Nie wiem
Tja, Teresa znowu pisze o jakiejś nudnej wystawie. Co ja mam wymyślić, żeby notka o wystawie wywołała jakiś oddźwięk czytelników, o zachęceniu do jej nawiedzenia nie wspominając?
To może pod włos…
Atlas Sztuki jest w samym centrum miasta, ma doskonałe godziny otwarcia (w tygodniu do 20, w soboty i niedziele do 17), wstęp jest bezpłatny, w środku jest ciepło, są dostępne materiały (również darmo) dotyczące wystawy i nawet jeśli nie rozumie się o co kaman, to można poczytać, sztuka tam prezentowana jest wartościowa, nie jest to muzeum, więc wizyta może potrwać zaledwie kilka minut, czas trwania wystaw sięga dwóch miesięcy, więc łatwo zdążyć.
Dlaczego większość łodzian, w tym moi znajomi, nie są w stanie poświęcić tych kilkunastu minut w roku, żeby tam zajrzeć?
Organizacyjnie galerii nie można nic zarzucić. Chodzi o zbyt niski poziom sztuki? Nie mogę się zgodzić, Atlas Sztuki prezentuje sztukę wysoką.
W Warszawie ludzie na wystawy chodzą. Ba, w niektórych środowiskach wstyd byłoby powiedzieć, że się nie było. Mam taką banalną myśl: to nie kwestia miasta, tylko ludzi. To nie Łódź jest szara, to jej mieszkańcy są szarzy. Są zajęci zarabianiem i dorabianiem się dóbr wszelakich w trudzie i znoju uważając to za wartość najwyższą. Wrażenia estetyczne zaspokajają w Leroy Merlin lub Castoramie, a jak mają więcej kasy to w Duce lub Almi Decor. Na ścianach mieszkań wieszają dekoracje Made in China pełni zachwytu dla swojego wyczucia estetyki.
Albo słyszę nieśmiertelne: to mnie nie interesuje, nie mam czasu. Czasem mam wrażenie, że w dowolnym miasteczku województwa łódzkiego jest w ludziach więcej życia, niż w mieście Łodzi.
Gdzie jest włącznik łodzian, który trwa w pozycji “Wył.”, kto i jak go tak przestawił oraz jak to odwrócić? Nie wiem.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wystawy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wystawy. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 17 stycznia 2012
sobota, 22 października 2011
Schnabel i Sasnal w Atlasie Sztuki
Kolekcja Marxa
Zaliczyliśmy z Jakisiem cmentarz, a potem ruszyliśmy na pustawą Piotrkowską. Jakiś trochę mi się ociągał, ale i tak zaciągnąłem go do Atlasu Sztuki (Piotrkowska 116, z powodu remontu nawierzchni wejście z podwórka Piotrkowskiej 114).
Do Łodzi zawitała kolekcja niezwykła. 89-letni obecnie doktor Erich Marx stworzył kolekcję współczesnego malarstwa europejskiego i amerykańskiego. Całość można oglądać w Berlinie w zaadaptowanym specjalnie dla niej Hamburger Bahnhof. W kolekcji znajdują się prace m.in. Andy'ego Warhola, Josepha Beuysa, Roberta Rauschenberga i Cy Twombly'ego. W Łodzi nie można obejrzeć prac akurat tych malarzy, ale i tak trochę jest.
Prace Juliana Schnabla i Wilhelma Sasnala wcale mnie nie rzuciły na kolana. Bardziej podobała mi się praca Tima Eitela “Boot” (para dwupłciowa na łódce zmierzającej ku szarej ścianie). Bardzo fajna jest też praca Zbigniewa Rogalskiego “Nietzsche” (na wilgotnej szybie palcem napisane nazwisko myśliciela, a całość to olej na płótnie). Druga jego praca: “Kant”, to niepotrzebny krok w tę samą stronę.
Wystawa potrwa do 30 grudnia. Zapamiętaj i zabierz ze sobą potencjalnego. Jak się wcześniej przygotujesz, to błyśniesz wiedzą o sztuce współczesnej.
Zaliczyliśmy z Jakisiem cmentarz, a potem ruszyliśmy na pustawą Piotrkowską. Jakiś trochę mi się ociągał, ale i tak zaciągnąłem go do Atlasu Sztuki (Piotrkowska 116, z powodu remontu nawierzchni wejście z podwórka Piotrkowskiej 114).
Do Łodzi zawitała kolekcja niezwykła. 89-letni obecnie doktor Erich Marx stworzył kolekcję współczesnego malarstwa europejskiego i amerykańskiego. Całość można oglądać w Berlinie w zaadaptowanym specjalnie dla niej Hamburger Bahnhof. W kolekcji znajdują się prace m.in. Andy'ego Warhola, Josepha Beuysa, Roberta Rauschenberga i Cy Twombly'ego. W Łodzi nie można obejrzeć prac akurat tych malarzy, ale i tak trochę jest.
Prace Juliana Schnabla i Wilhelma Sasnala wcale mnie nie rzuciły na kolana. Bardziej podobała mi się praca Tima Eitela “Boot” (para dwupłciowa na łódce zmierzającej ku szarej ścianie). Bardzo fajna jest też praca Zbigniewa Rogalskiego “Nietzsche” (na wilgotnej szybie palcem napisane nazwisko myśliciela, a całość to olej na płótnie). Druga jego praca: “Kant”, to niepotrzebny krok w tę samą stronę.
Wystawa potrwa do 30 grudnia. Zapamiętaj i zabierz ze sobą potencjalnego. Jak się wcześniej przygotujesz, to błyśniesz wiedzą o sztuce współczesnej.
piątek, 21 października 2011
Lasota, Strumillo i Le Corbusier
Tartinki w andel’sie
Namówiłem Jakisia, żebyśmy ruszyli na miasto śladem designu. Obejrzenie pierwszych dwóch wystaw, czyli Agnieszki Lasoty “A ten pokój będzie pusty” i Macieja Strumiłło “Qi i roztańczona tkanina” zajęło nam 15 minut wliczając przemieszczenie się samochodem z Tymienieckiego 3 na Zachodnią 54/56 do Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych.
