieć, co bełkocze. Brak dykcji wychodził u wszystkich czyniąc z Cole’a Portera – kolportera. Wszyscy też popadli w aktorską egzaltację.

Reżyser Andrzej Domalik całkowicie się poddał Jandzie i konsekwentnie nie reżyserował. Zwróciliście uwagę na epizod z pieskiem? Konia z rzędem temu, kto wie, co to wniosło do treści sztuki poza jej wydłużeniem.

Poddała się też Krystyna Tkacz w roli Dorothy. Robiła z siebie idiotkę na równi ze swoją imienniczką. Smutne, ale czego się nie robi dla pieniędzy. Podobnie Wiktor Zborowski (Saint Clair), który grał jakby chciał, a nie mógł. Za jedyną sensowną postać uważam Cosmę McMoona, granego przez Macieja Stuhra.

Zespół jest na takim poziomie profesjonalizmu, że kierownik literacki nie wyłapał “ilości miejsc”.

Publiczność? Cóż, publiczność tego spektaklu spełniała dokładnie te same warunki, co publiczność Florence Foster Jenkins – warszawskie towarzystwo wzajemnej adoracji.

Mam wśród znajomych wielu jandofanów. Mogę ich tylko zachęcać, by na swą idolkę spróbowali spojrzeć z dystansem.

poniedziałek, 24 października 2011

Boska, Florence Foster Jenkins, Krystyna Janda, Teatr Telewizji

Szmira do potęgi

Już dziś o 20:30 telewizja powraca do dawnej tradycji bezpośredniej transmisji spektakli teatralnych.

Sztuka opowiada o Florence Foster Jenkins, znanej jako najgorsza śpiewaczka operowa świata. Talentu nie miała, ale miała pieniądze. Odziedziczoną fortunę wydawała na wynajmowanie sal koncertowych, gdzie dawała swoje popisy wokalne, nierzadko przy pełnej, choć zszokowanej widowni.

Sztuka jest szmirą o szmirowatej “artystce”, szmirowata jest reżyseria Andrzeja Domalika i gra aktorska Krystyny Jandy. Co z tej szmirowatości wyjdzie aż strach pomyśleć, ale z ciekawości wielkiej zobaczę.

Możecie posłuchać Pani Jenkins z jednego z nagrań.

niedziela, 5 czerwca 2011

Lódź - Zlote Maski 2011, Metka i TVN24

Kultura w TVN24 i egzaltacja

Z racji wakacji i uszkodzeń sprzętów dostęp do Internetu mam z doskoku. Poprzednia notka cieszyła się wielkim wzięciem, ale nie z powodu jej treści, tylko dywagacji komentujących na temat Metki Boskiej. Nie mogłem czytać na bieżąco, ale Metka składał mi codzienne sprawozdanie z postępów "dyskusji".

A w Łodzi się dzieje. Nawet TVN24 po raz chyba pierwszy w swojej historii odniósł się do kultury: "Z wydarzeń kulturalnych: do Łodzi przyjechał John Malkovich. Wcześniej był w Pradze, gdzie został okradziony." Byłem w szoku, jeszcze trochę, a powiedzą o najnowszej premierze w Narodowym... pod warunkiem, że teatr się spali, albo dojdzie do innej tragedii.

Zgadzam się z wyborami dokonanymi przez łódzkich recenzentów, poza jednym: Złotą Maską dla Mariusza Grzegorzka za reżyserię spektaklu "Słowo" Kaja Munka. Już wcześniej, kiedy pisałem o tym przedstawieniu, trafiła na mój blog jakaś egzaltowana akolitka Grzegorzka - najwyraźniej podobnie myślących na kolanach, a nie głową nie zabrakło i wśród recenzentów.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Kto nie ma, nie placi, Dario Fo, Piotr Bikont, Teatr Nowy

„Łódź idzie na dno”



Od lewej: Katarzyna Żuk, Mateusz Janicki, 
Sławomir Sulej, Mirosława Olbińska,

Swoją karierę w Teatrze Nowym Zdzisław Jaskuła zaczynał spektaklem Dario Fo "Śmieciarz, dziwka, złodziej, jego żona, człowiek we fraku i jego kochanka" w reżyserii Piotra Bikonta w 1998 roku. Po 13 latach Jaskuła (ponownie dyrektor) powraca z tym autorem i tym samym reżyserem na deski swojego teatru. Niestety w repertuarze teatru nadal tkwią ramoty „Diabli mnie biorą” i „Przyjazne dusze”, ale oby ten spektakl był jaskółką ciekawych wydarzeń w teatrze... i byle nie skończyło się jakimś „Faustem”.

