Risky business
Film zapowiadany, reżyser dawno niczego nie nakręcił, do tego komedia, temat typu "Allo, allo" w miksie z "Goście, goście"... to z ciekawością obejrzałem trailer w kinie.
A tam... ... ... wielkie nic!
Wszystko niby zachęca, ale trailer raczej przeciwnie.
Jakieś "Kac Wawa"?
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
czwartek, 17 października 2013
niedziela, 13 października 2013
Walęsa. Czlowiek z nadziei
Kino klasy "Z"
Nie, nie widziałem. Ale widzieli godni zaufania. Marmur, żelazo, to materiały dużo trwalsze niż "nadzieja". Dobry w sumie aktor jakim jest Więckiewicz stworzył parodię granego przez siebie "bohatera". Scenariusz i reżyseria to "koszmar minionego lata".
Ambicje Oscarowe? Raczej Malinowe.
Nie, nie widziałem. Ale widzieli godni zaufania. Marmur, żelazo, to materiały dużo trwalsze niż "nadzieja". Dobry w sumie aktor jakim jest Więckiewicz stworzył parodię granego przez siebie "bohatera". Scenariusz i reżyseria to "koszmar minionego lata".
Ambicje Oscarowe? Raczej Malinowe.
czwartek, 26 września 2013
W imię... Szumowska
"W imię..." rodzinnych koneksji
Synopsis:
W zapadłej wsi, gdzie dupy szczekają psami, ksiądz w średnim wieku (Andrzej Chyra) proboszczuje i prowadzi ognisko dla trudnej młodzieży. Ksiądz dużo biega zagłuszając tkwiące w nim demony, co proponuje również jako terapię dla innych chcących zagłuszyć swoje homoseksualne ciągoty. Gdy zderza się z homoseksualnymi zachowaniami podopiecznych oraz atakiem na siebie powraca do pijaństwa. Wioskowy niemota (Mateusz Kościukiewicz) durzy się w księdzu od dawna. Po donosie przełożeni przenoszą księdza do innej parafii, niemota go nawiedza, spółkują, po czym niemota wstępuje do seminarium. Koniec.
Powinienem się cieszyć, że na gdyńskim festiwalu pojawiły się aż dwa filmy z homoseksualizmem w treści. Na "Płynące wieżowce" trzeba jeszcze poczekać, ale "W imię..." już jest w kinach.
Małgośka Szumowska (40l.) napisała scenariusz wspólnie z byłym meżem Michałem Englertem (38l.) (synem Marty Lipińskiej i Macieja Englerta). Do produkcji zaprosili Maję Ostaszewską (Michał Englert ma z nią dwoje dzieci), Mateusza Kościukiewicza (27l.) obecnego męża (i ojca jednego jej dziecka) Małgośki Szumowskiej oraz Andrzeja Chyrę - chwilowo niezwiązanego rodzinnie z pozostałymi.
To, że film dostał Srebrne Lwy w Gdyni, a Szumowska główną nagrodę reżyserską można tłumaczyć chęcią ochrony scenarzystki-reżyserki przed atakiem środowisk bliskich wybuchom smoleńskim. Żadnego innego powodu nie ma. Nagroda dla Andrzeja Chyry zasłużona, bo to aktor przez duże "A".
Film nudzi. Istotne sceny są za krótkie (rozmowa z siostrą), nieistotne ciągną się w nieskończoność (odkrywanie własnej natury na polu kukurydzy, smażenie kiełbasek przy ognisku, bójka podopiecznych z tubylcami) . Tak to jest, gdy scenarzystka reżyseruje swój własny scenariusz. W efekcie można podziwiać zerową dramaturgię (niewykorzystany wątek rywalizacji dwóch chłopaków o księdza) i wiele "opisów przyrody" (las, las, pole, las). Szumowska nie ma pojęcia o homoseksualizmie, o uwiedzeniu, o emocjach z tym związanych, o problemach ludzi żyjących w nieakceptującym otoczeniu i ich wewnętrznych zmaganiach przed akceptacją. Zaskakuje płytkość potraktowania tematu. Szumowska może rozmawiała z warszawskimi gay-celebrytami o ich samoakceptacji i drodze do niej, ale ludzkich dramatów z tym związanych siłą rzeczy zgłebić w ten sposób nie mogła.
Reklamę filmowi zapewniła opcja faszystowsko-klerykalna. Ci kretyni doszukali się treści, które ledwo są widoczne, a w ich chorych umysłach zamieniły się w antyklerykalno-homoseksualną propagandę. No bo ksiądz obmywa rany pobitego niczym Samaytanin, uczy go pływać, co przypomina chrzest w Jordanie, żona współpracownika (Ewa) uwodzi księdza (Adama) - zresztą bez skutku, a do tego jest scena symulowanego stosunku analnego dwóch młodzieńców.
Niewykorzystane wątki (współpracownik donoszący do biskupa, a jednocześnie zdradzany mąż) aż proszą się o remake.
Kolejne zakończenia filmu (trzy) nie zasługują na uwagę, poza pierwszym. Procesja z monstrancją przez pola z muzyką Band of Horses "The Funeral" ("Pogrzeb") wielce udana. Szkoda, że nie wieńcząca "dzieła". Drugie zakończenie to widok księdza w pozie z piety, choć bez Metki Boskiej. Ostatnie zakończenie pokazuje zakochanego w księdzu wioskowego niemotę, jako kleryka spoglądającego na widza wzrokiem niewinnego Damiena z "Omen".
Nie na temperament tygrysków.
Synopsis:
W zapadłej wsi, gdzie dupy szczekają psami, ksiądz w średnim wieku (Andrzej Chyra) proboszczuje i prowadzi ognisko dla trudnej młodzieży. Ksiądz dużo biega zagłuszając tkwiące w nim demony, co proponuje również jako terapię dla innych chcących zagłuszyć swoje homoseksualne ciągoty. Gdy zderza się z homoseksualnymi zachowaniami podopiecznych oraz atakiem na siebie powraca do pijaństwa. Wioskowy niemota (Mateusz Kościukiewicz) durzy się w księdzu od dawna. Po donosie przełożeni przenoszą księdza do innej parafii, niemota go nawiedza, spółkują, po czym niemota wstępuje do seminarium. Koniec.
Powinienem się cieszyć, że na gdyńskim festiwalu pojawiły się aż dwa filmy z homoseksualizmem w treści. Na "Płynące wieżowce" trzeba jeszcze poczekać, ale "W imię..." już jest w kinach.
Małgośka Szumowska (40l.) napisała scenariusz wspólnie z byłym meżem Michałem Englertem (38l.) (synem Marty Lipińskiej i Macieja Englerta). Do produkcji zaprosili Maję Ostaszewską (Michał Englert ma z nią dwoje dzieci), Mateusza Kościukiewicza (27l.) obecnego męża (i ojca jednego jej dziecka) Małgośki Szumowskiej oraz Andrzeja Chyrę - chwilowo niezwiązanego rodzinnie z pozostałymi.
To, że film dostał Srebrne Lwy w Gdyni, a Szumowska główną nagrodę reżyserską można tłumaczyć chęcią ochrony scenarzystki-reżyserki przed atakiem środowisk bliskich wybuchom smoleńskim. Żadnego innego powodu nie ma. Nagroda dla Andrzeja Chyry zasłużona, bo to aktor przez duże "A".
Film nudzi. Istotne sceny są za krótkie (rozmowa z siostrą), nieistotne ciągną się w nieskończoność (odkrywanie własnej natury na polu kukurydzy, smażenie kiełbasek przy ognisku, bójka podopiecznych z tubylcami) . Tak to jest, gdy scenarzystka reżyseruje swój własny scenariusz. W efekcie można podziwiać zerową dramaturgię (niewykorzystany wątek rywalizacji dwóch chłopaków o księdza) i wiele "opisów przyrody" (las, las, pole, las). Szumowska nie ma pojęcia o homoseksualizmie, o uwiedzeniu, o emocjach z tym związanych, o problemach ludzi żyjących w nieakceptującym otoczeniu i ich wewnętrznych zmaganiach przed akceptacją. Zaskakuje płytkość potraktowania tematu. Szumowska może rozmawiała z warszawskimi gay-celebrytami o ich samoakceptacji i drodze do niej, ale ludzkich dramatów z tym związanych siłą rzeczy zgłebić w ten sposób nie mogła.
Reklamę filmowi zapewniła opcja faszystowsko-klerykalna. Ci kretyni doszukali się treści, które ledwo są widoczne, a w ich chorych umysłach zamieniły się w antyklerykalno-homoseksualną propagandę. No bo ksiądz obmywa rany pobitego niczym Samaytanin, uczy go pływać, co przypomina chrzest w Jordanie, żona współpracownika (Ewa) uwodzi księdza (Adama) - zresztą bez skutku, a do tego jest scena symulowanego stosunku analnego dwóch młodzieńców.