Ja rozumiem rozrzucenie wystaw po mieście – w czasie biennale w Wenecji jest to świetny powód do połażenia po mieście i zajrzenia w mniej turystyczne zakątki – ale bez przesady! Na Tymienieckiego pusto jak w tytule wystawy. Pięć ekranów z bliżej niesprecyzowanymi i całkiem nieangażującymi filmikami. W AOIA projekty szarych tkanin zadrukowanych obrysami tańczących postaci – trochę mroczno-groteskowe, bo wygląda jak obrys roztańczonego trupa. Okazuje się, ze można ten wzór wykorzystać do obciągnięcia poduszki, kołdry i fotela, tudzież wykonać stolik – w życiu bym na to nie wpadł.
To zupełnie niepoważne, żeby zapraszać do miejsc, gdzie prezentuje sie dosłownie kilka przedmiotów! Szkoda czasu i zachodu.
Zakończyliśmy w andel’s Hotel, gdzie pokazano kilka foteli, szezlong i stoliczki marki Le Corbusier. Jakiś niestety bardziej docenił wnętrze hotelu, a nie wystawione przedmioty. Za to jaki andel’s ma catering!!! Całkiem dobre wino, świetne i rozmaite tartinki, niezwykle uprzejmi kelnerzy, a do tego wszystkiego więcej niż obecni byliby w stanie przepić i przejeść. Trzeba przyznać zrobili wrażenie.
Mam karnet, ale jakoś dotąd nie był mi potrzebny, żeby wejść na którąkolwiek z wystaw.
Namówiłem Jakisia, żebyśmy ruszyli na miasto śladem designu. Obejrzenie pierwszych dwóch wystaw, czyli Agnieszki Lasoty “A ten pokój będzie pusty” i Macieja Strumiłło “Qi i roztańczona tkanina” zajęło nam 15 minut wliczając przemieszczenie się samochodem z Tymienieckiego 3 na Zachodnią 54/56 do Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych.
Ja rozumiem rozrzucenie wystaw po mieście – w czasie biennale w Wenecji jest to świetny powód do połażenia po mieście i zajrzenia w mniej turystyczne zakątki – ale bez przesady! Na Tymienieckiego pusto jak w tytule wystawy. Pięć ekranów z bliżej niesprecyzowanymi i całkiem nieangażującymi filmikami. W AOIA projekty szarych tkanin zadrukowanych obrysami tańczących postaci – trochę mroczno-groteskowe, bo wygląda jak obrys roztańczonego trupa. Okazuje się, ze można ten wzór wykorzystać do obciągnięcia poduszki, kołdry i fotela, tudzież wykonać stolik – w życiu bym na to nie wpadł.
To zupełnie niepoważne, żeby zapraszać do miejsc, gdzie prezentuje sie dosłownie kilka przedmiotów! Szkoda czasu i zachodu.
Zakończyliśmy w andel’s Hotel, gdzie pokazano kilka foteli, szezlong i stoliczki marki Le Corbusier. Jakiś niestety bardziej docenił wnętrze hotelu, a nie wystawione przedmioty. Za to jaki andel’s ma catering!!! Całkiem dobre wino, świetne i rozmaite tartinki, niezwykle uprzejmi kelnerzy, a do tego wszystkiego więcej niż obecni byliby w stanie przepić i przejeść. Trzeba przyznać zrobili wrażenie.
Mam karnet, ale jakoś dotąd nie był mi potrzebny, żeby wejść na którąkolwiek z wystaw.
Lódź Design Festival 2011, Change
Pierwsze wrażenie? Za mało!
Wczoraj o 18:30 rozpoczęła się piąta edycja Międzynarodowego Festiwalu Designu „Łódź Design Festival 2011”. Na parterze urządzanego właśnie biurowca przy Targowej 35 zrobiło się bardzo tłoczno; ja, Jakiś i Młoda w epicentrum. Organizatorzy i mecenasi dłuższy czas robili sobie nawzajem loda przy zerowym zainteresowaniu zgromadzonych – nie było nic słychać.
W końcu tłum ruszył zwiedzać piętra. Robi wrażenie, że jeszcze dwa dni temu sale były puste, nie było niczego i organizatorzy dokonali cudu pracując pewno do ostatniej chwili.
Niestety wystawione przedmioty dupy nie urywają. Pionowe ogrody są może nowością w Polsce, ale ja je w tym roku widziałem w Paryżu, gdzie istnieją w przestrzeni publicznej już od paru lat. Wazon z porcelitu idealnie przypominający pogniecioną torebkę papierową jest przykładem konceptu znanego od lat.
Sporo jest nawiązań do stylistyki lat sześćdziesiątych, co w sumie podoba mi się, bo mam sentyment. Największe wrażenie zrobiła na mnie sofa z obiciem udającym surowe drewno. Widać było, że materac jest gruby i na pewno miękki, jednak wzór drewna działał tak silnie na wyobraźnię, że wrażenia twardości siedziska nie można się było oprzeć.
Ta wystawa pozostawia niedosyt zarówno jeśli chodzi o przedmioty, jak i ich liczbę. Zobaczymy, co będzie dalej.
Karnety: 80zł bez rejestracji, 40zł po rejestracji. Bilety jednorazowe: 30/20zł bez rejestracji, 15/10zł po rejestracji.
Festiwal potrwa do 30 października.
Wczoraj o 18:30 rozpoczęła się piąta edycja Międzynarodowego Festiwalu Designu „Łódź Design Festival 2011”. Na parterze urządzanego właśnie biurowca przy Targowej 35 zrobiło się bardzo tłoczno; ja, Jakiś i Młoda w epicentrum. Organizatorzy i mecenasi dłuższy czas robili sobie nawzajem loda przy zerowym zainteresowaniu zgromadzonych – nie było nic słychać.
W końcu tłum ruszył zwiedzać piętra. Robi wrażenie, że jeszcze dwa dni temu sale były puste, nie było niczego i organizatorzy dokonali cudu pracując pewno do ostatniej chwili.
Niestety wystawione przedmioty dupy nie urywają. Pionowe ogrody są może nowością w Polsce, ale ja je w tym roku widziałem w Paryżu, gdzie istnieją w przestrzeni publicznej już od paru lat. Wazon z porcelitu idealnie przypominający pogniecioną torebkę papierową jest przykładem konceptu znanego od lat.
Sporo jest nawiązań do stylistyki lat sześćdziesiątych, co w sumie podoba mi się, bo mam sentyment. Największe wrażenie zrobiła na mnie sofa z obiciem udającym surowe drewno. Widać było, że materac jest gruby i na pewno miękki, jednak wzór drewna działał tak silnie na wyobraźnię, że wrażenia twardości siedziska nie można się było oprzeć.
