Błyszczeć!
Idę za ciosem, poprzednia notka, napisana przed chwilą, to "Amino - zupa Romana", ale zaczęła się nowa edycja Master Chefa. Ba, Polsat pozazdrościł TVN i zrobił swoją wersję o nazwie "Top Chef".
Polacy zmieniają swoje żywieniowe przyzwyczajenia? Chyba tak. Zaczynamy cenić to, co jemy. Już nie wystarcza napchanie się byle czym. Zaczyna się liczyć smak, wygląd, oryginalność.
Świat już wprawdzie ma ten etap dawno za sobą, ale miło, że jakoś nadążamy.
Zaraz po "Master Chefie" kulinarny serial "Przepis na życie" - perypetie kucharzy. Mam wprawdzie lekki przesyt, ale przyznaję, że serial ma świetną obsadę i dialogi potrafią przebić "oddaj fartucha", np. "jedźmy do domu, będziemy dopracowywać naszego dzidziusia".
Telewizje zaczęły nowy sezon, ja też mam nadzieję uaktywnić się blogowo mimo niewielkiego zainteresowania PT Czytelników. Szczególnie, że blogi jakoś siadają! Wszyscy blogerzy, których obserwuję mocno przysiedli. To może zabłysnę ;)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kulinaria. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kulinaria. Pokaż wszystkie posty
niedziela, 1 września 2013
Amino - zupa Romana
Kulinarna zgroza
Lubię dobrze zjeść; Jakiś uwiódł mnie wprawdzie czymś zupełnie innym niż kulinarny talent, ale bez wątpienia stara się nadzwyczajnie, a ja nierzadko jestem w tym jego muzą. "Stara się" - to niedobre słowo. Okazało się, że ma talent, a brakowało mu jedynie kogoś takiego jak ja, kogoś dla kogo fajnie jest gotować, dla kogo warto się postarać i kto potrafi to docenić.
Kiedyś żywiłem się źle, albo się odchudzałem, albo jadłem byle co, byle coś zjeść i to najlepiej szybko. Dziś nasze posiłki są przemyślane i zaplanowane. Czasem się nie zgadzamy. Ja uwielbiam leczo z cukinią, a Jakiś cukinii nie uznaje. Uwielbiam potrawy bardziej pikantne, Jakiś ich unika. Uwielbiam kminek, Jakiś traktuje go jak cykutę. To rodzi pewne kulinarne konflikty, ale reszta nas tylko łączy.
Dziś obaj naśmiewamy się z tzw. dań błyskawicznych. Szczególnie drażniąca jest reklama Amino z zupą Romana. Popatrzcie na ten barszczyk:
Nie wiem jak powinien być wyregulowany monitor, żeby kolor wyglądał naturalnie. To co widzę, to jakiś radioaktywny wyciek. Prawie jestem gotów uwierzyć, że ta zupa świeci w ciemnościach.
Taka "zupka" szczegółnie ciekawie wygląda w zestawieniu z sielską panoramą, szczególnie z panem, który ukontentowany smakiem fosforyzującego barwnika użytego do produkcji zupy radośnie macha odnóżem dolnym odzianym w gustowny klapek.
Jak to się mówi w niektórych sferach, a w tym przypadku jest to w pełni uzasadnione, "smacznego".
Lubię dobrze zjeść; Jakiś uwiódł mnie wprawdzie czymś zupełnie innym niż kulinarny talent, ale bez wątpienia stara się nadzwyczajnie, a ja nierzadko jestem w tym jego muzą. "Stara się" - to niedobre słowo. Okazało się, że ma talent, a brakowało mu jedynie kogoś takiego jak ja, kogoś dla kogo fajnie jest gotować, dla kogo warto się postarać i kto potrafi to docenić.
Kiedyś żywiłem się źle, albo się odchudzałem, albo jadłem byle co, byle coś zjeść i to najlepiej szybko. Dziś nasze posiłki są przemyślane i zaplanowane. Czasem się nie zgadzamy. Ja uwielbiam leczo z cukinią, a Jakiś cukinii nie uznaje. Uwielbiam potrawy bardziej pikantne, Jakiś ich unika. Uwielbiam kminek, Jakiś traktuje go jak cykutę. To rodzi pewne kulinarne konflikty, ale reszta nas tylko łączy.
Dziś obaj naśmiewamy się z tzw. dań błyskawicznych. Szczególnie drażniąca jest reklama Amino z zupą Romana. Popatrzcie na ten barszczyk:
Nie wiem jak powinien być wyregulowany monitor, żeby kolor wyglądał naturalnie. To co widzę, to jakiś radioaktywny wyciek. Prawie jestem gotów uwierzyć, że ta zupa świeci w ciemnościach.