Niewykorzystane wątki (współpracownik donoszący do biskupa, a jednocześnie zdradzany mąż) aż proszą się o remake.
Kolejne zakończenia filmu (trzy) nie zasługują na uwagę, poza pierwszym. Procesja z monstrancją przez pola z muzyką Band of Horses "The Funeral" ("Pogrzeb") wielce udana. Szkoda, że nie wieńcząca "dzieła". Drugie zakończenie to widok księdza w pozie z piety, choć bez Metki Boskiej. Ostatnie zakończenie pokazuje zakochanego w księdzu wioskowego niemotę, jako kleryka spoglądającego na widza wzrokiem niewinnego Damiena z "Omen".
Nie na temperament tygrysków.
czwartek, 22 sierpnia 2013
Gay Break
Wentworth Miller wyzwolony
Główny bohater seriali "Prison Break" jednocześnie odmówił wizyty na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Petersburgu, zaprotestował przeciwko putinowskim ustawom zakazującym tzw. propagowania homoseksualizmu, których wielbicielem jest niejaki Tomaszewski oraz wreszcie rozwiał wątpliwości, co do swojej orientacji seksualnej przyznając, że jest gejem.
A ja? Rosyjskich wódek nie piję, innych rosyjskich produktów nie konsumuję, jedyne, co mi pozostaje, to przestać kupować rosyjskie paliwa.
A może ktoś ma jakieś inne pomysły?
Przy okazji warto zauważyć, że przed "Prison Break" Wentworth prezencją nie porywał. Ale sami spójrzcie ile można zrobić (poświęcić?) dla kariery.
Główny bohater seriali "Prison Break" jednocześnie odmówił wizyty na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Petersburgu, zaprotestował przeciwko putinowskim ustawom zakazującym tzw. propagowania homoseksualizmu, których wielbicielem jest niejaki Tomaszewski oraz wreszcie rozwiał wątpliwości, co do swojej orientacji seksualnej przyznając, że jest gejem.
A ja? Rosyjskich wódek nie piję, innych rosyjskich produktów nie konsumuję, jedyne, co mi pozostaje, to przestać kupować rosyjskie paliwa.
A może ktoś ma jakieś inne pomysły?
Przy okazji warto zauważyć, że przed "Prison Break" Wentworth prezencją nie porywał. Ale sami spójrzcie ile można zrobić (poświęcić?) dla kariery.
środa, 22 maja 2013
Zostań ze mną
Keep the Lights On
Obsada: Thure Lindhardt, Zachary Booth, Paprika Steen, Julianne Nicholson, Sebastian La Cause, Sarah Hess, Marilyn Neimark
Dramat obyczajowy, USA, rok produkcji: 2012
Dziś na ale kino+ o 00:15, niestety nie doczekam. A film zapowiada się interesująco.
Zdjęcia: Thimios Bakatakis
Muzyka: Arthur Russell
Czas trwania: 105 minut
Montaż: Affonso Gonçalves
Może powtórzą.
Obsada: Thure Lindhardt, Zachary Booth, Paprika Steen, Julianne Nicholson, Sebastian La Cause, Sarah Hess, Marilyn Neimark
Dramat obyczajowy, USA, rok produkcji: 2012
Dziś na ale kino+ o 00:15, niestety nie doczekam. A film zapowiada się interesująco.
Reżyser filmów dokumentalnych Erik Rothman poznaje młodego prawnika, Paula Lucy. Między dwojgiem mężczyzn z wielką mocą wybucha namiętność, a znajomość szybko przeradza się w coś poważniejszego. Paul nie przyznaje się otwarcie do swojej orientacji, a to dopiero początek dramatów, które para przejdzie w trakcie trwającego dekadę związku. Kochankowie znajdą się w miłosnym impasie - uzależnienie Paula od narkotyków pogłębia się, podobnie jak uzależnienie Erika od Paula. Erik poszukuje wsparcia u przyjaciół, między innymi u Karen.Scenariusz: Ira Sachs, Mauricio Zacharias
Zdjęcia: Thimios Bakatakis
Muzyka: Arthur Russell
Czas trwania: 105 minut
Montaż: Affonso Gonçalves
Może powtórzą.
czwartek, 28 lutego 2013
Wedding Wars - Weselne wojny
Związki partnerskie na nieustającym topie
Już nawet stacje telewizyjne zauważyły, że temat związków partnerskich stał się i nośny i tabloidowo kontrowersyjny. No to wydobywają z pakietów co się da, byle "w temacie". Oczywiście w porach, gdy telewizji nie oglądają dzieci i heteroseksualni mężczyźni, którzy mogliby rozmyślać o porzuceniu żon na rzecz swoich kolegów.
Na Polsacie o 23 rozpoczęły się "Weselne wojny".
Ben niebawem bierze ślub z córką gubernatora, Maggie. Jego brat Shel, który jest gejem i ma partnera, zajmuje się organizacją imprez dla gejów i przyjmuje zlecenie na przygotowanie przyjęcia weselnego. Termin uroczystości zbliża się wielkimi krokami i wszystko musi być gotowe. Tymczasem Shel odkrywa, że Ben, szef komitetu wyborczego teścia, jest autorem przemówienia przeciwko małżeństwom gejów. Oburzony mężczyzna postanawia zawalczyć o równe prawa dyskryminowanej mniejszości. Wkrótce cały kraj dowiaduje się o jego proteście.
Jestem w środku oglądania.
Już nawet stacje telewizyjne zauważyły, że temat związków partnerskich stał się i nośny i tabloidowo kontrowersyjny. No to wydobywają z pakietów co się da, byle "w temacie". Oczywiście w porach, gdy telewizji nie oglądają dzieci i heteroseksualni mężczyźni, którzy mogliby rozmyślać o porzuceniu żon na rzecz swoich kolegów.
Na Polsacie o 23 rozpoczęły się "Weselne wojny".
Ben niebawem bierze ślub z córką gubernatora, Maggie. Jego brat Shel, który jest gejem i ma partnera, zajmuje się organizacją imprez dla gejów i przyjmuje zlecenie na przygotowanie przyjęcia weselnego. Termin uroczystości zbliża się wielkimi krokami i wszystko musi być gotowe. Tymczasem Shel odkrywa, że Ben, szef komitetu wyborczego teścia, jest autorem przemówienia przeciwko małżeństwom gejów. Oburzony mężczyzna postanawia zawalczyć o równe prawa dyskryminowanej mniejszości. Wkrótce cały kraj dowiaduje się o jego proteście.
Jestem w środku oglądania.
piątek, 9 listopada 2012
Melancholia, Lars von Trier
Pobożne życzenie
Na “Loopera” nie poszedłem zrażony słabymi recenzjami, które zresztą potwierdziły się w opiniach znajomych, którzy nie oparli się pokusie obejrzenia.
Za to zaproszony obejrzałem niegdyś pominiętą “Melancholię” Larsa von Triera.
Z “Looperem” “Melancholia” łączy się konwencją science-fiction. Jednak “Melancholia” bardziej jest filmem katastroficznym. Choć jest pewna różnica. Filmy katastroficzne mają zwyczaj rozważania dróg kończących się przeżyciem i tych zakończonych śmiertelną porażką. W przypadku “Melancholii” nie ma takiej opcji; zagłada jest nieunikniona i nie ma przed nią ucieczki.
Co więcej kres widz poznaje już na początku filmu. Reszta, to dochodzenie do tego momentu. Bohaterkami są dwie siostry. Jedna z mężem i synem, druga z nieuporządkowanym jeszcze życiem, ale z przeczuciem nieuniknionego.
Całość rozgrywa się w kameralnej, sielskiej scenerii wiejskiej rezydencji.
Większość filmów tego typu pokazuje sceny zbiorowe, pustoszejące miasta, sceny gwałtów. Tu tego nie ma. Wszystko odbywa się w zamierzonej i – wybranej przez reżysera – romantycznej scenerii.
Nawet źródło zagłady poraża swą urodą, nadchodzi ona uwodząc swym pięknem.
Szukałem porównania do innego filmu o podobnej atmosferze. Do głowy przyszedł mi jedynie “On the beach” (“Ostatni brzeg”) z 1959 roku. Tam też tragedia rozgrywała się kameralnie. Jednak romantyzmu nie było w tamtym filmie za grosz.