Ta wystawa pozostawia niedosyt zarówno jeśli chodzi o przedmioty, jak i ich liczbę. Zobaczymy, co będzie dalej.
Karnety: 80zł bez rejestracji, 40zł po rejestracji. Bilety jednorazowe: 30/20zł bez rejestracji, 15/10zł po rejestracji.
Festiwal potrwa do 30 października.
sobota, 8 października 2011
Stefan Krygier w Atlasie Sztuki
Malarstwo 3D
Wyciągnęliśmy się dziś nawzajem z domu na wystawę w Atlasie Sztuki. Stefan Krygier nie jest Jakisiowi obcy, ale szerszego spektrum jego prac nie znał. Mieliśmy niesamowitą frajdę z oglądania przeglądu prac Krygiera: od lat młodzieńczych inspirowanych Egiptem, Strzemińskim i Picassem, przez wiek średni z odniesieniami do Stażewskiego, aż po prace namalowane pod koniec życia, kiedy inspirację znajdował między innymi u Dalego, ale też szedł już własną drogą.
Obrazy mają niesamowitą głębię. Malarz potrafi w dwóch wymiarach stworzyć niesamowite wrażenia przestrzeni. Na początku lat dziewięćdziesiątych w Berlinie widziałem wystawę hologramów, co było wówczas synonimem nowoczesności. Obrazy Krygiera to takie hologramy dające pełne złudzenie obrazu 3D na płótnie.
Artysta zachwyca też dopieszczeniem szczegółu i pracowitością. Zwróćcie uwagę na obraz “Przekształcenie II” z 1972 roku – namalowanie tego niepozornego, szarego obrazu to po prostu mrówcza robota. Na pewno powali was obraz “Uczta u Lukrecji Borgii”, gdzie widać obraz z punktu widzenia widza i z wnętrza obrazu. Do tego co za poczucie humoru!
Wystawa potrwa już tylko do 16 października.
Obrazy mają niesamowitą głębię. Malarz potrafi w dwóch wymiarach stworzyć niesamowite wrażenia przestrzeni. Na początku lat dziewięćdziesiątych w Berlinie widziałem wystawę hologramów, co było wówczas synonimem nowoczesności. Obrazy Krygiera to takie hologramy dające pełne złudzenie obrazu 3D na płótnie.
Artysta zachwyca też dopieszczeniem szczegółu i pracowitością. Zwróćcie uwagę na obraz “Przekształcenie II” z 1972 roku – namalowanie tego niepozornego, szarego obrazu to po prostu mrówcza robota. Na pewno powali was obraz “Uczta u Lukrecji Borgii”, gdzie widać obraz z punktu widzenia widza i z wnętrza obrazu. Do tego co za poczucie humoru!
Wystawa potrwa już tylko do 16 października.
niedziela, 26 czerwca 2011
Kraków, MCK, Pomarańczowa Alternatywa
Tęczowa Alternatywa
Byłem w Bydgoszczy, potem na wsi, teraz w Krakowie. Jakiś mi się tu biesi i odmawia chodzenia na wystawy, a jak już pójdzie to jęczy, że bilet zapłacony, a on wychodzi nieubogacony.
W Bunkrze Sztuki najciekawiej może nie jest, ale projekt przestrzeni (tak nazywa się ten rodzaj sztuki) zrobił na mnie wrażenie. Projekt przygotował: LATALAdesign (Dagmara Latała, Jacek Paździor). Idzie się w całkiem ciemnym labiryncie, w górę i dół, w prawo i lewo, a na samej górze można obejrzeć panoramę okolic Bunkra Sztuki przez peryskop. Darkroom to pryszczyk przy tym labiryncie. Nie dałbym rady, gdyby nie pan oprowadzający. Był baardzo pomocny i przejęty swoją rolą. Z poklepywań, wsparć łatwo się domyśliłem, że popycha mnie w tych ciemnościach całkiem rozentuzjazmowany. Jakiś nie wszedł tam ze mną; i dobrze, pewno by gościowi mordę obił.
Międzynarodowe Centrum Kultury przygotowało wystawę o wrocławskiej Pomarańczowej Alternatywie. Wystawa jest z niedostatkami, ale ciekawa jako przypomnienie tej specyficznej formy walki z systemem. Walki poprzez budowanie absurdu.
Przed, w trakcie i po warszawskiej paradzie przez blogi, fora, witryny przetoczyły sie poważne dyskusje. Zaraz potem e-PiS-kop@ w boskie ciało zapodał swój stosunek do świętości małżeństwa, jako związku osób płci obojga, i tylko obojga. Wszystko toczy się na poważnie.
Wystawa w MCK uświadomiła mi, że tkwimy w oparach absurdu. Chcemy przekonywać różnych PiSowych Giżyńskich, czy PlatfusOwatych Niesiołowskich z Gowinami, że sie mylą, że wolność niejedno ma imię (czy to nie paradoksalne, że ci ludzie walczyli o wolność, której teraz nakładają kajdany?!). Może to nie ma sensu!
Ostatnio widziałem rozmowę Szczuki z Giżyńskim, u Olejnik, o związkach partnerskich właśnie. Kazimiera (którą uwielbiam) była chyba trochę nie w formie, bo mało błyskotliwie reagowała na androny Giżyńskiego. I po co z kimś takim debatować, nie mówiąc o publicznym pokazywaniu się?! Czy uczenie małpy posługiwania się widelcem i nożem ma jakiś sens?
Niecywilizowane poglądy należy obnażyć i wyśmiać. To co? Organizujemy casting na tęczowego majora Waldemara Fydrycha? A może już jest taki?

Byłem w Bydgoszczy, potem na wsi, teraz w Krakowie. Jakiś mi się tu biesi i odmawia chodzenia na wystawy, a jak już pójdzie to jęczy, że bilet zapłacony, a on wychodzi nieubogacony.