Przywołałem te niby zabawne ramoty, bo „Kto nie ma, nie płaci” oferuje inny, bardziej mi bliski rodzaj humoru. Bohaterowie w obliczu podwyżek (jakże na czasie!) odrzucają przykazania, normy prawne, redefiniują własną uczciwość. Kury domowe grabią supermarket, robotnicy dowiadują się, że stracą pracę i okazja czyni z nich złodziei. W komedii pomyłek żadna ze stron nie chce się przyznać do przejścia na ciemną stronę. Wrogami stają się przedstawiciele prawa.

Przez pierwszy akt, co chwila płakałem ze śmiechu. Drugi stracił tempo i trochę szkoda. Brylowała Mirosława Olbińska. Sławomir Sulej według mnie grał na pół gwizdka i nie jest to pierwszy raz, gdy tak odbieram tego aktora. Pozostali aktorzy raczej tworzyli tło. Realistyczna scenografia (kuchenka, lodówka, wersalka) kłóciła mi się trochę z teatralnymi gestami (podnoszenie i jedzenie nieistniejących oliwek). Interesujące kostiumy stworzyła Zuzanna Markiewicz (na premierze ubrana tak charakterystycznie, że od razu widać, że zajmuje się kostiumami); paltocik Mateusza Janickiego, to nawet chętnie bym założył. Własne piosenki nawiązujące do treści sztuki śpiewał łódzki bard Jacek Bieleński. 

W tekście trafił się taki rodzynek jak „Łódź idzie na dno”. Publiczność tę kwestię nagrodziła hucznymi brawami. Podobnie (cytuję z pamięci) „Co za okropna pogoda! Rząd jest wszystkiemu winien!”. Bo choć możemy się pośmiać, to w życiu wcale tak wesoło nie jest. Również nam, Polakom i łodzianom. POrażka zawiodła pokładane nadzieje, Pani Zdanowska otoczyła się wianuszkiem ludzi typu BMW (chyba wzorem Pani Kluzik-Roztkowskiej muszę przeprosić wszystkich, których namówiłem do głosowania na tą panią), ceny benzyny i żywności rosną. W Afryce ludzie zbuntowali się przeciwko dyktatorom, czy w Europie puszczą normy społeczne?  

Do zobaczenia... koniecznie.

czwartek, 31 marca 2011

Słowo, Grzegorzek, Jaracz, recenzja

Wiara czyni cuda

Kto czytał notkę i komentarze do „Z pilotem w ręku” wie, że przez niejaką Martę zostałem wyzwany od ostatnich za to, że na spektaklu Grzegorzka nie popuściłem w spodnie (ona myśli, że w spódnicę). Poza krytyką mojej osoby i moich wrażeń ze spektaklu odwołała się do recenzji w Wyborczej i Dzienniku Łódzkim. Odnalazłem je i przeczytałem.

W Wyborczej do sztuki odniosła się Malwina Wadas w tekście Premiera w Jaraczu: Modlimy się o cud

O analizę tej żałosnej „recenzji, a la wypracowanie” chętnie poprosiłbym Gejowskiego. Składa się ze Wstępu, Opisu akcji, Listy Płac, i wyrazu scenograficznej egzaltacji autorki. Powinno być Opis, Analiza, Wartościowanie i Synteza. Szczególnie w Liście płac do płac właśnie odwołała się autorka zwiększając swoją wierszówkę na maksa. Łódzka Wyborcza to dopiero prawdziwy dramat, co nie zmienia faktu, że jej byli dziennikarze cieszą się szczególnymi względami przy obsadzaniu stanowisk w Urzędzie Miasta.