Młodsza z sióstr – Justine - jakimś cudem dużo wcześniej zdaje sobie sprawę z nadchodzącej zagłady. Niezależnie od tego zgadza się na uczestniczenie w rytuałach, do których zobowiązali ją najbliżsi. Jest to OK do momentu, gdy nowopoślubiony mąż z zupełnie zaskakujących powodów akceptuje odrzucenie przez swą wybrankę w noc poślubną.
Reżyser widzi w bohaterkach odbicie własnych stanów depresyjnych. Stąd Justine przechodzi od egocentrycznego odrzucenia rzeczywistości, wręcz wpędzenia się w chorobę psychiczną, do odpowiedzialności za innych. Na drugim biegunie jest jej zamężna siostra - Claire - troszcząca się o swoje dziecko. Wierzy ona we wszystkie zapewnienia gwarantujące przetrwanie jej i potomkowi. Ignoruje niepewne informacje, wierzy otoczeniu zapewniającemu o szczęśliwym przebiegu zdarzeń. Gdy jednak fakty staną się bezlitosne wpada w panikę.
Przypomina to sytuację żydów z okresu II wojny światowej. Niepokojące informacje były ignorowane. “Niemcy to kulturalny naród, nie są zdolni do takich okropności” pamiętam z jakiegoś filmu. Zetknięcie z rzeczywistością rodziło niewiarę, jej zaprzeczenie. Koniec wyglądał różnie.
Sprawiająca wcześniej kłopoty Justine w momencie zagłady jest oparciem dla swej spanikowanej siostry. Dla dziecka budowana jest alternatywna rzeczywistość niczym z “Życie jest piękne” (“La Vita è bella”).
Tytułowa "Melancholia" niosąca zagładę, jest jako nazwa odlotowa. Koniec jest przedstawiony jako bezbolesny.
Pobożne życzenie.
Na “Loopera” nie poszedłem zrażony słabymi recenzjami, które zresztą potwierdziły się w opiniach znajomych, którzy nie oparli się pokusie obejrzenia.
Za to zaproszony obejrzałem niegdyś pominiętą “Melancholię” Larsa von Triera.
Z “Looperem” “Melancholia” łączy się konwencją science-fiction. Jednak “Melancholia” bardziej jest filmem katastroficznym. Choć jest pewna różnica. Filmy katastroficzne mają zwyczaj rozważania dróg kończących się przeżyciem i tych zakończonych śmiertelną porażką. W przypadku “Melancholii” nie ma takiej opcji; zagłada jest nieunikniona i nie ma przed nią ucieczki.
Co więcej kres widz poznaje już na początku filmu. Reszta, to dochodzenie do tego momentu. Bohaterkami są dwie siostry. Jedna z mężem i synem, druga z nieuporządkowanym jeszcze życiem, ale z przeczuciem nieuniknionego.
Całość rozgrywa się w kameralnej, sielskiej scenerii wiejskiej rezydencji.
Większość filmów tego typu pokazuje sceny zbiorowe, pustoszejące miasta, sceny gwałtów. Tu tego nie ma. Wszystko odbywa się w zamierzonej i – wybranej przez reżysera – romantycznej scenerii.
Nawet źródło zagłady poraża swą urodą, nadchodzi ona uwodząc swym pięknem.
Szukałem porównania do innego filmu o podobnej atmosferze. Do głowy przyszedł mi jedynie “On the beach” (“Ostatni brzeg”) z 1959 roku. Tam też tragedia rozgrywała się kameralnie. Jednak romantyzmu nie było w tamtym filmie za grosz.
Młodsza z sióstr – Justine - jakimś cudem dużo wcześniej zdaje sobie sprawę z nadchodzącej zagłady. Niezależnie od tego zgadza się na uczestniczenie w rytuałach, do których zobowiązali ją najbliżsi. Jest to OK do momentu, gdy nowopoślubiony mąż z zupełnie zaskakujących powodów akceptuje odrzucenie przez swą wybrankę w noc poślubną.
Reżyser widzi w bohaterkach odbicie własnych stanów depresyjnych. Stąd Justine przechodzi od egocentrycznego odrzucenia rzeczywistości, wręcz wpędzenia się w chorobę psychiczną, do odpowiedzialności za innych. Na drugim biegunie jest jej zamężna siostra - Claire - troszcząca się o swoje dziecko. Wierzy ona we wszystkie zapewnienia gwarantujące przetrwanie jej i potomkowi. Ignoruje niepewne informacje, wierzy otoczeniu zapewniającemu o szczęśliwym przebiegu zdarzeń. Gdy jednak fakty staną się bezlitosne wpada w panikę.
Przypomina to sytuację żydów z okresu II wojny światowej. Niepokojące informacje były ignorowane. “Niemcy to kulturalny naród, nie są zdolni do takich okropności” pamiętam z jakiegoś filmu. Zetknięcie z rzeczywistością rodziło niewiarę, jej zaprzeczenie. Koniec wyglądał różnie.
Sprawiająca wcześniej kłopoty Justine w momencie zagłady jest oparciem dla swej spanikowanej siostry. Dla dziecka budowana jest alternatywna rzeczywistość niczym z “Życie jest piękne” (“La Vita è bella”).
Tytułowa "Melancholia" niosąca zagładę, jest jako nazwa odlotowa. Koniec jest przedstawiony jako bezbolesny.
Pobożne życzenie.
środa, 25 stycznia 2012
Rzeź, Roman Polański
Muppety niech się schowają
Decyzja zapadła, na tym blogu nie znajdą się już notki o wystawach, filmach, sztukach, operach, itp. Utworzyłem nowy blog i tam trafi wszystko to, co czyni z człowieka człowieka, a nie małpę.
Decyzja zapadła, na tym blogu nie znajdą się już notki o wystawach, filmach, sztukach, operach, itp. Utworzyłem nowy blog i tam trafi wszystko to, co czyni z człowieka człowieka, a nie małpę.
sobota, 21 stycznia 2012
Czarny Czwartek. Janek Wiśniewski padł, Antoni Krauze
Zaciskają się pięści
Ta drwina związana z terminem premiery filmu zabolała:

fot. sadistic.pl
Z dużym opóźnieniem obejrzeliśmy z Jakisiem ten film. I szkoda, i dobrze. Ja mam świeże porównanie z “W ciemności” Agnieszki Holland, który wypada jeszcze bladziej.
Dla mnie samego wydarzenia z 1970 roku to historia prawie nieznana. Film miał dla mnie znaczenie edukacyjne, a i w warstwie filmowej jest dobry. Obaj z Jakisiem patrzyliśmy na kostiumy i scenografie, które znamy z autopsji. Byliśmy nawet w stanie wyłapać błędy (bloki z fabryk domów z pierwszych scen filmu zaczęły powstawać kilka lat po 1970 roku, widać wstawione okna plastikowe, których wtedy jako żywo nie było).
Punktem wyjścia opowieści jest życie Brunona Drywy (Michał Kowalski), jego rodziny i znajomych. Zwykły szary obywatel niezaangażowany w ferment społeczny jaki powstał, a nawet całkiem go nieświadom, staje się ofiarą. Ofiarą zwykłą, niewnoszącą, przypadkową, a przez to tym bardziej dramatyczną. Film cierpi na podarte i niedokończone wątki, ale dzięki temu rośnie jego dramaturgia, a fabularnie uwypuklony jest chaos i brak jasnej oceny sytuacji wszystkich bohaterów. Przy dwóch ckliwych, ale życiowych scenach obaj z Jakisiem musieliśmy ocierać łzy.
Bardzo mi się podobało, że dla scen z życia zwykłych ludzi dobrani aktorzy nie są znani z seriali, dzięki czemu nie widać zbanalizowanych i oklepanych twarzy. Dla odmiany przedstawiciele “władzy” to aktorzy starsi, bardzo znani, ale też nie wyświechtani serialowym dorobkiewiczostwem.
Nie pasowały mi sceny z dyskusji członków “władzy”. Pokazują one cynizm “władzy”, jednak przez to są nazbyt dydaktyczne. Z Jakisiem przypominaliśmy sobie nazwiska tych ludzi, nigdy nie osądzonych za swoje zbrodnie. Młodszym nazwiska Gomułka, Kliszko, Moczar, Olszowski, Tejchma, Cyrankiewicz niewiele mówią. To też nie moje czasy, ale gdy słyszę te ohydne nazwiska zaciskają mi się pięści.
Nie widziałeś? Zobacz koniecznie.
Ta drwina związana z terminem premiery filmu zabolała:

fot. sadistic.pl
Z dużym opóźnieniem obejrzeliśmy z Jakisiem ten film. I szkoda, i dobrze. Ja mam świeże porównanie z “W ciemności” Agnieszki Holland, który wypada jeszcze bladziej.