W Bunkrze Sztuki najciekawiej może nie jest, ale projekt przestrzeni (tak nazywa się ten rodzaj sztuki) zrobił na mnie wrażenie. Projekt przygotował: LATALAdesign (Dagmara Latała, Jacek Paździor). Idzie się w całkiem ciemnym labiryncie, w górę i dół, w prawo i lewo, a na samej górze można obejrzeć panoramę okolic Bunkra Sztuki przez peryskop. Darkroom to pryszczyk przy tym labiryncie. Nie dałbym rady, gdyby nie pan oprowadzający. Był baardzo pomocny i przejęty swoją rolą. Z poklepywań, wsparć łatwo się domyśliłem, że popycha mnie w tych ciemnościach całkiem rozentuzjazmowany. Jakiś nie wszedł tam ze mną; i dobrze, pewno by gościowi mordę obił.
Międzynarodowe Centrum Kultury przygotowało wystawę o wrocławskiej Pomarańczowej Alternatywie. Wystawa jest z niedostatkami, ale ciekawa jako przypomnienie tej specyficznej formy walki z systemem. Walki poprzez budowanie absurdu.
Przed, w trakcie i po warszawskiej paradzie przez blogi, fora, witryny przetoczyły sie poważne dyskusje. Zaraz potem e-PiS-kop@ w boskie ciało zapodał swój stosunek do świętości małżeństwa, jako związku osób płci obojga, i tylko obojga. Wszystko toczy się na poważnie.
Wystawa w MCK uświadomiła mi, że tkwimy w oparach absurdu. Chcemy przekonywać różnych PiSowych Giżyńskich, czy PlatfusOwatych Niesiołowskich z Gowinami, że sie mylą, że wolność niejedno ma imię (czy to nie paradoksalne, że ci ludzie walczyli o wolność, której teraz nakładają kajdany?!). Może to nie ma sensu!
Ostatnio widziałem rozmowę Szczuki z Giżyńskim, u Olejnik, o związkach partnerskich właśnie. Kazimiera (którą uwielbiam) była chyba trochę nie w formie, bo mało błyskotliwie reagowała na androny Giżyńskiego. I po co z kimś takim debatować, nie mówiąc o publicznym pokazywaniu się?! Czy uczenie małpy posługiwania się widelcem i nożem ma jakiś sens?
Niecywilizowane poglądy należy obnażyć i wyśmiać. To co? Organizujemy casting na tęczowego majora Waldemara Fydrycha? A może już jest taki?
poniedziałek, 7 marca 2011
Trójmiasto i polskie drogi
Trójmiejskie impresje
Wybraliśmy się z Jakisiem do Gdańska. Nasz pobyt w Trójmieście obfitował w wydarzenia, ale po kolei.
Jakby ktoś jechał z Łodzi jedynką, to ostrzegam, że przed Daszyną droga wygląda jak po bombardowaniu w 1939 roku. Na odcinku 20 kilometrów szybkość jest ograniczona do 50 km/h. Dopiero po chwili zrozumiałem czemu samochody przede mną jadą jak kierowane przez pijanych. Zabawa polega na omijaniu kolejnych lejów po bombach.
W sobotę do Sopotu, którego centrum przy monciaku jest w dużej przebudowie, i do Państwowej Galerii Sztuki. Galerię oglądaliśmy jeszcze przed oficjalnym otwarciem, dziś jest już prawie w pełni funkcjonalna. Prezentuje się bardzo nowocześnie.
Wystawa Krzysztofa Gliszczyńskiego ciekawa. Prace zmarłego w 2009 roku Henryka Mądrawskiego przedstawione bezładnie niestety (brak chronologii) i w nadmiarze (ponad 100 prac!).
Potem do restauracji Przystań, słynącej z dań rybnych. Zupa rybaka zdrożała z 12 do 14 złotych, ale i tak skusiliśmy się. Jakiś próbował odtworzyć tę zupę w domu w zeszłym roku, ale bez pełnego powodzenia. Jakby ktoś znał tajniki tej zupy, to proszę dać znać.
Po południu ulica Długa w Gdańsku. Kawiarnia Maraska oferuje cudowną herbatę Admirał, którą połączyliśmy z szarlotką na ciepło z lodami.
Odebraliśmy Papagena z dworca i ruszyły przygotowania do wieczornych atrakcji… o czym kiedy indziej.
Następnego dnia, w niedzielę, wstaliśmy cokolwiek nietrzeźwi. Zaliczyliśmy kilka kawiarni, ponownie Maraskę, i po południu w drogę do Warszawy, skąd w tej chwili do was nadaję.
Ciekawostką na trasie Gdańsk – Warszawa są odcinki drogi które nieoczekiwanie się kończą. Wszystko jest rozgrzebane i wspólnie oceniliśmy, że do 2012 roku, to na pewno tych robót nie zakończą. Jest tam jeden fajny odcinek ze zjazdem w dół, zakrętami i jezdniami rozdzielonymi barierą. Znak informował o 29 zabitych i 95 rannych. Szczęśliwie przeżyliśmy.
Trasę z Łodzi do Gdańska i z Gdańska do Warszawy przejechałem sam, a Toytoy spalał tylko 4,6 litra oleju na 100km.
Foto relacją z różnymi ciekawostkami w filmiku poniżej (niestety bez dźwięku).
Wybraliśmy się z Jakisiem do Gdańska. Nasz pobyt w Trójmieście obfitował w wydarzenia, ale po kolei.
Jakby ktoś jechał z Łodzi jedynką, to ostrzegam, że przed Daszyną droga wygląda jak po bombardowaniu w 1939 roku. Na odcinku 20 kilometrów szybkość jest ograniczona do 50 km/h. Dopiero po chwili zrozumiałem czemu samochody przede mną jadą jak kierowane przez pijanych. Zabawa polega na omijaniu kolejnych lejów po bombach.
W sobotę do Sopotu, którego centrum przy monciaku jest w dużej przebudowie, i do Państwowej Galerii Sztuki. Galerię oglądaliśmy jeszcze przed oficjalnym otwarciem, dziś jest już prawie w pełni funkcjonalna. Prezentuje się bardzo nowocześnie.
Wystawa Krzysztofa Gliszczyńskiego ciekawa. Prace zmarłego w 2009 roku Henryka Mądrawskiego przedstawione bezładnie niestety (brak chronologii) i w nadmiarze (ponad 100 prac!).
Potem do restauracji Przystań, słynącej z dań rybnych. Zupa rybaka zdrożała z 12 do 14 złotych, ale i tak skusiliśmy się. Jakiś próbował odtworzyć tę zupę w domu w zeszłym roku, ale bez pełnego powodzenia. Jakby ktoś znał tajniki tej zupy, to proszę dać znać.