Kolejna recenzja jest z Dziennika Łódzkiego – takiej upadającej gazety regionalnej, którą czyta coraz mniejsza liczba ludzi. Autor: Łukasz Kaczyński, "Zuchwała energia, która kipi w "Słowie"" (niestety trzeba się zalogować, żeby przeczytać) Struktura tekstu Kaczyńskiego jest nieco bardziej wyrafinowana... no powiedzmy. Ocenia już w pierwszym akapicie: „spektakl o wielkiej sile, gęsty, absorbujący zarówno na płaszczyźnie myślowej jak estetycznej”. Czemu autor tak myśli pewno dowiemy się dalej. Następnie daje Opis akcji, buu. Następują cztery (!) wersy analizy z odniesieniem do Ibsena (co za spostrzegawczość!) zakończone słowami „Spektakl przez niego przygotowany cieszy jeszcze z kilku ważniejszych powodów.” Co daje asumpt do opisu scenografii i reżyserii świateł – to te ważniejsze powody?! Trzy kolejne wersy opisujące początek przedstawienia nie bardzo konweniują z napięciem czytelnika wywołanym słowami „ważniejsze powody”. Kolejnych dziesięć wersów, to lista płac z prywatnymi ocenami aktorów. Całość autor kończy słowami «"Słowo" to spektakl sezonu!» - ot tak ni z dupy, ni z pietruchy.

A biedna Marta, w zmoczonej własnym moczem (mocz, moczyć) sukience klęczy przed kupą i wmawia sobie, że to tort. Smacznego, łeeee…

środa, 30 marca 2011

Niech żyje wojna!!! Monika Strzępka, Pawel Demirski, Teatr Powszechny

Fiut Męski Elegancki

W sobotę nawiedziłem Teatr Powszechny, gdzie w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych obejrzałem spektakl „Niech żyje wojna!!!” Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki i w wykonaniu zespołu Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego z Wałbrzycha. Wspominałem już o tym przy notce o „Słowie” w reżyserii Mariusza Grzegorzka.

Tekst sztuki jest inspirowany powieścią Janusza Przymanowskiego i chyba też serialem „Czterej pancerni i pies”. I tu mógłbym się dalej rozwodzić o spektaklu, ale aż tak bardzo mi się nie chce. W końcu nikt mi za to nie płaci, a jak mi powiedział Metka, niewielu to też czyta, bo przecież nikt ze znajomych do teatru nie chodzi. Dość, że tekst jest dosyć dobry – mnie się podobał, scenografia taka sobie, reżyseria kiepska (Strzępka chce za dużo, zbyt dosłownie i gubi się w odmętach, a i skróty by się przydały), z aktorów wyróżniał się Marcin Pempuś, robiący wrażenie wszechstronnością i dużymi możliwościami. Co więcej…

Tytuł notki nie jest tu przecież od parady. W pierwszej scenie, która akurat mnie się bardzo podobała, premier Mikołajczyk (jak ktoś nie wie kto zacz, niech sprawdzi wojenną historię Polski) stawia żądania Stalinowi. Nazbyt to może dosłowne, ale robi wrażenie, że Marcin Pempuś jest nagi. Nagi jest też Andrzej Kłak, który później gra Janka Kosa. Przyrodzeniu Andrzeja Kłaka dobrze się nie przyjrzałem, ale fiutek Marcina Pempusia miałem niemal na wyciągnięcie ust. W swoim życiu widziałem parę fiutów („parę” to eufemizm, wiem), które o wiele lepiej prezentowałyby się na scenie. Rozochocony stanąłem nagi przed lustrem… tylko po to, żeby uznać, że fiut męski w zwisie elegancki nie jest. I mój też nie jest, co z pokorą przyznaję.

poniedziałek, 28 marca 2011

Slowo, Mariusz Grzegorzek, Teatr Jaracza

Z pilotem w ręku

Pampers, każdy kojarzy z dziecięcą pieluchą. Nie każdy wie, że są też takie pampersy dla dorosłych. I są one niezbędne dla tego spektaklu, jak i prezentowanego w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych „Niech żyje wojna!!!” (o czym w kolejnej notce, wraz z podsumowaniem festiwalu). Kurwa, dwie godziny bez picia i szansy na wysikanie się.

Lubię repertuar teatru Jaracza, ale już przy Dybuku miałem wątpliwości. Teraz wątpliwości nie mam. Grzegorzek niech robi karierę w parafialnych kółkach teatralnych. Po osiemnastu godzinach spektaklu "Słowo" Kaja Munka okazało się, że minęła dopiero godzina. W banalnej scenografii autorstwa reżysera rozgrywa się nie mniej banalne starcie chrześcijańskich sekt w realistycznej do bólu inscenizacji. Tak, kurwa, nic z tego nie wynika, że aż zatwardzenia można dostać.