Taka "zupka" szczegółnie ciekawie wygląda w zestawieniu z sielską panoramą, szczególnie z panem, który ukontentowany smakiem fosforyzującego barwnika użytego do produkcji zupy radośnie macha odnóżem dolnym odzianym w gustowny klapek.
Jak to się mówi w niektórych sferach, a w tym przypadku jest to w pełni uzasadnione, "smacznego".
piątek, 29 marca 2013
Surówka z kiszonej kapusty
Wcale nie taka szybka do zrobienia
Jestem fanem surówki z kiszonej kapusty. Pasuje do wielu dań. Najlepsza wydaje mi się ta sprzedawana w sklepach firmy "Grot". Nie sztuką jest jednak kupić dobrą surówkę, sztuką jest ją zrobić!
Przeczytałem dziesiątki przepisów. Wszyscy autorzy zapewniali, że ich surówka jest wyjątkowa... i prezentowali ciągle ten sam banalny przepis, który znam, i który mnie nie zadowala. Postanowiłem więc poeksperymentować.
Surówka firmy "Grot" ma prosty skład: kapusta kiszona (65%), cebula, marchew, sól, cukier, przyprawy. Niestety żadnych proporcji, a składnik "przyprawy" okryty jest całkowitą tajemnicą. W ich surówce nie ma jabłka, które często w przepisach jest podawane i które uważam za zbędne. Zarzucić tej surówce mogę jedynie to, że jest nieco przesłodzona.
Praktycznie wszystkie przepisy mówią o tym, żeby wszystkie składniki pokroić lub zetrzeć, wymieszać, przyprawić i gotowe. Otóż nie! Żeby ta surówka była dobra procedura jej przygotowania musi być bardziej skomplikowana. Jestem na etapie testów, ale pierwszy wynik jest bardzo zachęcający, oto mój przepis.
Składniki dla dwóch głodnych lub skłonnych do obżarstwa osób:
250-300g kapusty kiszonej
2 nieduże lub jedna średnia marchewka (jeśli kapusta jest bez niej)
1 mała, ale nie maleńka cebula, nie może jej być zbyt dużo, ale też nie za mało
olej (rzepakowy, słonecznikowy, z pestek winogron - zdecydowanie nie powinna to być oliwa z oliwek)
sól, cukier, pieprz, kolendra, dodatkowo może być natka pietruszki
Przyrządzanie:
Całą kapustę mocno odciskamy zbierając płyn do głębokiego talerza. Dobrze oociśniętą kapustę dosyć drobno kroimy, pieprzymy do smaku, wlewamy ok 4 łyżek oleju, mieszamy i wkładamy do lodówki.
Cebulę kroimy w drobną kostkę, a obraną marchewkę ścieramy na tarce - najlepiej niezbyt drobnej, ale też niezbyt grubej. Łaczymy te składniki, posypujemy 1 łyżeczką soli (lub kucharka) i 1 łyżeczką cukru, mieszamy dokładnie (można też trochę pognieść). To ważny element - dzięki temu cebula i marchewka zyskają na miękkości. Niektórzy radzą przelać cebulę wrzątkiem - dla mnie tak spreparowana cebula nie jest dobra. Naczynie z cebulą i marchewką też wkładamy do lodówki. Musimy dać cebuli i marchewce czas na zmięknięcie.
Po 0,5-1 godzinie wyjmujemy z lodówki wszystkie składniki i mieszamy ze sobą.
Próbujemy płynu z odciśniętej kapusty. W zależności od tego jak bardzo jest kwaśmy wsypujemy odpowiednią ilość cukru (2-4 łyżeczek), który mieszając rozpuszczamy. Chodzi o zbalansowanie kwaśności i słodkości tego płynu. Gdy jest OK wlewamy część płynu do surówki, w zależności od upodobań może to być całość. Ewentualnie trochę dosalamy, dopieprzamy i dolewamy oleju. Na koniec ugniatamy kilkanaście nasion kolendry w moździerzu, dodajemy do surówki i mieszamy (ewentualnie można dodać też natki pietruszki).
Całość znowu wkładamy do lodówki na 0,5-1 godziny. Po tym czasie smaki się przejdą i surówka będzie gotowa.
Przekonałem się, że najlepsze walory smakowe ta surówka ma wtedy, gdy cebula nie jest zbyt twarda oraz gdy całość poleży w lodówce przed podaniem.
Dodatkowe pomysły mile widziane.