Po południu ulica Długa w Gdańsku. Kawiarnia Maraska oferuje cudowną herbatę Admirał, którą połączyliśmy z szarlotką na ciepło z lodami.
Odebraliśmy Papagena z dworca i ruszyły przygotowania do wieczornych atrakcji… o czym kiedy indziej.
Następnego dnia, w niedzielę, wstaliśmy cokolwiek nietrzeźwi. Zaliczyliśmy kilka kawiarni, ponownie Maraskę, i po południu w drogę do Warszawy, skąd w tej chwili do was nadaję.
Ciekawostką na trasie Gdańsk – Warszawa są odcinki drogi które nieoczekiwanie się kończą. Wszystko jest rozgrzebane i wspólnie oceniliśmy, że do 2012 roku, to na pewno tych robót nie zakończą. Jest tam jeden fajny odcinek ze zjazdem w dół, zakrętami i jezdniami rozdzielonymi barierą. Znak informował o 29 zabitych i 95 rannych. Szczęśliwie przeżyliśmy.
Trasę z Łodzi do Gdańska i z Gdańska do Warszawy przejechałem sam, a Toytoy spalał tylko 4,6 litra oleju na 100km.
Foto relacją z różnymi ciekawostkami w filmiku poniżej (niestety bez dźwięku).
sobota, 19 lutego 2011
Chcemy być nowocześni, Muzeum Narodowe w Warszawie
Nabici w butelkę
Jakoś niewiele się w Warszawie dzieje, to zaciągnąłem Jakisia na Mazowiecką do Domu Artysty Plastyka. Kicha taka, że szkoda czasu. Ale Jakiś słyszał, że w Muzeum Narodowym jest dobra wystawa polskiego designu z lat 1955-1968. Zapłaciliśmy po 17 złociszy od osoby i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Pierwsza sala, druga salka…KONIEC?!
Szlag mnie trafił. Wystawa ma aż trzy kuratorki, Anny: Maga, Frąckiewicz i Demska. I co? I gówno. Nie wiem jaki think tank te Panie urządziły, ale góra urodziła mysz, a raczej pryszcz na myszy.
Można obejrzeć kilkanaście mebli, głównie krzeseł, sporo ceramiki i tkanin, trochę plakatów. Sprzętów codziennego użytku jest tyle, co kot napłakał. Nawet głupia pralka Frania prezentowana jest tylko na zdjęciu. Muzeum dysponuje głównie artefaktami produkcji modelowej, a nie masowej. Mieliśmy z Jakisiem nadzieję, że będzie to podróż wspomnieniowa, przypominanie sobie sprzętów i wzorów, jakie pamiętamy z dzieciństwa. Niestety jedyne, co odczuliśmy, to niedosyt. „Gdzie kucharek trzy, się nie popatrzy”. Zabrakło przykładów designu z kuchni, łazienki, biura, sklepu, projektów budynków, urbanistycznych, ubioru, i długo jeszcze wymieniać.
Do tego tytuł „ Chcemy być nowocześni”, a prezentacja typu „Jako kuratorki jesteśmy prymitywne, to nasza pierwsza wystawa i nigdy dotąd żadnej wystawy nie widziałyśmy, ale jesteśmy z siebie zadowolone”.
Szkoda czasu i pieniędzy. A poza tym skandal.
Wzruszyła nas suszarka do włosów Fama. Obaj pamiętaliśmy ten model z naszych domów. Fotele z prętów obciągniętych linkami z tworzyw sztucznych. Niektóre wzory na tkaninach i ceramice pamiętaliśmy z dawnych lat, a jeden z prezentowanych rodzajów foteli Jakiś ma do dziś.
Czy w Waszych domach zachowały się jeszcze jakieś sprzęty produkcji masowej z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych?
Jakoś niewiele się w Warszawie dzieje, to zaciągnąłem Jakisia na Mazowiecką do Domu Artysty Plastyka. Kicha taka, że szkoda czasu. Ale Jakiś słyszał, że w Muzeum Narodowym jest dobra wystawa polskiego designu z lat 1955-1968. Zapłaciliśmy po 17 złociszy od osoby i rozpoczęliśmy zwiedzanie. Pierwsza sala, druga salka…KONIEC?!
Suszarka "Fama"
fot. archiwumallegro.pl (opis: zabytkowa suszarka, cena: 10zł)
Szlag mnie trafił. Wystawa ma aż trzy kuratorki, Anny: Maga, Frąckiewicz i Demska. I co? I gówno. Nie wiem jaki think tank te Panie urządziły, ale góra urodziła mysz, a raczej pryszcz na myszy.
Można obejrzeć kilkanaście mebli, głównie krzeseł, sporo ceramiki i tkanin, trochę plakatów. Sprzętów codziennego użytku jest tyle, co kot napłakał. Nawet głupia pralka Frania prezentowana jest tylko na zdjęciu. Muzeum dysponuje głównie artefaktami produkcji modelowej, a nie masowej. Mieliśmy z Jakisiem nadzieję, że będzie to podróż wspomnieniowa, przypominanie sobie sprzętów i wzorów, jakie pamiętamy z dzieciństwa. Niestety jedyne, co odczuliśmy, to niedosyt. „Gdzie kucharek trzy, się nie popatrzy”. Zabrakło przykładów designu z kuchni, łazienki, biura, sklepu, projektów budynków, urbanistycznych, ubioru, i długo jeszcze wymieniać.
Pralka "Frania"
fot. wiadomosci.gazeta.pl
Do tego tytuł „ Chcemy być nowocześni”, a prezentacja typu „Jako kuratorki jesteśmy prymitywne, to nasza pierwsza wystawa i nigdy dotąd żadnej wystawy nie widziałyśmy, ale jesteśmy z siebie zadowolone”.
Szkoda czasu i pieniędzy. A poza tym skandal.
Wzruszyła nas suszarka do włosów Fama. Obaj pamiętaliśmy ten model z naszych domów. Fotele z prętów obciągniętych linkami z tworzyw sztucznych. Niektóre wzory na tkaninach i ceramice pamiętaliśmy z dawnych lat, a jeden z prezentowanych rodzajów foteli Jakiś ma do dziś.