Farsowym elementem spektaklu jest częstowanie kawą. Biedni i bogaci kawę serwują każdemu. Jak jakiś product placement. Jednak tego misterium kawy nie daje się wytrzymać.

Daje się to obejrzeć z pilotem. Nieustanne pauzy pozwalają na zmianę kanału, całość można przyśpieszyć o 50%, często trzeba podgłośnić, czasem ściszyć.

Nie trać czasu, życie jest ciekawsze.

piątek, 25 marca 2011

Utwór o matce i ojczyźnie, Jan Klata

Po prostu WOW!

Kolejną dla mnie odsłoną Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych był „Utwór o matce i ojczyźnie” według adaptacji nominowanej do nagrody Nike książki Bożeny Umińskiej-Keff, w reżyserii Jana Klaty, w realizacji Teatru Polskiego z Wrocławia.

Ten spektakl był chyba najbardziej oczekiwanym wydarzeniem festiwalu. Stawił się tłum widzów, my z Jakisiem, Matką Karmiącą i jej koleżanką znaleźliśmy wolne miejsca siedzące, ale wielu widzów stało lub przysiadło gdzie się dało. Spektakl ponownie odbył się w jednaj z hal zdjęciowych Wytwórni. Ma to tę specyfikę, że nie ma sceny, aktorzy grają na poziomie pierwszego rzędu widzów. 
Znowu zacznę od scenografii, której autorką jest Justyna Łagowska. Zajęła się także światłem i kostiumami (plus Mateusz Stępniak). Kiedy usiadłem, pierwszym moim wrażeniem było „jaka skromna scenografia!”. Raptem cztery pudła na kółkach i trzy długie skakanki ułożone w trójkąt na podłodze. To jak ta scenografia przeistoczyła się w trakcie spektaklu zrobiło na mnie duże wrażenie. Szafy okazały się pełne życia, tylna ściana ożywała, gdy zapalało się światło. Aktorzy (bo w tym jeden aktor) ubrani w czarne suknie, czerwone szpilki i kojarzące się z Afryką (Nigerią?) peruki. Do tego świetna reżyseria światła, które grało nie mniej niż aktorzy.

Na plakacie widnieje nazwisko Maćko Prusaka, jako choreografa. Zdziwiłem się, do czego choreograf był potrzebny. Jednak to, co się działo na scenie choreografa wymagało. Żywiołowy ruch sceniczny robił kolosalne wrażenie.

Jan Klata wyciął epilog powodując mieszane uczucia u autorki. Zapewne było wiele innych ingerencji w tekst. Podstawa była jednak uchwytna: historia matki, holokaust, konflikt matki i córki, z tą ojczyzną trochę nie wyłapałem. Sceny pełne są symboliki i metafor, w takim natężeniu, że percepcyjnie nie dawałem rady ogarnąć, co się dzieje. Zabawne były odniesienia popkulturowe. Jakisiowi musiałem podpowiedzieć kto to jest Pan Frodo i przypomnieć, że Ripley i Alien to postaci z „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”. 
Nie można też pominąć dźwięku – na plakacie stało ”fonosfera - Magdalena Śniadecka”. I rzeczywiście była to sfera. Osobna, a jednocześnie wtopiona w przedstawienie i jego przestrzeń. 
No i na koniec aktorzy: Paulina Chapko, Dominika Figurska, Anna Ilczuk, Kinga Preis, Halina Rasiakówna, Wojciech Ziemiański. Można im pogratulować kondycji fizycznej, bo reżyser wycisnął ich aż do bólu (ani jednej wpadki przy skokach na skakankach!). Wyobrażam sobie ból nóg Wojciecha Ziemiańskiego po 90 minutach chodzenia, tańczenia i biegania w butach na wysokim obcasie.  Do tego jeszcze wszyscy bardzo ładnie śpiewali. 

Z tekstów zapamiętałem jeden. Po awanturze Matka wręcza Córce nóż i mówi:
- To mnie zabij!
A córka:  
- Cztery lata wojny i dwóch tyranów cię nie zabiło, a ja miałabym dać radę?!