Dla mnie samego wydarzenia z 1970 roku to historia prawie nieznana. Film miał dla mnie znaczenie edukacyjne, a i w warstwie filmowej jest dobry. Obaj z Jakisiem patrzyliśmy na kostiumy i scenografie, które znamy z autopsji. Byliśmy nawet w stanie wyłapać błędy (bloki z fabryk domów z pierwszych scen filmu zaczęły powstawać kilka lat po 1970 roku, widać wstawione okna plastikowe, których wtedy jako żywo nie było).
Punktem wyjścia opowieści jest życie Brunona Drywy (Michał Kowalski), jego rodziny i znajomych. Zwykły szary obywatel niezaangażowany w ferment społeczny jaki powstał, a nawet całkiem go nieświadom, staje się ofiarą. Ofiarą zwykłą, niewnoszącą, przypadkową, a przez to tym bardziej dramatyczną. Film cierpi na podarte i niedokończone wątki, ale dzięki temu rośnie jego dramaturgia, a fabularnie uwypuklony jest chaos i brak jasnej oceny sytuacji wszystkich bohaterów. Przy dwóch ckliwych, ale życiowych scenach obaj z Jakisiem musieliśmy ocierać łzy.
Bardzo mi się podobało, że dla scen z życia zwykłych ludzi dobrani aktorzy nie są znani z seriali, dzięki czemu nie widać zbanalizowanych i oklepanych twarzy. Dla odmiany przedstawiciele “władzy” to aktorzy starsi, bardzo znani, ale też nie wyświechtani serialowym dorobkiewiczostwem.
Nie pasowały mi sceny z dyskusji członków “władzy”. Pokazują one cynizm “władzy”, jednak przez to są nazbyt dydaktyczne. Z Jakisiem przypominaliśmy sobie nazwiska tych ludzi, nigdy nie osądzonych za swoje zbrodnie. Młodszym nazwiska Gomułka, Kliszko, Moczar, Olszowski, Tejchma, Cyrankiewicz niewiele mówią. To też nie moje czasy, ale gdy słyszę te ohydne nazwiska zaciskają mi się pięści.
Nie widziałeś? Zobacz koniecznie.
niedziela, 15 stycznia 2012
W ciemności, Holland, Więckiewicz, …
Instynkt samozachowawczy… a wola życia
Nastrój miałem zły, więc akurat ten film nie był najlepszym na to lekarstwem. Ale akurat grali, a ja nie miałem się gdzie podziać ze swoimi emocjami.
Opowieść jest prosta. Leopold Socha (Robert Więckiewicz) wiedziony nadzieją łatwego zysku ratuje grupę Żydów uciekających z getta w czasie jego likwidacji – piszę beznamiętnie o “likwidacji getta” jak autor “Łaskawych”, a chodzi oczywiście o likwidację ludzi, jego mieszkańców, czyli ludzi, choć Żydów. Oni miesiącami opłacają swoją marną egzystencję w kanałach licząc na przetrwanie. On zaczyna się zmieniać, staje się za nich odpowiedzialny, podejmuje za nich racjonalne decyzje, a gdy następuje uwolnienie radośnie obwieszcza, że to jego Żydzi, on ich uratował.
Gra Więckiewicza perfekcyjna. Występuje wszędzie i jest tego wart, robi się z niego Nicolas Cage polskiego kina, lecz o talentach, o których Cage może tylko pomarzyć.
Totalnym wzruszeniem było dla mnie pojawienie się Marii Schrader, niezapomnianej Felice z “Aimee i Jaguar” – ile ja się spłakałem na tym filmie!
Za zdjęcia kasę wzięła Jolanta Dylewska i warta jest każdych pieniędzy.
Film zaczyna się naturalnym u większości ludzi, a przynajmniej tych potrafiących rozpoznać niebezpieczeństwo, instynktem samozachowawczym, co w wymiarze zdarzeń filmu oznacza ucieczkę. Potem jednak następują ciągnące się zdarzenia, które śmiało można zatytułować “Żydzi na Dzikim Kanale”. W czasie seansu miałem kilkakrotnie ochotę wyjść, takie to było nudno-przewidywalne w tej kanałowej scenografii .
Nie wiem, czy to słabość scenariusza na podstawie książki Roberta Marshalla “In the Sewers of Lvov” (moje tłumaczenie “W kanałach Lwowa”), czy niedyspozycja reżyserki, ale nie zobaczyłem tego, czego się spodziewałbym po filmie niby godnym Oscara.
Jedyne, co mi pozostało, i może pozostanie w pamięci po tym filmie, to wola życia, wola przetrwania w sumie drugoplanowych postaci. Dla mnie niewiarygodne jest, że ich wola życia była tak silna mimo upływających miesięcy. Ja poddałbym się szybko; jakoś to wiem. Normalne życie niesie ze sobą wiele przykrości i upokorzeń, a co dopiero życie w oparach gówna. Może marzyłbym o zapachu świeżego powietrza, o spełnieniu marzeń sprzed ucieczki, ale czy cena nie jest zbyt wysoka? Może zamiast tego upodlenia lepiej zdusić instynkt samozachowawczy, zgasić wolę przetrwania w odrzucanym ze wstrętem otoczeniu i za jeden oddech świeżego powietrza, krótkiej wolności, oddać życie.
Wolałbym, żeby ten film był właśnie o tym. A tak, był o niczym. Przynajmniej dla mnie.
Nastrój miałem zły, więc akurat ten film nie był najlepszym na to lekarstwem. Ale akurat grali, a ja nie miałem się gdzie podziać ze swoimi emocjami.
Opowieść jest prosta. Leopold Socha (Robert Więckiewicz) wiedziony nadzieją łatwego zysku ratuje grupę Żydów uciekających z getta w czasie jego likwidacji – piszę beznamiętnie o “likwidacji getta” jak autor “Łaskawych”, a chodzi oczywiście o likwidację ludzi, jego mieszkańców, czyli ludzi, choć Żydów. Oni miesiącami opłacają swoją marną egzystencję w kanałach licząc na przetrwanie. On zaczyna się zmieniać, staje się za nich odpowiedzialny, podejmuje za nich racjonalne decyzje, a gdy następuje uwolnienie radośnie obwieszcza, że to jego Żydzi, on ich uratował.
Gra Więckiewicza perfekcyjna. Występuje wszędzie i jest tego wart, robi się z niego Nicolas Cage polskiego kina, lecz o talentach, o których Cage może tylko pomarzyć.
Totalnym wzruszeniem było dla mnie pojawienie się Marii Schrader, niezapomnianej Felice z “Aimee i Jaguar” – ile ja się spłakałem na tym filmie!
Za zdjęcia kasę wzięła Jolanta Dylewska i warta jest każdych pieniędzy.
Film zaczyna się naturalnym u większości ludzi, a przynajmniej tych potrafiących rozpoznać niebezpieczeństwo, instynktem samozachowawczym, co w wymiarze zdarzeń filmu oznacza ucieczkę. Potem jednak następują ciągnące się zdarzenia, które śmiało można zatytułować “Żydzi na Dzikim Kanale”. W czasie seansu miałem kilkakrotnie ochotę wyjść, takie to było nudno-przewidywalne w tej kanałowej scenografii .
Nie wiem, czy to słabość scenariusza na podstawie książki Roberta Marshalla “In the Sewers of Lvov” (moje tłumaczenie “W kanałach Lwowa”), czy niedyspozycja reżyserki, ale nie zobaczyłem tego, czego się spodziewałbym po filmie niby godnym Oscara.
Jedyne, co mi pozostało, i może pozostanie w pamięci po tym filmie, to wola życia, wola przetrwania w sumie drugoplanowych postaci. Dla mnie niewiarygodne jest, że ich wola życia była tak silna mimo upływających miesięcy. Ja poddałbym się szybko; jakoś to wiem. Normalne życie niesie ze sobą wiele przykrości i upokorzeń, a co dopiero życie w oparach gówna. Może marzyłbym o zapachu świeżego powietrza, o spełnieniu marzeń sprzed ucieczki, ale czy cena nie jest zbyt wysoka? Może zamiast tego upodlenia lepiej zdusić instynkt samozachowawczy, zgasić wolę przetrwania w odrzucanym ze wstrętem otoczeniu i za jeden oddech świeżego powietrza, krótkiej wolności, oddać życie.
Wolałbym, żeby ten film był właśnie o tym. A tak, był o niczym. Przynajmniej dla mnie.
czwartek, 12 stycznia 2012
Obslugiwalem angielskiego króla, TVP2
Obsluhoval jsem anglického krále
Cestou, necestou ucieszy się, że obejrzałem ten film. Ech, czeski humor i spojrzenie na życie są niezastąpione.