Czy w Waszych domach zachowały się jeszcze jakieś sprzęty produkcji masowej z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych?
niedziela, 16 stycznia 2011
Katarzyna Kozyra, skandal, Zachęta
Płeć jako kostium
Wystawa Katarzyny Kozyry w Zachęcie potrwa jeszcze do 13 lutego, ale cieszę się, że oglądanie jej mam już za sobą. Na wystawie są prace, które już znałem, ale też kilka takich, których nigdy nie widziałem. Pierwszy raz widziałem "na żywo" pracę dyplomową Kozyry z wypchanych zwierząt, ongiś uznaną za skandaliczną "Piramidę zwierząt".
Jakiś dał się na wystawę wyciągnąć, ale nie udało nam się podyskutować o tym, co zobaczyliśmy. To chwilę podyskutuję sam ze sobą. Prace Kozyry nie szokują mnie. Może dlatego, że jestem już tak zblazowany, że trudno mnie zaszokować. Autorka sama mówi, że nieprzekraczalną granicą jest dla niej własny wstręt. Dla mnie raczej też, więc póki wstrętu nie odczuwam jest OK. Kozyra zaczęła od instalacji, "Piramidy zwierząt", ale teraz już poświęciła się całkowicie sztuce wideo. Większość prezentowanych prac to po prostu filmy.
Wspólnym mianownikiem jej prac jest między innymi ciało i płeć. Jakżesz to jest względne. Ona zna swoje ciało od najboleśniejszej strony po przebytej chorobie nowotworowej. Jest niezbyt kobiecą kobietą, mam wrażenie opiewającą piękno męskiego ciała, aż do chęci przybrania takiego ciała i eksperymentowania z nim.
Gdy zdejmiemy ubrania i pozostaną tylko nasze gołe ciała jedyne, co nas odróżnia, to stopień ich rozkładu i płeć. Kozyra pokazuje transpłciowe transformacje mężczyzn. Kobiet też to przecież dotyczy, ale artystka jakoś to pomija. Czemu w niej taka fascynacja mężczyznami? Nie wiem. Przecież zarówno kobiety, jak i mężczyźni lubią się przebierać, zmieniać, przybierać pozy. Na ogół są to kostiumy zgodne z zewnętrznie odbieraną płcią, ale przecież nie zawsze i sama płeć staje się przez to li tylko kostiumem.
Wystawa Katarzyny Kozyry w Zachęcie potrwa jeszcze do 13 lutego, ale cieszę się, że oglądanie jej mam już za sobą. Na wystawie są prace, które już znałem, ale też kilka takich, których nigdy nie widziałem. Pierwszy raz widziałem "na żywo" pracę dyplomową Kozyry z wypchanych zwierząt, ongiś uznaną za skandaliczną "Piramidę zwierząt".
Jakiś dał się na wystawę wyciągnąć, ale nie udało nam się podyskutować o tym, co zobaczyliśmy. To chwilę podyskutuję sam ze sobą. Prace Kozyry nie szokują mnie. Może dlatego, że jestem już tak zblazowany, że trudno mnie zaszokować. Autorka sama mówi, że nieprzekraczalną granicą jest dla niej własny wstręt. Dla mnie raczej też, więc póki wstrętu nie odczuwam jest OK. Kozyra zaczęła od instalacji, "Piramidy zwierząt", ale teraz już poświęciła się całkowicie sztuce wideo. Większość prezentowanych prac to po prostu filmy.
Wspólnym mianownikiem jej prac jest między innymi ciało i płeć. Jakżesz to jest względne. Ona zna swoje ciało od najboleśniejszej strony po przebytej chorobie nowotworowej. Jest niezbyt kobiecą kobietą, mam wrażenie opiewającą piękno męskiego ciała, aż do chęci przybrania takiego ciała i eksperymentowania z nim.
Gdy zdejmiemy ubrania i pozostaną tylko nasze gołe ciała jedyne, co nas odróżnia, to stopień ich rozkładu i płeć. Kozyra pokazuje transpłciowe transformacje mężczyzn. Kobiet też to przecież dotyczy, ale artystka jakoś to pomija. Czemu w niej taka fascynacja mężczyznami? Nie wiem. Przecież zarówno kobiety, jak i mężczyźni lubią się przebierać, zmieniać, przybierać pozy. Na ogół są to kostiumy zgodne z zewnętrznie odbieraną płcią, ale przecież nie zawsze i sama płeć staje się przez to li tylko kostiumem.
niedziela, 9 stycznia 2011
ms2, Powidoki, Strzemiński
Sztuka z której Łódź może by dumna
Wystawa „Powidoki życia. Władysław Strzemiński i prawa dla sztuki” w ms2 trwa już od 30 listopada, ale dopiero ostatnio udało mi się na nią dotrzeć. Oczywiście z Jakisiem. Cudownie jest patrzeć na twórczość tego artysty. Jeszcze tylko do 27 lutego można podziwiać jego prace.
Nie, że całość jest fantastyczna, ale i tak wybraliśmy z Jakisiem 5 obrazów, które zdecydowanie powinny należeć do nas.
Strzemiński nie był łodzianinem z pochodzenia, ale tu właśnie wylądował, z tym miastem związał swoje życie i tu umarł. Metka powinien się zachwycić, bo Strzemiński był wręcz lewacki. Z tego co wiem, to z charakteru rozkoszniaczkiem nie był. Katarzyna Kobro nie miała z nim łatwego życia. Brak lewej ręki i prawej nogi, jako pamiątki z I wojny światowej, nie poprawiały mu pewno samopoczucia. A jednak jego bardzo charakterystyczne abstrakcyjne pejzaże są po prostu śliczne. Zachwycają prostotą, abstrakcyjnym podejściem, subtelnością dobranych kolorów.
Charakterystyczne dla Strzemińskiego są nieregularne pola wypełnione lub tylko zaznaczone. Niby nic, a jakie to nowatorskie. Jeśli zobaczycie na obrazie takie kształty (patrz obraz poniżej), to albo to obraz Strzemińskiego, albo kogoś, kto do niego nawiązuje.
Prace unistyczne na kolana mnie nie rzucają, ale warte są obejrzenia. Choćby żeby wiedzieć, o co chodzi.
Jakiś zachwycił się jednym z projektów tkanin. Jak pójdziecie, to spójrzcie na wzór ze statkami i rybkami – fajne?