Jestem fanem surówki z kiszonej kapusty. Pasuje do wielu dań. Najlepsza wydaje mi się ta sprzedawana w sklepach firmy "Grot". Nie sztuką jest jednak kupić dobrą surówkę, sztuką jest ją zrobić!
Przeczytałem dziesiątki przepisów. Wszyscy autorzy zapewniali, że ich surówka jest wyjątkowa... i prezentowali ciągle ten sam banalny przepis, który znam, i który mnie nie zadowala. Postanowiłem więc poeksperymentować.
Surówka firmy "Grot" ma prosty skład: kapusta kiszona (65%), cebula, marchew, sól, cukier, przyprawy. Niestety żadnych proporcji, a składnik "przyprawy" okryty jest całkowitą tajemnicą. W ich surówce nie ma jabłka, które często w przepisach jest podawane i które uważam za zbędne. Zarzucić tej surówce mogę jedynie to, że jest nieco przesłodzona.
Praktycznie wszystkie przepisy mówią o tym, żeby wszystkie składniki pokroić lub zetrzeć, wymieszać, przyprawić i gotowe. Otóż nie! Żeby ta surówka była dobra procedura jej przygotowania musi być bardziej skomplikowana. Jestem na etapie testów, ale pierwszy wynik jest bardzo zachęcający, oto mój przepis.
Składniki dla dwóch głodnych lub skłonnych do obżarstwa osób:
250-300g kapusty kiszonej
2 nieduże lub jedna średnia marchewka (jeśli kapusta jest bez niej)
1 mała, ale nie maleńka cebula, nie może jej być zbyt dużo, ale też nie za mało
olej (rzepakowy, słonecznikowy, z pestek winogron - zdecydowanie nie powinna to być oliwa z oliwek)
sól, cukier, pieprz, kolendra, dodatkowo może być natka pietruszki
Przyrządzanie:
Całą kapustę mocno odciskamy zbierając płyn do głębokiego talerza. Dobrze oociśniętą kapustę dosyć drobno kroimy, pieprzymy do smaku, wlewamy ok 4 łyżek oleju, mieszamy i wkładamy do lodówki.
Cebulę kroimy w drobną kostkę, a obraną marchewkę ścieramy na tarce - najlepiej niezbyt drobnej, ale też niezbyt grubej. Łaczymy te składniki, posypujemy 1 łyżeczką soli (lub kucharka) i 1 łyżeczką cukru, mieszamy dokładnie (można też trochę pognieść). To ważny element - dzięki temu cebula i marchewka zyskają na miękkości. Niektórzy radzą przelać cebulę wrzątkiem - dla mnie tak spreparowana cebula nie jest dobra. Naczynie z cebulą i marchewką też wkładamy do lodówki. Musimy dać cebuli i marchewce czas na zmięknięcie.
Po 0,5-1 godzinie wyjmujemy z lodówki wszystkie składniki i mieszamy ze sobą.
Próbujemy płynu z odciśniętej kapusty. W zależności od tego jak bardzo jest kwaśmy wsypujemy odpowiednią ilość cukru (2-4 łyżeczek), który mieszając rozpuszczamy. Chodzi o zbalansowanie kwaśności i słodkości tego płynu. Gdy jest OK wlewamy część płynu do surówki, w zależności od upodobań może to być całość. Ewentualnie trochę dosalamy, dopieprzamy i dolewamy oleju. Na koniec ugniatamy kilkanaście nasion kolendry w moździerzu, dodajemy do surówki i mieszamy (ewentualnie można dodać też natki pietruszki).
Całość znowu wkładamy do lodówki na 0,5-1 godziny. Po tym czasie smaki się przejdą i surówka będzie gotowa.
Przekonałem się, że najlepsze walory smakowe ta surówka ma wtedy, gdy cebula nie jest zbyt twarda oraz gdy całość poleży w lodówce przed podaniem.
Dodatkowe pomysły mile widziane.
sobota, 23 marca 2013
Gay-dining
Sytość
Jajeczka, jako imprezy a la spęd zarzuciłem, ale uznaliśmy z Jakisiem, że warto zaprosić jakieś nieliczne grono na wystawną kolację.
Przygotowania trwały kilka dni, bo to i opracowywanie menu, i zapraszanie, i sprzątanie. Na stół poszły srebra, porcelana i kryształy, na nich smakowite przystawki, dania główne i desery.
Goście dołożyli swoje. Ego zjawił się z koncepcyjną sałatką opartą o wędzonego kurczaka - podobno dzieło wykonane po raz pierwszy - i z szampanem przednim, a Gwiazda z własnoręcznie wykonanym tortem malinowym z kremem ajerkoniakowym, który wypełnił nasze biodra. Zabiegany Raand pamiętał o sporej porcji okowity zacnej.