Zaczyna się od pieniędzy. Czegoś zupełnie irracjonalnego, szeleszczącego papieru lub brzęczącego metalu, tak wartościowego dla wielu ludzi. Zaraz potem wchodzimy w seks. Podnieta to naturalna, wrodzona i z racji potrzeby przedłużenia gatunku, tak niezrozumiałej dla osób orientacji odmiennej, niezwykle pożądana. Autor nie rozumiał jednak ekonomii i nie poszedł tropem
1) pieniądze + seks = emerytura
2) emerytura / seks = 0 (zero)
3) seks * seks = HIV
4) emerytura – pieniądze = 0 (zero)
5) pieniądze^2 = rozpusta
A dalej dar, dar obserwacji ludzi. Młody jestem, ale już teraz wiele mógłbym o ludziach powiedzieć. Bo ludzie są prości jak konstrukcja cepa. Wystarczy ich obserwować, ba, sami wszystko wyłuszczą, jak na tym blogu wszyscy moi mili, co ostatnio miejsce miało.
Zabawne, że:
1) i 4) daje:
seks = 0 (zero)
co czyni działanie 2) niemożliwym.
Taniec kelnerów i dań oraz białych nażartych ludzi wśród ludzi kolorystyki odmiennej – bezcenne.
Przeszłość - zestaw memów: pojęcie zaczerpnięte od naczelnego, acz samozwańczego intelektualisty,będącego obecnie w zawieszeniu formalno-płciowym.
I w tym momencie przechodzimy do dominacji. Wiary w lepszość jednych nad drugimi i niepewnej opozycji tych ostatnich. Bo czy bycie zdominowanym nie jest miłe? O korzyściach z tego wynikających nie wspominając.
Spędziłem w Pradze tydzień, choć pracowałem z narodowościami raczej wszelkimi innymi. NIE! Czesi, to nie ci, którzy tworzą czeską kulturę. Wyrośli w tym otoczeniu, ale w kontaktach ze zwykłymi Czechami tego nie ma. Jest dystans, ale nie to, co ich kultura potrafi pokazać na zewnątrz. To przywara jednostek.
I znowu seks. Zapłodnienie jako funkcja cywilizacyjna…
Może trochę bredzę, ale pogrążam się w filmowym absurdzie.
Puk, puk, puk,: zapładniamy wiarę i napęd. A napędzeni rzucamy się w wir namiętności narodowo-socjalistycznej. Brrr! To takie passe. Mem wyklęty, eunuch doświadczenia.
Aż odzywają się nożyce. Są równie pożądane, jak rozpad wiary w to, co jest sprzedajną ułudą na odpustowym targowisku. I wtedy brutalna rzeczywistość, powszechna i wszechrozumiejąca, acz zapatrzona w siebie zamienia rzeczywistość w bajkę.
Bo dobre piwo, pieni się najlepiej… a nie?!
Czytałem Jakisiowi fragmenty moich filmowych wrażeń. Wiem, poleciałem. Ale ile miałem z tego przyjemności, to Słowacji nie starczy.
Cestou, necestou ucieszy się, że obejrzałem ten film. Ech, czeski humor i spojrzenie na życie są niezastąpione.
Zaczyna się od pieniędzy. Czegoś zupełnie irracjonalnego, szeleszczącego papieru lub brzęczącego metalu, tak wartościowego dla wielu ludzi. Zaraz potem wchodzimy w seks. Podnieta to naturalna, wrodzona i z racji potrzeby przedłużenia gatunku, tak niezrozumiałej dla osób orientacji odmiennej, niezwykle pożądana. Autor nie rozumiał jednak ekonomii i nie poszedł tropem
1) pieniądze + seks = emerytura
2) emerytura / seks = 0 (zero)
3) seks * seks = HIV
4) emerytura – pieniądze = 0 (zero)
5) pieniądze^2 = rozpusta
A dalej dar, dar obserwacji ludzi. Młody jestem, ale już teraz wiele mógłbym o ludziach powiedzieć. Bo ludzie są prości jak konstrukcja cepa. Wystarczy ich obserwować, ba, sami wszystko wyłuszczą, jak na tym blogu wszyscy moi mili, co ostatnio miejsce miało.
Zabawne, że:
1) i 4) daje:
seks = 0 (zero)
co czyni działanie 2) niemożliwym.
Taniec kelnerów i dań oraz białych nażartych ludzi wśród ludzi kolorystyki odmiennej – bezcenne.
Przeszłość - zestaw memów: pojęcie zaczerpnięte od naczelnego, acz samozwańczego intelektualisty,będącego obecnie w zawieszeniu formalno-płciowym.
I w tym momencie przechodzimy do dominacji. Wiary w lepszość jednych nad drugimi i niepewnej opozycji tych ostatnich. Bo czy bycie zdominowanym nie jest miłe? O korzyściach z tego wynikających nie wspominając.
Spędziłem w Pradze tydzień, choć pracowałem z narodowościami raczej wszelkimi innymi. NIE! Czesi, to nie ci, którzy tworzą czeską kulturę. Wyrośli w tym otoczeniu, ale w kontaktach ze zwykłymi Czechami tego nie ma. Jest dystans, ale nie to, co ich kultura potrafi pokazać na zewnątrz. To przywara jednostek.
I znowu seks. Zapłodnienie jako funkcja cywilizacyjna…
Może trochę bredzę, ale pogrążam się w filmowym absurdzie.
Puk, puk, puk,: zapładniamy wiarę i napęd. A napędzeni rzucamy się w wir namiętności narodowo-socjalistycznej. Brrr! To takie passe. Mem wyklęty, eunuch doświadczenia.
Aż odzywają się nożyce. Są równie pożądane, jak rozpad wiary w to, co jest sprzedajną ułudą na odpustowym targowisku. I wtedy brutalna rzeczywistość, powszechna i wszechrozumiejąca, acz zapatrzona w siebie zamienia rzeczywistość w bajkę.
Bo dobre piwo, pieni się najlepiej… a nie?!
Czytałem Jakisiowi fragmenty moich filmowych wrażeń. Wiem, poleciałem. Ale ile miałem z tego przyjemności, to Słowacji nie starczy.
czwartek, 5 stycznia 2012
poniedziałek, 21 listopada 2011
Ilu mialaś facetów?, Chris Evans
Niemoralne ściery
Nie wiem, czy chwalić się, że na ten film poszedłem, ale alternatywą był “Wyjazd integracyjny”, na który Gejowski za nic nie chciał iść. No to padło na “Ilu miałaś facetów?”.
Przy okazji, przed seansem doszło do spotkania z Häxą i Egusiem, choć oni na film ze mną i Gejowskim nie poszli. Zjawili się za to Xell z Żółtodziobem.
Film nie rzuca na kolana. Ona miała 20 chłopaków i chce sprawdzić, z którym mogłaby się związać ponownie (jeden okazuje się być gejem). Pomaga jej sąsiad Colin Shea, grany przez Chrisa Evansa, który staje się najlepsza partią mimo, że przyznaje się aż do 300 partnerek. Jednak ta liczba nic nie znaczy dla głównej bohaterki i bohaterowie zakochują się w sobie.
Najlepszy jest oczywiście Chris Evans, który pręży się na ekranie drażniąc zmysły.
Temat liczby facetów podzielił nas. Z jednej strony fajnie jest się pochwalić dużą liczbą partnerów, bo to świadczy o wysokim libido i dowodzi atrakcyjności dla potencjalnych partnerów. Z drugiej jednak, drobnomieszczańskie myślenie określa taki wyluzowany styl bycia, jako ekstremalnie naganny.
Aspekty są dwa. Po pierwsze uważam, że nie ma niczego złego w wiązaniu się z wieloma partnerami w celu znalezienia najodpowiedniejszego. Po drugie jedni wyżywają się na bieżni poprawiając swoje wyniki, a drudzy szukają nowych doznań z kolejnymi kochankami. Czy coś w tym niemoralnego? Chyba lepsze to niż alkoholizm, depresja, czy habit zakonny.
Te mniej zaradne, czy mniej atrakcyjne cooleżanki uważają jednak tych wielokochankowych za ostatnie ściery. I tych poglądów się nie zmieni.
Po kinie z Gejowskim mile posiedzieliśmy w Łodzi Kaliskiej, jednej z ostatnich przystani dla palaczy.
Nie wiem, czy chwalić się, że na ten film poszedłem, ale alternatywą był “Wyjazd integracyjny”, na który Gejowski za nic nie chciał iść. No to padło na “Ilu miałaś facetów?”.