Mnie urzekają także kompozycje architektoniczne, jak poniższa. Niby nic, dwukolorowe obrazy z wyznaczonym kształtem - nazywam je gzymsami. Strzemiński wykorzystał w tych pracach tzw. złoty podział. Wszystko jest namalowane w proporcjach uwzględniających zarówno rozmiar płótna, jak i namalowany geometryczny kształt. Nie wiedziałem tego, kiedy zobaczyłem te prace pierwszy raz, ale intuicyjnie poczułem do nich miętę. Ich harmonia jest balsamem dla oczu.
Ale największym szokiem były dla mnie realistyczna akwarela z kamienicznym pejzażem Łodzi. Nigdy wcześniej nie widziałem tej pracy. Łódź prezentuje się jak Paryż.
No i wreszcie powidoki. Potrenujcie sobie sami, że gdy się na coś spojrzy obraz pozostaje „w oku” jeszcze przez chwilę, gdy oczy się zamknie. Na tym też bazuje kino. W czasie seansu filmowego przez połowę czasu siedzi się w ciemności, a przecież nikt tego nie widzi. Strzemiński to prezentuje na swoich pracach, a wy przetestujcie patrząc na różne krajobrazy.
Wystawa „Powidoki życia. Władysław Strzemiński i prawa dla sztuki” w ms2 trwa już od 30 listopada, ale dopiero ostatnio udało mi się na nią dotrzeć. Oczywiście z Jakisiem. Cudownie jest patrzeć na twórczość tego artysty. Jeszcze tylko do 27 lutego można podziwiać jego prace.
Nie, że całość jest fantastyczna, ale i tak wybraliśmy z Jakisiem 5 obrazów, które zdecydowanie powinny należeć do nas.
Strzemiński nie był łodzianinem z pochodzenia, ale tu właśnie wylądował, z tym miastem związał swoje życie i tu umarł. Metka powinien się zachwycić, bo Strzemiński był wręcz lewacki. Z tego co wiem, to z charakteru rozkoszniaczkiem nie był. Katarzyna Kobro nie miała z nim łatwego życia. Brak lewej ręki i prawej nogi, jako pamiątki z I wojny światowej, nie poprawiały mu pewno samopoczucia. A jednak jego bardzo charakterystyczne abstrakcyjne pejzaże są po prostu śliczne. Zachwycają prostotą, abstrakcyjnym podejściem, subtelnością dobranych kolorów.
Charakterystyczne dla Strzemińskiego są nieregularne pola wypełnione lub tylko zaznaczone. Niby nic, a jakie to nowatorskie. Jeśli zobaczycie na obrazie takie kształty (patrz obraz poniżej), to albo to obraz Strzemińskiego, albo kogoś, kto do niego nawiązuje.
fot. dwutygodnik.com.pl
Prace unistyczne na kolana mnie nie rzucają, ale warte są obejrzenia. Choćby żeby wiedzieć, o co chodzi.
Jakiś zachwycił się jednym z projektów tkanin. Jak pójdziecie, to spójrzcie na wzór ze statkami i rybkami – fajne?
Mnie urzekają także kompozycje architektoniczne, jak poniższa. Niby nic, dwukolorowe obrazy z wyznaczonym kształtem - nazywam je gzymsami. Strzemiński wykorzystał w tych pracach tzw. złoty podział. Wszystko jest namalowane w proporcjach uwzględniających zarówno rozmiar płótna, jak i namalowany geometryczny kształt. Nie wiedziałem tego, kiedy zobaczyłem te prace pierwszy raz, ale intuicyjnie poczułem do nich miętę. Ich harmonia jest balsamem dla oczu.
fot. rp.pl
Ale największym szokiem były dla mnie realistyczna akwarela z kamienicznym pejzażem Łodzi. Nigdy wcześniej nie widziałem tej pracy. Łódź prezentuje się jak Paryż.
fot. artyzm.com
No i wreszcie powidoki. Potrenujcie sobie sami, że gdy się na coś spojrzy obraz pozostaje „w oku” jeszcze przez chwilę, gdy oczy się zamknie. Na tym też bazuje kino. W czasie seansu filmowego przez połowę czasu siedzi się w ciemności, a przecież nikt tego nie widzi. Strzemiński to prezentuje na swoich pracach, a wy przetestujcie patrząc na różne krajobrazy.
fot. www.deko-racja.pl
wtorek, 7 grudnia 2010
Geje, teatr, Ziółkowski, Kozyra
Chwila oderwania od polityki
W Polsce do teatru chodzą kobiety, geje i studenci - lubi powtarzać szef Instytutu Teatralnego i smakosz Maciej Nowak, co cytuje Gazeta Stołeczna. O BOSZE, NIE JESTEM KOBIETĄ, NIE JESTEM STUDENTEM, TO JA CHYBA GEJ JESTEM!!!
Ale Maciej Nowak się myli, chodzą tylko niektóre kobiety, niektórzy studenci i niektórzy geje.
A innym miejscem wartym polecenia dla niektórych gejów jest warszawska Zachęta z monograficzną wystawą Katarzyny Kozyry pt. „Casting”. Czasu dużo, bo aż do 13 lutego.
Z przyczyn ode mnie niezależnych, acz mimo chęci wielkich i możliwości bezpośrednich nie udało mi się odwiedzić Zachęty 28 listopada, w ostatnim dniu wystawy „Hokaina” z pracami Jakuba Juliana Ziółkowskiego. Ten młody artysta, ma obecnie trzydzieści lat, już jest prezentowany w Zachęcie, wystawy ma poza granicami Polski, ceny jego obrazów idą w tysiące funtów. Jeśli gdzieś w Polsce będzie się wystawiał, to proszę dajcie mi znać i zapamiętajcie to nazwisko, żeby brylować w towarzystwie.
fot. Zachęta
W Polsce do teatru chodzą kobiety, geje i studenci - lubi powtarzać szef Instytutu Teatralnego i smakosz Maciej Nowak, co cytuje Gazeta Stołeczna. O BOSZE, NIE JESTEM KOBIETĄ, NIE JESTEM STUDENTEM, TO JA CHYBA GEJ JESTEM!!!
Ale Maciej Nowak się myli, chodzą tylko niektóre kobiety, niektórzy studenci i niektórzy geje.
A innym miejscem wartym polecenia dla niektórych gejów jest warszawska Zachęta z monograficzną wystawą Katarzyny Kozyry pt. „Casting”. Czasu dużo, bo aż do 13 lutego.