Jedzenia było w bród. Wznosiliśmy toasty i gadaliśmy.
Oplotkowaliśmy znajomych, Jakiś zapienił się politycznie, Raand opowiedział o ekscytujących przypadkach ze swojej pracy.
W tle miasto zamarzało, a 22 panów zadeptywało trawę w odległym mieście - w tym 11 ze skutkiem tradycyjnym.
Ego poruszył temat agresji w związkach gejowskich. Już prawie doszliśmy do tego, że nas to nie dotyczy, gdy nagle okazało się, że nasze męsko-męskie relacje czasem przekraczają granice dobrych manier. Przy czym aspekty agresji były dwa: złość i namiętność. Szczegółów zdradzać nie będę.
Metka wykazuje nieco obrotowe poglądy, co rozzłościło Jakisia i ten ostatni zapienił się na tyle, że aby ratować zgromadzone na stole dobra musiałem interweniować. Tym razem się udało.
Ciekawe były opowieści Raanda o życiu na skraju Polski. Ugadaliśmy, że musimy go nawiedzić, gdy wreszcie ustabilizują się warunki pogodowe.
Towarzysza Raanda postanowiłem nazwać Amita. Mam nadzieję, że pasuje. Łacina jak zwykle mi pomogła. Opowieści Amity i Raanda o ich pożyciu wywołały łezkę wzruszenia u pozostałych. Niestety starzejemy się i pożycie zaczyna się zamieniać w czułość.
Syci pod każdym względem rozstaliśmy się późną nocą.
Jajeczka, jako imprezy a la spęd zarzuciłem, ale uznaliśmy z Jakisiem, że warto zaprosić jakieś nieliczne grono na wystawną kolację.
Przygotowania trwały kilka dni, bo to i opracowywanie menu, i zapraszanie, i sprzątanie. Na stół poszły srebra, porcelana i kryształy, na nich smakowite przystawki, dania główne i desery.
Goście dołożyli swoje. Ego zjawił się z koncepcyjną sałatką opartą o wędzonego kurczaka - podobno dzieło wykonane po raz pierwszy - i z szampanem przednim, a Gwiazda z własnoręcznie wykonanym tortem malinowym z kremem ajerkoniakowym, który wypełnił nasze biodra. Zabiegany Raand pamiętał o sporej porcji okowity zacnej.
Jedzenia było w bród. Wznosiliśmy toasty i gadaliśmy.
Oplotkowaliśmy znajomych, Jakiś zapienił się politycznie, Raand opowiedział o ekscytujących przypadkach ze swojej pracy.
W tle miasto zamarzało, a 22 panów zadeptywało trawę w odległym mieście - w tym 11 ze skutkiem tradycyjnym.
Ego poruszył temat agresji w związkach gejowskich. Już prawie doszliśmy do tego, że nas to nie dotyczy, gdy nagle okazało się, że nasze męsko-męskie relacje czasem przekraczają granice dobrych manier. Przy czym aspekty agresji były dwa: złość i namiętność. Szczegółów zdradzać nie będę.
Metka wykazuje nieco obrotowe poglądy, co rozzłościło Jakisia i ten ostatni zapienił się na tyle, że aby ratować zgromadzone na stole dobra musiałem interweniować. Tym razem się udało.
Ciekawe były opowieści Raanda o życiu na skraju Polski. Ugadaliśmy, że musimy go nawiedzić, gdy wreszcie ustabilizują się warunki pogodowe.
Towarzysza Raanda postanowiłem nazwać Amita. Mam nadzieję, że pasuje. Łacina jak zwykle mi pomogła. Opowieści Amity i Raanda o ich pożyciu wywołały łezkę wzruszenia u pozostałych. Niestety starzejemy się i pożycie zaczyna się zamieniać w czułość.
Syci pod każdym względem rozstaliśmy się późną nocą.
wtorek, 12 czerwca 2012
Knedle z truskawkami
Dla konsumenta masowego
Nie słynę z talentów kulinarnych, ale się staram. Jakiś niestety już wie, że gotować, to mógłbym dla mało wybrednej grupy ludzi, do tego najlepiej dywizji (dla niewtajemniczonych 5 do 15 tysięcy żołnierzy). Kiedy się poznaliśmy zaprosiłem go na obiad. W planie były między innymi po cztery placki ziemniaczane. Niestety Jakiś się o godzinę spóźnił, co było mi o tyle na rękę, że nadal smażyłem owe placki, tyle tylko, że ich liczba, gdy dotarł, sięgnęła czterdziestu.