No i finałowa scena z włosami pod pachami. Mocne!

Do obejrzenia koniecznie, ale i książkę chyba warto wcześniej przeczytać.

Wejściówka kosztowała 20zł.

środa, 23 marca 2011

Opowieści o zwyczajnym szaleństwie, Chrapkiewicz Grzegorz

720zł miesięcznie na teatr

17 marca premiera „Opowieści o zwykłym szaleństwie” Petra Zelenki w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Studyjnym.

Darlingi kochane, bilety na spektakle w tym teatrze kosztują raptem 10zł od koafiury, tyle co jeden drink w Narra (o ile się nie mylę, a chyba nawet mniej). Nawet najbiedniejsza cioteczka nie zbankrutuje, jeśli raz na jakiś czas tam się pojawi, a ja na waszych blogach będę mógł poczytać o czymś innym niż nowe kiecki, nowi kochankowie, nowe pieski, itd.

Zacznę, tak jak przy „Zmierzchu bogów” od scenografii, tym razem Wojciecha Stefaniaka. Jego pracę podziwiałem już przy „Mordzie” w reżyserii Norberta Rakowskiego. Jak się chodzi, to nawet nazwiska zaczyna się już zapamiętywać. W „Mordzie” była kasa na scenografię, w Studyjnym przedstawienie dyplomowe musi być tańsze. Tańsze, nie znaczy jednak gorsze i to udowodnił Stefaniak. Pierwotna sterta pudeł ujawnia coraz większe niespodzianki, aż do finału, kiedy pudło staje się ostatecznym rozwiązaniem. Nie zdradzam jakim, bo spektakl jest nadal do obejrzenia.

Spodziewałem się surrealistycznego dowcipu z czego Czesi słyną. Niby był, ale jak dla mnie nie był sprzedany z wystarczającym natężeniem. Jakiś docenił reżyserię Chrapkiewicza. Zgadzam się, było OK. Spodziewałem się, że boki zerwę, a tylko jedna noga mi trochę ścierpła. Najbardziej podobał mi się Krystian Modzelewski w roli Ojca, najmniej Konrad Michalak w roli Jerzego, wyraźnie było widać, że nie opanował tekstu.

Kulturalne udzielanie się kosztuje. Bilet na „Zmierzch bogów” Wiśniewskiego 80 zł, na „Utwór o matce i ojczyźnie” Klaty 100zł, średnio 90 zł. Gdyby jakaś para homo lub hetero chodziła do teatru cztery razy w miesiącu to wydałaby 720 zł! Bez kina, bez książek, bez opery. Pozostaje wybierać… albo jednak czasem zajrzeć do Studyjnego. Do czego serdecznie Was najdroższe zachęcam.

wtorek, 22 marca 2011

Zmierzch bogów, Grzegorz Wiśniewski

Reżyserski popis

16 marca do Łodzi zawitał spektakl „Zmierzch bogów” z Teatru Wybrzeże. Reżyserem jest Grzegorz Wiśniewski, nie raz wymieniany w notkach na tym blogu. Sztuka oparta jest o scenariusz filmu Luchino Viscontiego pod tym samym tytułem. Spektakl pokazywany jest w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, ale tym razem nie na deskach Teatru Powszechnego, lecz w Wytwórni. Swoistego smaczku dodaje, że sztuka teatralna na bazie scenariusza filmowego wystawiana jest w hali filmowej.

To co zapamiętam ze spektaklu, to imponująca scenografia Barbary Hanickiej. Dwie olbrzymie płyty – obite jakby blachą, co nawiązuje do stalowni posiadanej przez rodzinę Essenbecków, bohaterów sztuki - jednocześnie wsparte o siebie, ale i jakby upadające jedna na drugą niczym kolumny zrujnowanego starożytnego pałacu.