Przy okazji, przed seansem doszło do spotkania z Häxą i Egusiem, choć oni na film ze mną i Gejowskim nie poszli. Zjawili się za to Xell z Żółtodziobem.
Film nie rzuca na kolana. Ona miała 20 chłopaków i chce sprawdzić, z którym mogłaby się związać ponownie (jeden okazuje się być gejem). Pomaga jej sąsiad Colin Shea, grany przez Chrisa Evansa, który staje się najlepsza partią mimo, że przyznaje się aż do 300 partnerek. Jednak ta liczba nic nie znaczy dla głównej bohaterki i bohaterowie zakochują się w sobie.
Najlepszy jest oczywiście Chris Evans, który pręży się na ekranie drażniąc zmysły.
Temat liczby facetów podzielił nas. Z jednej strony fajnie jest się pochwalić dużą liczbą partnerów, bo to świadczy o wysokim libido i dowodzi atrakcyjności dla potencjalnych partnerów. Z drugiej jednak, drobnomieszczańskie myślenie określa taki wyluzowany styl bycia, jako ekstremalnie naganny.
Aspekty są dwa. Po pierwsze uważam, że nie ma niczego złego w wiązaniu się z wieloma partnerami w celu znalezienia najodpowiedniejszego. Po drugie jedni wyżywają się na bieżni poprawiając swoje wyniki, a drudzy szukają nowych doznań z kolejnymi kochankami. Czy coś w tym niemoralnego? Chyba lepsze to niż alkoholizm, depresja, czy habit zakonny.
Te mniej zaradne, czy mniej atrakcyjne cooleżanki uważają jednak tych wielokochankowych za ostatnie ściery. I tych poglądów się nie zmieni.
Po kinie z Gejowskim mile posiedzieliśmy w Łodzi Kaliskiej, jednej z ostatnich przystani dla palaczy.
niedziela, 20 listopada 2011
Slużące, Tate Taylor, Viola Davis
Czarno na białym
Na Facebooku organizuję wydarzenia nawet tak banalne, jak wyjście do kina. I nawet się udaje. Na tym filmie wylądowaliśmy z Jakisiem nieco spóźnieni i nie zauważylismy, że są już Xell, Raand i Panienka. Miło, że dotarli, choć szkoda, że po seansie nie poszliśmy nigdzie poobcować towarzysko.
Film o segregacji rasowej w USA lat sześćdziesiątych. Jakżeż to niedawno ten wzór demokracji roszczący dziś sobie prawo do pouczania innych tkwił w okowach ciemnoty. Kobiety są na pierwszym planie; kobiety służące i kobiety pracodawczynie. Niby po przeciwnych stronach barykady, ale jednocześnie służące są wprowadzone w najintymniejsze sprawy swoich pracodawczyń. Służącą można pomiatać, jednak liczba haków, jakie służba może zebrać potrafi być druzgocąca. No i trzeba uważać, czym może nakarmić.
Film bardzo przyjemny, świetnie zagrany. Wart obejrzenia, jeśli pojawi się w telewizji.
Na Facebooku organizuję wydarzenia nawet tak banalne, jak wyjście do kina. I nawet się udaje. Na tym filmie wylądowaliśmy z Jakisiem nieco spóźnieni i nie zauważylismy, że są już Xell, Raand i Panienka. Miło, że dotarli, choć szkoda, że po seansie nie poszliśmy nigdzie poobcować towarzysko.
Film o segregacji rasowej w USA lat sześćdziesiątych. Jakżeż to niedawno ten wzór demokracji roszczący dziś sobie prawo do pouczania innych tkwił w okowach ciemnoty. Kobiety są na pierwszym planie; kobiety służące i kobiety pracodawczynie. Niby po przeciwnych stronach barykady, ale jednocześnie służące są wprowadzone w najintymniejsze sprawy swoich pracodawczyń. Służącą można pomiatać, jednak liczba haków, jakie służba może zebrać potrafi być druzgocąca. No i trzeba uważać, czym może nakarmić.
Film bardzo przyjemny, świetnie zagrany. Wart obejrzenia, jeśli pojawi się w telewizji.
wtorek, 15 listopada 2011
Listy do M., Stuhr, Karolak, Malaszyński, Adamczyk, Wagner, Bujakiewicz
Ckliwie, ale z mocnym akcentem na “G”
W kinie tłum. Odkąd Multikino obniżyło ceny na bilety trudno się tam dopchać. Bilety trzeba rezerwować przynajmniej dzień wcześniej, żeby zająć dobre miejsca. Dlaczego Jakiś mnie zaciągnął na ten film? Nie wiem. Może potrzebuje trochę romantyzmu ode mnie i liczył, że film dostarczy mi inwencji.
Kto nie chce poznać fabuły, niech dalej nie czyta.
W filmie cała gama postaci. Radiowiec samotnie wychowujący syna i nie znajdujący nikogo, kto zastąpi zmarłą żonę. Casanova używający życia i niezainteresowany założeniem rodziny. Szefowa suchym życiem zagłuszająca ból po stracie dziecka. Hostessa, która straciła nadzieję na poznanie faceta życia, policyjny negocjator na skraju załamania, z rodziną w stanie rozpadu i wreszcie szef agencji naciskany przez rodziców, by wreszcie przedstawił im swoją dziewczynę. Do tego troje dzieci, jeden noworodek i postaci epizodyczne.
Film jest przede wszystkim ckliwy. Mocno bazuje na wigilijnym sentymencie plus wzruszające dzieci. Jest trochę humorystycznych gagów (radiowiec rzuca śnieżkę i jakby strzałą Amora trafia w nieprzewidującą niczego hostessę) i tekstów (“kurwa mać” w wersji dla dzieci brzmi “urwał nać”).
Tytuł z czapy, bo tytułowe listy jakoś się nie pojawiły.
Jakiś otarł łzy, ja też, trochę się pośmialiśmy. Za rok pewno będzie można zobaczyć ten film na TVN.
Radiowiec skuma się z hostessą, Casanova odwiedzi dziewczynę której spłodził dzieciaka, szefowa wzruszy się sierotą, a negocjator spędzi święta w okolicznościach niezwykłych, ale spajających rodzinę. Wątek jednego dziecka pozostanie bez zakończenia, ale kto powiedział, że dzieci z rodzin patologicznych są nieszczęśliwe.
Ale jeszcze szef agencji! Otóż szef agencji wreszcie przedstawi rodzicom i rodzinie swojego chłopaka. Politycznie poprawne, ale bomba. Wyszło bardzo naturalnie, bez żadnego przegięcia, rzec można: wzorcowo. Do tego ten szept matki do syna “Ale przystojniak”. O dziwo Jakiś nie wyczuł, co się wydarzy, ja trafiłem. Publiczność scenę przyjęła życzliwie.
I tak to nachalna gejowska propaganda coraz bardziej wciska się w mainstream. Ku chwale ojczyzny!
W kinie tłum. Odkąd Multikino obniżyło ceny na bilety trudno się tam dopchać. Bilety trzeba rezerwować przynajmniej dzień wcześniej, żeby zająć dobre miejsca. Dlaczego Jakiś mnie zaciągnął na ten film? Nie wiem. Może potrzebuje trochę romantyzmu ode mnie i liczył, że film dostarczy mi inwencji.
Kto nie chce poznać fabuły, niech dalej nie czyta.
W filmie cała gama postaci. Radiowiec samotnie wychowujący syna i nie znajdujący nikogo, kto zastąpi zmarłą żonę. Casanova używający życia i niezainteresowany założeniem rodziny. Szefowa suchym życiem zagłuszająca ból po stracie dziecka. Hostessa, która straciła nadzieję na poznanie faceta życia, policyjny negocjator na skraju załamania, z rodziną w stanie rozpadu i wreszcie szef agencji naciskany przez rodziców, by wreszcie przedstawił im swoją dziewczynę. Do tego troje dzieci, jeden noworodek i postaci epizodyczne.
Film jest przede wszystkim ckliwy. Mocno bazuje na wigilijnym sentymencie plus wzruszające dzieci. Jest trochę humorystycznych gagów (radiowiec rzuca śnieżkę i jakby strzałą Amora trafia w nieprzewidującą niczego hostessę) i tekstów (“kurwa mać” w wersji dla dzieci brzmi “urwał nać”).
Tytuł z czapy, bo tytułowe listy jakoś się nie pojawiły.
Jakiś otarł łzy, ja też, trochę się pośmialiśmy. Za rok pewno będzie można zobaczyć ten film na TVN.