Z knedlami poszło podobnie. Truskawek było sporo, to do kilograma ziemniaków dokupiłem jeszcze jeden kilogram, żeby wszystkie truskawki “zmarnować”. Ziemniaki ugotowałem solidnie, utłukłem i rzuciłem na blat. Pulpę solidnie posypałem mąką, a następnie zanurzyłem rękę. Przypominało to fist. Już po sekundzie ucieszyłem się, że użyłem tylko jednej dłoni. Została kompletnie oblepiona ziemniaczaną breją. Wolną, nieutytłaną dłonią zacząłem sypać mąkę jak szalony, ale niewiele to wnosiło. Aż mąka się skończyła. Utytłaną dłoń umyłem pod wodą bieżącą i poleciałem do sklepu po kolejną mąkę.
Zużywanie mąki szło w najlepsze, bez specjalnej zmiany konsystencji brei. Dorzuciłem dwa jajka. Dało to pewien poślizg, ale nieprzekonany sypałem mąkę dalej międląc masę o konsystencji asfaltu w dłoni. Po zużyciu kilograma mąki stwierdziłem, że albo teraz zacznę te knedle robić, albo idę po kolejny kilogram.
Odrywałem kolejne kawałki kleistego ciasta i po wciśnięciu truskawki lub truskawek starałem się formować coś na kształt kuli, choć ortodoksyjni miłośnicy geometrii mieliby wątpliwości. Po kilku godzinach pracy otrzymałem dziesiątki knedlowatych pulpetów.
Około trzydzieści knedli podgotowałem, schłodziłem i zamroziłem. Osiem przygotowałem do bezpośredniego spożycia.
Jakiś od razu zorientował się w moim zaniechaniu – NIE POSOLIŁEM CIASTA! Niby było to w przepisie, ale jakoś mi umknęło.
Zapas truskawkowych knedli mamy teraz na kilka obiadów. Jacyś chętni do konsumpcji?
Nie słynę z talentów kulinarnych, ale się staram. Jakiś niestety już wie, że gotować, to mógłbym dla mało wybrednej grupy ludzi, do tego najlepiej dywizji (dla niewtajemniczonych 5 do 15 tysięcy żołnierzy). Kiedy się poznaliśmy zaprosiłem go na obiad. W planie były między innymi po cztery placki ziemniaczane. Niestety Jakiś się o godzinę spóźnił, co było mi o tyle na rękę, że nadal smażyłem owe placki, tyle tylko, że ich liczba, gdy dotarł, sięgnęła czterdziestu.
Z knedlami poszło podobnie. Truskawek było sporo, to do kilograma ziemniaków dokupiłem jeszcze jeden kilogram, żeby wszystkie truskawki “zmarnować”. Ziemniaki ugotowałem solidnie, utłukłem i rzuciłem na blat. Pulpę solidnie posypałem mąką, a następnie zanurzyłem rękę. Przypominało to fist. Już po sekundzie ucieszyłem się, że użyłem tylko jednej dłoni. Została kompletnie oblepiona ziemniaczaną breją. Wolną, nieutytłaną dłonią zacząłem sypać mąkę jak szalony, ale niewiele to wnosiło. Aż mąka się skończyła. Utytłaną dłoń umyłem pod wodą bieżącą i poleciałem do sklepu po kolejną mąkę.
Zużywanie mąki szło w najlepsze, bez specjalnej zmiany konsystencji brei. Dorzuciłem dwa jajka. Dało to pewien poślizg, ale nieprzekonany sypałem mąkę dalej międląc masę o konsystencji asfaltu w dłoni. Po zużyciu kilograma mąki stwierdziłem, że albo teraz zacznę te knedle robić, albo idę po kolejny kilogram.
Odrywałem kolejne kawałki kleistego ciasta i po wciśnięciu truskawki lub truskawek starałem się formować coś na kształt kuli, choć ortodoksyjni miłośnicy geometrii mieliby wątpliwości. Po kilku godzinach pracy otrzymałem dziesiątki knedlowatych pulpetów.
Około trzydzieści knedli podgotowałem, schłodziłem i zamroziłem. Osiem przygotowałem do bezpośredniego spożycia.
Jakiś od razu zorientował się w moim zaniechaniu – NIE POSOLIŁEM CIASTA! Niby było to w przepisie, ale jakoś mi umknęło.
Zapas truskawkowych knedli mamy teraz na kilka obiadów. Jacyś chętni do konsumpcji?
Subskrybuj:
Posty (Atom)