Na tle tej dominującej nad postaciami scenografii oglądamy smutne losy rozpadu rodziny, walki o władzę, wzajemnego wycinania się mimo coraz słabszych (ale jednak) więzów rodzinnych. Wiśniewski dostał za realizację tej sztuki nagrodę imienia Swinarskiego dla najlepszego reżysera sezonu 2009/2010. Należała się, bo to co zapamiętam, to popis sztuki reżyserskiej. Każda sytuacja pokazywała reżyserską inwencję. Chwilami łapałem się na tym, że nie sztuka mnie pochłania, a reżyseria. I w tym widzę mankament spektaklu. W pierwszym akcie aktorzy trochę nie mieli tempa i klepali dialogi. W drugim się rozruszali, ale ja już nie na nich skupiałem uwagę. W efekcie emocjonalnie wyszedłem ze spektaklu i spłynął po mnie. Cóż, bywa.

Jak będziecie mieli okazję zdecydowanie obejrzyjcie.

niedziela, 27 lutego 2011

Przyjazne dusze, Pawel Pitera, Teatr Nowy

Nieszczere uśmiechy

Na premierze „Przyjaznych dusz” ("Spirit Level") Pam Valentine w reżyserii Pawła Pitery zjawiliśmy się tłumnie: ja, Jakiś, Metka, Gwiazda i jeszcze troje innych znajomych. Komedia w dwóch aktach w takim towarzystwie zapowiadała się atrakcyjnie. Ale nie tylko to. Na premierze odliczyli się minister Cezary Grabarczyk, marszałek Stefan Niesiołowski (o dziwo Metka nie podszedł i nie napluł na niego), posłowie Iwona Śledzińska-Katarasińska i John Godson oraz… pani minister Julia Pitera, jak się okazało małżonka reżysera. Był także Norbert Rakowski i kilka osób z obsady „Mordu”, który niedawno chwaliłem.

Komedyjka jest nieskomplikowana. Nieżyjący małżonkowie okupują swój dawny dom, do którego wprowadza się młode małżeństwo. Początkowo nieprzychylni są „najeźdźcom”, ale z czasem angażują się w życie młodych i starają się im pomóc. W scenie taniego moralizatorstwa pan domu zrywa ze swoim ateizmem i dostaje prawo wejścia do nieba, co całą historię kończy.

Tekst jest średniawy, ale ma swój wdzięk. Tyle tylko, że:

1. Paweł Pitera nie umie reżyserować; swoje umiejętności trenował jak dotąd po Olsztynach, Sieradzach, itp., jedynym wyjątkiem jest Poznań, ale jakoś nie wybił się chyba, bo osiągnięć i ze świecą się nie znajdzie; Pitera nie zrozumiał, że miał materiał na farsę, a nie na scenki rodzajowe, do tego pokazane bez tempa,

2. scenografia i kostiumy Rafała Waltenbergera, Marii Duffek są ze stylistyki lat dawno minionych; wszystko było dosłowne aż do bólu

3. muzyka Roberta Jansona (!) jest całkowitym nieporozumieniem. Jeśli to jego debiut w tej roli, to była to porażka; muzyka nie przystaje, a w innych momentach wali dosłownością podobną do scenograficznej,

4. Maria Gładkowska w roli nieżyjącej pani domu jest takim drewnem aktorskim, że nawet na wykałaczki się nie nadaje. Santorini nie będzie mnie kochał za tę krytykę, bo to Dorota z jego ukochanego „Wyjścia awaryjnego”. No ale niestety, ta pani nie czuje teatru i nie dla niego przeznaczone są jej wdzięki.

5. Piotr Seweryński – agent nieruchomości - już raz wyleciał z Teatru Nowego, ale niestety wrócił. Jego przesadna gra budzić może jedynie zażenowanie.

6. Agata Kaczmarek (żona), Andrzej Szczytko (nieżyjący pan domu) i Marcin Włodarski (mąż) nie wyróżnili się specjalnie. No może Włodarski się wyróżnił, obaj z Metką dostrzegliśmy całkiem ciekawe walory jego fizjonomii, co dziwne, tylko my, reszta towarzystwa chyba nie wiedziała, gdzie patrzeć.

Jasnymi punktami były Danuta Rynkiewicz jako teściowa w dynamicznej scenie pożądającej seksu starszej pani i wspaniała Teresa Makarska, która wydobyła cały humorystyczny ładunek swojej roli anioła stróża.

Po spektaklu można się było przelansować na bankiecie wśród ludzi ze świecznika i pojeść jajka z kawiorem! Wszyscy dopieszczali reżysera, aktorów, i innych zaangażowanych, ale sądząc po tym, co mówili po cichu, to całkowicie nieszczerze.