Radiowiec skuma się z hostessą, Casanova odwiedzi dziewczynę której spłodził dzieciaka, szefowa wzruszy się sierotą, a negocjator spędzi święta w okolicznościach niezwykłych, ale spajających rodzinę. Wątek jednego dziecka pozostanie bez zakończenia, ale kto powiedział, że dzieci z rodzin patologicznych są nieszczęśliwe.
Ale jeszcze szef agencji! Otóż szef agencji wreszcie przedstawi rodzicom i rodzinie swojego chłopaka. Politycznie poprawne, ale bomba. Wyszło bardzo naturalnie, bez żadnego przegięcia, rzec można: wzorcowo. Do tego ten szept matki do syna “Ale przystojniak”. O dziwo Jakiś nie wyczuł, co się wydarzy, ja trafiłem. Publiczność scenę przyjęła życzliwie.
I tak to nachalna gejowska propaganda coraz bardziej wciska się w mainstream. Ku chwale ojczyzny!
wtorek, 18 października 2011
Baby są jakieś inne, Marek Koterski
Kobiety dowalają facetom
Ubawiłem się, jak usłyszałem tego fajansiarza Leszka Millera z poważną miną zaznaczającego, ze lewica już dawno protestowała przeciwko obecności dwóch skrzyżowanych belek w sali posiedzeń Sejmu. Ach joj, jaka ta lewica waleczna, a ludzie tak nie doceniają tych podstarzałych brzuchaczy.
A my z Jakisiem w Multikinie na Twarzowym Ftorku. Śmiesznie, bo studenciaki za ulgowy bilet płacili 14 zeta, a my emeryci za 13 zeta.
Film tani aż do bólu. Cała rzecz dzieje się w samochodzie jadącym na lawecie, co niestety widać. Dialog dwóch dojrzałych, acz prostych facetów o kobietach śmieszny i celny, ale jednak trochę monotonny. Perfekcyjny jest Robert Więckiewicz, Adam Woronowicz trochę mniej. Panowie omawiają damskie torebki, kobiety-kierowców, kobiety w toalecie (mało estetyzujące), kobiety żądające równouprawnienia, kobiety odsuwające męża i zakochane w dziecku i siebie w tym płciowym sosie, w którego przepisie są coraz bardziej marginalizowani.
Co robić, żeby kobieta krzyczała jeszcze długo po orgazmie?
Wytrzeć chuja w firankę!
Nie spróbuję, ale tyle z filmu zapamiętam. Do obejrzenia w kinie lub przy okazji.
Ubawiłem się, jak usłyszałem tego fajansiarza Leszka Millera z poważną miną zaznaczającego, ze lewica już dawno protestowała przeciwko obecności dwóch skrzyżowanych belek w sali posiedzeń Sejmu. Ach joj, jaka ta lewica waleczna, a ludzie tak nie doceniają tych podstarzałych brzuchaczy.
A my z Jakisiem w Multikinie na Twarzowym Ftorku. Śmiesznie, bo studenciaki za ulgowy bilet płacili 14 zeta, a my emeryci za 13 zeta.
Film tani aż do bólu. Cała rzecz dzieje się w samochodzie jadącym na lawecie, co niestety widać. Dialog dwóch dojrzałych, acz prostych facetów o kobietach śmieszny i celny, ale jednak trochę monotonny. Perfekcyjny jest Robert Więckiewicz, Adam Woronowicz trochę mniej. Panowie omawiają damskie torebki, kobiety-kierowców, kobiety w toalecie (mało estetyzujące), kobiety żądające równouprawnienia, kobiety odsuwające męża i zakochane w dziecku i siebie w tym płciowym sosie, w którego przepisie są coraz bardziej marginalizowani.
Co robić, żeby kobieta krzyczała jeszcze długo po orgazmie?
Wytrzeć chuja w firankę!
Nie spróbuję, ale tyle z filmu zapamiętam. Do obejrzenia w kinie lub przy okazji.
środa, 21 września 2011
Pedro Almodovar, Skóra, w której żyję
Jeszcze nie byliście? Koniecznie… nie idźcie!
Nuda, banał i uczucie dobrze, choć niekoniecznie efektywnie wysiedzianej dupy. A dupę można dużo lepiej zagospodarować ;)
Nie będę się pastwił nad tą nieudaną produkcją, może Pedro się wypalił, a wszyscy nadal mu wmawiają, że jest boski i on sam w to uwierzył.
Nuda, banał i uczucie dobrze, choć niekoniecznie efektywnie wysiedzianej dupy. A dupę można dużo lepiej zagospodarować ;)
Nie będę się pastwił nad tą nieudaną produkcją, może Pedro się wypalił, a wszyscy nadal mu wmawiają, że jest boski i on sam w to uwierzył.
sobota, 9 kwietnia 2011
Filmy widziane, filmy zapowiadane, filharmonia
Misz-masz
„House Of Boys”
Jakiś czas temu w kilka osób (Xell, Gejowski, Raand, Ego oraz Nasus [nowa postać, może zagości na dłużej]) udaliśmy się do kina Charlie na film „House Of Boys”. Film nas nie zachwycił (era wczesnego AIDS: chłopiec ucieka z domu, zatrudnia się w cioto-burdelu, zakochuje w koledze, któren to później umiera na AIDS – bardzo długo umiera), ale fajne było to, że cała sala była nasza i w trakcie można było sobie gadać do woli, komentując filmowe scenki.
"Kochanek Czerwonej Gwiazdy", autor: Witold Jabłoński
W środę na wieczór autorski stawiło się kilka osób ze "środowiska". Było nawet tłumnie, naliczyłem 30 osób. Stawili się między innymi Metka, spóźnił się jak zwykle Gejowski, dotarł Nasus i co ciekawe był też Homofob. Wieczór był interesujący. Mnie szczególnie ujął fragment wypowiedzi Jabłońskiego o języku opisu stosunku płciowego. Że jest albo rynsztokowy, albo medyczny, brak czegoś po środku. Ciekawe by było gdyby zadać dzieciom w liceum zadanie pt."Opisz znanym ci językiem penetrację analną". "Język", "penetracja analna" - już to brzmi dwuznacznie. Pytanie od publiczności było jedno. Właściwie to nie pytanie, lecz wyraz oczekiwań jednego z obecnych. Mianowicie, że Jabłoński byłby(!) dobrym pisarzem, gdyby oderwał się od tematyki gejowskiej. Wyjaśnienia Jabłońskiego pytający zlekceważył. Nie pozostaje nic innego jak zachęcić Autora do twórczości lesbijskiej, coby zaspokoić niektórych spragnionych innych rozrywek czytelników.
"Kochanek Czerwonej Gwiazdy", autor: Witold Jabłoński
W środę na wieczór autorski stawiło się kilka osób ze "środowiska". Było nawet tłumnie, naliczyłem 30 osób. Stawili się między innymi Metka, spóźnił się jak zwykle Gejowski, dotarł Nasus i co ciekawe był też Homofob. Wieczór był interesujący. Mnie szczególnie ujął fragment wypowiedzi Jabłońskiego o języku opisu stosunku płciowego. Że jest albo rynsztokowy, albo medyczny, brak czegoś po środku. Ciekawe by było gdyby zadać dzieciom w liceum zadanie pt."Opisz znanym ci językiem penetrację analną". "Język", "penetracja analna" - już to brzmi dwuznacznie. Pytanie od publiczności było jedno. Właściwie to nie pytanie, lecz wyraz oczekiwań jednego z obecnych. Mianowicie, że Jabłoński byłby(!) dobrym pisarzem, gdyby oderwał się od tematyki gejowskiej. Wyjaśnienia Jabłońskiego pytający zlekceważył. Nie pozostaje nic innego jak zachęcić Autora do twórczości lesbijskiej, coby zaspokoić niektórych spragnionych innych rozrywek czytelników.
„Bańka mydlana”
Zapuściłem informacje o przeglądzie filmów LGBT w kinie Cytryna, ale jakoś przeszło to bez echa wśród znajomych. Malotraktorem dał się zachęcić, ale niestety nie znamy się, więc mimo że na sali był, to nie było szans, żebyśmy się spiknęli. W piątek na jakiś seans wybierał się do Cytryny Gejowski, ale nie wiem, czy dotarł.
„Bańka mydlana” mimo pewnych niedociągnięć (niepotrzebnie blisko dwugodzinny, porwane wątki), lekkiego oderwania od rzeczywistości (koniec jest mocny, ale niewiarygodny) i słabego pogłębienia psychologicznego (postaci nazbyt marionetkowe) wart obejrzenia. Żyd zakochuje się w Palestyńczyku z wzajemnością, w tle scenki z Tel Avivu i Nablusu, młodzi przeciwko agresji, a na koniec bańka pęka z hukiem.
C. M. Von Weber - Uwertura Der Beherrscher der Geister (Władca Duchów) op. 27
J. Brahms – Koncert skrzypcowy D-dur op. 77
P. Czajkowski – V Symfonia e-moll op. 64
W piątek Jakiś wyciągnął mnie do łódzkiej filharmonii. Uwertura Von Webera była miałka, Brahms był dla mnie bez seksu, a Czajkowski jak zwykle histeryczny. To nie był mój dzień na słuchanie muzyki. Partię solową w koncercie Brahmsa grał na Stradivariusie Ormianin Hrachya Avanesian – aż się spocił ;)
„Erratum”, reżyseria i scenariusz: Marek Lechki, w roli głównej Tomasz Kot
Podobno bardzo dobre i warte obejrzenia.
„Czarne słońce”, reżyseria: Krzysztof Zanussi
Idź, a zanudździ cię na śmierć. Podobno fatalne dialogi, niespójna fabuła, niekonsekwencje, sztuczni bohaterowie.
„Niepokonani” reżyseria: Peter Weir, w rolach głównych: Ed Harris, Colin Farrell
Film edukacyjnie potrzebny dla zachodnich europejczyków; my możemy sobie darować.
Etykiety:
Ego,
filharmonia,
film,
Gejowski,
Homofob,
Jakiś,
książki,
malotraktorem,
Metka,
muzyka,
Nasus,
Raand,
Xell
wtorek, 5 kwietnia 2011
Przegląd filmów LGBT w Lodzi
Do przyjaciół Gejów
Poniżej lista filmów do obejrzenia w ramach przeglądu (za http://kobiety-kobietom.com)
ŁÓDŹ, Kino Cytryna
www.kinocytryna.pl
4 kwietnia (poniedziałek)
19:30. DZIECI BOGA (Children of God), 104 min, Bahamy 2010, dramat, GB, NOWOŚĆ
5 kwietnia (wtorek)
19:30. NIE POTRAFIĘ INACZEJ (I Can't Think Straight), 80 min, UK 2008, komedia, dramat, LB
6 kwietnia (środa)
19:30. BRATERSTWO (Broderskab/Brotherhood), 90 min, Dania 2009, dramat, GB, NOWOŚĆ
7 kwietnia (czwartek)
19:30. BAŃKA MYDLANA (The Bubble/Ha-Buah), 114 min, Izrael 2006, dramat, GB
8 kwietnia (piątek)
19:30. BUFOROWANIE (Buffering), 84 min, UK 2011, komedia, GB, NOWOŚĆ
Europejska premiera filmu.
9 kwietnia (sobota)
19:30. 80 DNI (80 egunean), 105 min, Kraj Basków 2010, komedia, dramat, LGBT, NOWOŚĆ
Pokaz przedpremierowy filmu.
Ogólnopolska premiera 15 kwietnia 2011 r.
Cena biletu filmu otwarcia "Pod prąd" i filmu zamknięcia "Faceci, z którymi spałam": 25 zł
Pozostałe filmy, cena biletu: 19 zł
Przy zakupie karnetu 5 biletów, cena jednego biletu: 15 zł
Karnet nie dotyczy filmów otwarcia: "Pod prąd" i zamknięcia "Faceci, z którymi spałam".
MIEJSCA NUMEROWANE
Informuję, bo mam wrażenie, że moi drodzy znajomi nie bardzo wiedzą, co się w mieście dzieje, a jeszcze gorzej jest z uczestniczeniem w tych wydarzeniach. Kino Cytryna do najrozkoszniejszych nie należy i ceny są trochę moim zdaniem wygórowane, ale na "The Bubble/Ha-Buah" (Bańka mydlana") (czwartek) bym poszedł. W Łodzi nie będzie niestety brazylijskiego filmu "Do Começo ao Fim" ("Od początku do końca"). Opisy tu.
fot. http://www.independent.pl
Poniżej lista filmów do obejrzenia w ramach przeglądu (za http://kobiety-kobietom.com)
ŁÓDŹ, Kino Cytryna
www.kinocytryna.pl
4 kwietnia (poniedziałek)
19:30. DZIECI BOGA (Children of God), 104 min, Bahamy 2010, dramat, GB, NOWOŚĆ
5 kwietnia (wtorek)
19:30. NIE POTRAFIĘ INACZEJ (I Can't Think Straight), 80 min, UK 2008, komedia, dramat, LB
6 kwietnia (środa)
19:30. BRATERSTWO (Broderskab/Brotherhood), 90 min, Dania 2009, dramat, GB, NOWOŚĆ
7 kwietnia (czwartek)
19:30. BAŃKA MYDLANA (The Bubble/Ha-Buah), 114 min, Izrael 2006, dramat, GB
8 kwietnia (piątek)
19:30. BUFOROWANIE (Buffering), 84 min, UK 2011, komedia, GB, NOWOŚĆ
Europejska premiera filmu.
9 kwietnia (sobota)
19:30. 80 DNI (80 egunean), 105 min, Kraj Basków 2010, komedia, dramat, LGBT, NOWOŚĆ
Pokaz przedpremierowy filmu.
Ogólnopolska premiera 15 kwietnia 2011 r.
Cena biletu filmu otwarcia "Pod prąd" i filmu zamknięcia "Faceci, z którymi spałam": 25 zł
Pozostałe filmy, cena biletu: 19 zł
Przy zakupie karnetu 5 biletów, cena jednego biletu: 15 zł
Karnet nie dotyczy filmów otwarcia: "Pod prąd" i zamknięcia "Faceci, z którymi spałam".
MIEJSCA NUMEROWANE
Informuję, bo mam wrażenie, że moi drodzy znajomi nie bardzo wiedzą, co się w mieście dzieje, a jeszcze gorzej jest z uczestniczeniem w tych wydarzeniach. Kino Cytryna do najrozkoszniejszych nie należy i ceny są trochę moim zdaniem wygórowane, ale na "The Bubble/Ha-Buah" (Bańka mydlana") (czwartek) bym poszedł. W Łodzi nie będzie niestety brazylijskiego filmu "Do Começo ao Fim" ("Od początku do końca"). Opisy tu.
piątek, 1 kwietnia 2011
Poznasz przystojnego bruneta, Woody Allen, Anthony Hopkins, Antonio Banderas
Lepsze wrogiem dobrego
Jakoś do kina nie zaglądałem ostatnio, to zaprosiłem Jakisia na ostatni film Woody Allena „Poznasz przystojnego bruneta” („You Will Meet a Tall Dark Stranger”).
Nie wiem czemu z polskiego tytułu wywalili „wysokiego” (tall). Nie każdy brunet jest przecież wysoki, a jeśli jest, to tym bardziej jest pożądany, n'est-ce pas? A propos pożądany, wszyscy bohaterowie pożądają czegoś nowego, odmiennego od tego, co już mają. Anthony Hopkins znajduje jurną samicę, która ma mu dać syna; jego porzucona była żona Gemma Jones ze strachu przed samotną starością oraz w totalnej naiwności i nadziei oddaje się w ręce wróżki-szarlatanki; ich córka Naomi Watts znajduje swój ideał successful mana w osobie Antonio Banderasa, a jej mąż Josh Brolin wreszcie trafia na swoją muzę - Freidę Pinto.
W tle miałem nadzieję pooglądać znajome miejsca z Londynu, ale się zawiodłem. Dużą natomiast przyjemność sprawiało mi słuchanie brytyjskiego akcentu bohaterów, w tym Hopkinsa. Film jest Allenowski do bólu, ale też po to właśnie na Woody'ego Allena się chodzi. Jego świetne teksty dodają smaku. I tym razem jest to smak bardzo gorzki.
Nowe wybory bohaterów przyniosły tylko nowe rozczarowania. O wiele głębsze od dotychczasowych, bo wiązali z nimi znacznie większe nadzieje. Co więcej, nie da się już cofnąć czasu i wrócić w stare koleiny; żona Hopkinsa na jego propozycję powrotu do siebie mówi „I've moved on!”. I tylko ona porzucona, ze swoją naiwną wiarą wychodzi z tej bitwy obronną ręką. Wstrząsająca jest jej rozmowa z córką, gdy córka chce od matki pieniędzy, a matka odmawia zasłaniając się dobrem ich wszystkich oraz układem planet.
Jeśli jest dobrze, chcemy by było jeszcze lepiej. Truizm, stanowiący istotę człowieka, który sam sobie gotów jest wyrządzić krzywdę w imię marzeń o lepszym.
Subskrybuj:
Posty (Atom)