Jedno zastrzeżenie. Ta sztuka to projekt zainicjowany jeszcze przed objęciem stanowiska dyrektora przez Zdzisława Jaskułę. Mam nadzieję, że zachwyt sztuką był tylko udawany i Jaskuła nie pozwoli, by za jego kadencji widzowie wychodzili z teatru zażenowani.

Przewidziano 9 spektakli, ostatni 10 kwietnia (interesujący dzień na komedię w repertuarze). Ciekawe, czy ta chała spadnie z afisza wcześniej.

Odradzam.

wtorek, 15 lutego 2011

„Barbelo, o psach i dzieciach”, Anna Augustynowicz, Teatr Jaracza

Ogonem uwiedziony?

Rakowski w "Mordzie" w Nowym zaskoczył dziećmi. Augustynowicz w Jaraczu w "Barbelo..." zaskoczyła... psem! Ciekawie jest widzieć na scenie grającego psa, ślicznego i posłusznego. Choć w pewnym momencie nie wiem, czy wizyta psa na scenie, a wręcz wśród widowni, była zaplanowana, czy wynikająca z psiej ciekawości... i nieupilnowania.  

Nie radzę czytać programu przed obejrzeniem sztuki. Zrobiłem to... i byłem kompletnie zdezorientowany. Niestety, nudziłem się przez cały czas trwania przedstawienia. Nie, że poznałem treść, przeciwnie, nastawiłem się na coś zupełnie innego. Jakisiowi chyba też sztuka nie przypadła do gustu.   

Dosyć czytelne jest sceniczne pomieszanie ludzi i psów, nie do końca wiadomo, kto psem, a kto człowiekiem. My psy? (Policjant = pies) Los każdego dowolnego psa jest tożsamy z losem dowolnego człowieka. W sumie wychodzi, ze autorka ma racje. Niestety nie udało mi się dociec, czemu to miało służyć. Pani reżyser poprowadziła aktorów jako recytatorów. Nie mówią do siebie, mówią obok. Nawet psy jakoś się komunikują: szczekają, szczerzą zęby, machają ogonem. A ludzie (psy) pani reżyser są w jakiejś pustce.

Serbska autorka dramatu - Biljana Srbljanović (41 l.) - robi u siebie za szychę. Uniwersalność jej twórczości jakoś mnie nie uwiodła.

Czy ktoś ma i może pożyczyć "Czeczenia. Rok III" Jonathana Littella? 

wtorek, 8 lutego 2011

"Mord" Norbert Rakowski Teatr Nowy

Litości!

Z Jakisiem byliśmy na premierze tej sztuki w sobotę, a w niedzielę był Metka, Gwiazda et consortes. Niestety nie pogadaliśmy wspólnie o przeżyciach po obejrzeniu spektaklu.

W sztuce widzimy trzy morderstwa. Żołdacy mordują przypadkowe dziecko w czasie wojny, ojciec dziecka w akcie zemsty morduje po latach, jak mu się wydaje, jednego ze sprawców, a przy okazji, jego nowopoślubioną żonę, sąsiedzi urządzają lincz na niegroźnym podglądaczu, a przypadkiem (?), być może, jednym z zabójców dziecka. A wiec nie mord a mordy! Czyżby każde z tych zdarzeń miało wspólny mianownik? Oryginalny tytuł sztuki to "Morderstwa". Zmiana tytułu dokonana przez reżysera jeszcze dobitniej pokazuje, że mord jest po prostu mordem.


Żaden z bohaterów nie jest identyfikowalny. Nikomu nie nadano imienia. Te wydarzenia mogły dotyczyć każdego z nas. Każdy z nas mógł być ofiarą... jak i katem. Już przy pierwszym mordzie pojawia się sformułowanie "bo takie były okoliczności". Czy to okoliczności więc decydują o tym, czy stajemy się ofiarą, czy katem? I jak bardzo jest to nieuchronne? Czy prośba o litość zawsze zostanie odrzucona?

Sztuka jest ciekawa. Jest się nad czym zastanawiać. Scenografia chwilami przyprawiała mnie o klaustrofobie, ale podołałem. Reżyser zastosował parę ciekawych chwytów scenicznych. Największe wrażenie robi gra dzieci. Były albo tak dobre, albo tak przejęte, albo po prostu świetnie poprowadzone przez reżysera. Niestety nie udało mu się tego osiągnąć ze wszystkimi (12 osób w tym troje dzieci) aktorami. Ale to raczej problem teatru. Reżyserowi zarzuciłbym zbytnie odarcie dramatu z emocji. Ta sztuka Hanocha Levina uznawana jest za najtrudniejszą do prezentacji scenicznej.

Akcent gejowski: ciekawa przebieranka jednego z bohaterów - znam ból chodzenia na wysokich obcasach ;)


Teatr Nowy... ale popieram.

wtorek, 21 grudnia 2010

Teatr Wielki "Kochankowie z klasztoru Valldemosa" Marta Ptaszyńska Tomasz Konina

Tylko kozy nie zabijaj

Otóż okazało się, że opery nadal powstają. I tak Teatr nie-Wielki w Łodzi zamówił u Marty Ptaszyńskiej operę. Ponieważ rok jest chopinowski i kasę dał Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, to opera jest o Chopinie, a przy okazji o jego psiapsióle George Sand.

Fabuła sprowadza się do tego, że oboje wraz z dziećmi Sand i pokojówką jadą do Palmy de Mallorca, żeby spędzić zimę. Tam Chopin prątkuje i wystraszeni miejscowi każą im się wynieść. Przenoszą się do klasztoru Real Cartuja de Jesus de Nazaret w Valldemosie. A potem wracają do Europy statkiem wiozącym nierogaciznę. W trakcie pobytu dużo rozmawiają o pogodzie, Chopin strzela różne fochy i czeka na fortepian, miejscowi wyzywają ich od bezbożników, a Sand ich (znaczy swój i Chopina) holiday opłaca.

Libretto powstało na podstawie dramatu Janusza Krasnego-Krasińskiego ze współudziałem autora i Marty Ptaszyńskiej, reżyserią i scenografią zajął się Tomasz Konina.

Już sam tytuł jest jak z powieści Danielle Steel i do tego z błędem, bo powinno być "Kochankowie z klasztoru w Valldemosie". Pani Ptaszyńska - wielbicielka instrumentarium perkusyjnego - wygenerowała z siebie muzykę drażniącą wszelkie zmysły w manierze socrealistycznej awangardy z lat dawno przebrzmiałych. Ta kakofonia zagłuszała śpiewaków, którzy zasadniczo nie bardzo mieli co śpiewać. Smutne jest, że musieli tracić czas na naukę swoich ról i zdzieranie gardła. Do tego obsada jest podwójna, więc zmarnowany został wysiłek i talent dużego grona artystów.
Co podkusiło Tomasza Koninę, żeby się zaangażować w ten projekt, to nigdy nie pojmę. Po trzykroć nie warto było. Konina stworzył ciekawą scenografię. Okaloszowani śpiewacy brodzili w wypełniającej scenę wodzie dającej fantastyczne refleksy na ścianach. Gdyby to był tylko spektakl łączący światło i wodę (bez muzyki i śpiewaków), to byłaby to nawet interesująca pozycja. Do tego Konina nie bardzo miał co reżyserować. W założeniach zabawna miała być scena z lekarzami. Sam Chopin opisują ją następująco:

Trzech doktorów z całej wyspy najsławniejszych: jeden wąchał, com pluł, drugi stukał, skądem pluł, trzeci macał i słuchał, jakem pluł. Jeden mówił, żem zdechł, drugi - że zdycham, trzeci - że zdechnę.

Konina poprowadził tę scenę, a upiorna muzyka Ptaszyńskiej odebrała jej cały wdzięk. Po przerwie wielu widzów nie wróciło na widownię.

Pod koniec została zaśpiewana jedyna aria tej opery. Zaśmiałem się zażenowany. Rok chopinowski, opera o wybitnym kompozytorze i nie mniej wybitnej pisarce, a przejmującą arię śpiewa posługaczka... w obronie kozy, którą jako nieczystą zakonnicy chcą zaszlachtować.

Ta opera nie ma szans na powodzenie. Można się spodziewać, że już niedługo widownię wypełnią uczniowie szkół wszelakich siłą nakłonieni do zapoznania się z tym żałosnym widowiskiem. Możliwe, że uraz do opery pozostanie im do końca życia.