Z przyczyn ode mnie niezależnych, acz mimo chęci wielkich i możliwości bezpośrednich nie udało mi się odwiedzić Zachęty 28 listopada, w ostatnim dniu wystawy „Hokaina” z pracami Jakuba Juliana Ziółkowskiego. Ten młody artysta, ma obecnie trzydzieści lat, już jest prezentowany w Zachęcie, wystawy ma poza granicami Polski, ceny jego obrazów idą w tysiące funtów. Jeśli gdzieś w Polsce będzie się wystawiał, to proszę dajcie mi znać i zapamiętajcie to nazwisko, żeby brylować w towarzystwie.
czwartek, 24 czerwca 2010
Ars Homo Erotica w Muzeum Narodowym
Grzechem zaniedbania byłoby nie odwiedzić tej wystawy w czasie wizyty w Warszawie. Bilet 17 kurwa złotych, ale szczęśliwie w soboty muzeum jest dostępne darmo. Wrażeń estetycznych ta wystawa mi nie dostarczyła. Nie znalazłem niczego nowego, czy intrygującego. O istnieniu elementów homoerotycznych w sztuce (także tej szeroko rozumianej, a nie tylko plastycznej) każdy wie.
Zebrano wszystko, czym muzeum dysponuje plus kilka zapożyczeń, co jakoś się z tematyką wystawy wiąże, konstruując prezentację wokół kilku wątków. Nie ma na wystawie niczego pornograficznego, czy wulgarnego. Wszystko jest bardzo subtelne. Żeby chociaż jeden rysunek Tom of Finland!
Niestety sztuki plastyczne w temacie homoerotyzmu nie są już w stanie nic powiedzieć, bo ta sztuka poszła już dużo dalej, by zainteresować widzów. Jedynie sztuka zaangażowana jest w stanie zaistnieć, ale to może być komentarz artysty, a niekoniecznie dzieło sztuki. I poza pracami z zamierzchłej przeszłości (szkice męskiego aktu Matejki z czasów jego studiów) reszta taki miała właśnie charakter. Karol Radziszewski coś tam werbalnie udowadniał gronu odwiedzających, ale było to równie nieprzekonujące, jak jego prace. Rafalala robiłby/robiłaby wrażenie jako eksponat na wystawie, a nie pseudo-celebryta/celebrytka przechadzający/przechadzająca się tu i tam.
Tylko dwie rzeczy zwróciły moją uwagę. Opisy do każdej grupy prac były moim zdaniem bezkompromisowe. Napisane zostały dla heteroseksualistów ślepych wcześniej na homoseksualną symbolikę w sposób zmuszający ich do zaakceptowania świata istniejącego obok, a dotąd niedostrzeganego. Spodobało mi się to. Największe wrażenie zrobiła na mnie praca Davida Černý'ego. Widziałem już jej zdjęcie wcześniej (patrz niżej). Jednak praca wywieszona na budynku Rady Unii Europejskiej jest mała. Eksponat w Muzeum Narodowym jest duży. Dzięki temu dostrzegłem detale wcześniej niezauważone. Na ziemi jest mnóstwo kartofli (te jasne punkty)! Bo to taki kraj, homoseksualni księża zażywają większej swobody, niż przeciętny kartofel.
Zebrano wszystko, czym muzeum dysponuje plus kilka zapożyczeń, co jakoś się z tematyką wystawy wiąże, konstruując prezentację wokół kilku wątków. Nie ma na wystawie niczego pornograficznego, czy wulgarnego. Wszystko jest bardzo subtelne. Żeby chociaż jeden rysunek Tom of Finland!
Niestety sztuki plastyczne w temacie homoerotyzmu nie są już w stanie nic powiedzieć, bo ta sztuka poszła już dużo dalej, by zainteresować widzów. Jedynie sztuka zaangażowana jest w stanie zaistnieć, ale to może być komentarz artysty, a niekoniecznie dzieło sztuki. I poza pracami z zamierzchłej przeszłości (szkice męskiego aktu Matejki z czasów jego studiów) reszta taki miała właśnie charakter. Karol Radziszewski coś tam werbalnie udowadniał gronu odwiedzających, ale było to równie nieprzekonujące, jak jego prace. Rafalala robiłby/robiłaby wrażenie jako eksponat na wystawie, a nie pseudo-celebryta/celebrytka przechadzający/przechadzająca się tu i tam.
Tylko dwie rzeczy zwróciły moją uwagę. Opisy do każdej grupy prac były moim zdaniem bezkompromisowe. Napisane zostały dla heteroseksualistów ślepych wcześniej na homoseksualną symbolikę w sposób zmuszający ich do zaakceptowania świata istniejącego obok, a dotąd niedostrzeganego. Spodobało mi się to. Największe wrażenie zrobiła na mnie praca Davida Černý'ego. Widziałem już jej zdjęcie wcześniej (patrz niżej). Jednak praca wywieszona na budynku Rady Unii Europejskiej jest mała. Eksponat w Muzeum Narodowym jest duży. Dzięki temu dostrzegłem detale wcześniej niezauważone. Na ziemi jest mnóstwo kartofli (te jasne punkty)! Bo to taki kraj, homoseksualni księża zażywają większej swobody, niż przeciętny kartofel.
czwartek, 20 maja 2010
Czarna Madonna w Łodzi
Przypadkiem zajrzałem na witrynę Dziennika Łódzkiego, gdzie w ramach przygotowań do uzyskania tytułu Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku już wymienia się czekające nas atrakcje.
Trochę jestem wprawdzie zdziwiony, czemu akurat TO wydarzenie kulturalne (jak się okazuje) nie jest w kategorii "Kina, Teatry, wystawy", bo to przecież jednoobrazowa wystawa, tyle tylko, że oglądający klęczą z sobie tylko znanych powodów.
Niektórzy łodzianie swoje kulturalne zaangażowanie związane z tą wystawą obwieszczają całej okolicy.
Trochę jestem wprawdzie zdziwiony, czemu akurat TO wydarzenie kulturalne (jak się okazuje) nie jest w kategorii "Kina, Teatry, wystawy", bo to przecież jednoobrazowa wystawa, tyle tylko, że oglądający klęczą z sobie tylko znanych powodów.
Niektórzy łodzianie swoje kulturalne zaangażowanie związane z tą wystawą obwieszczają całej okolicy.
piątek, 14 maja 2010
Międzynarodowa Wystawa Kotów Rasowych
Korzystając z zaproszenia (mam szczęście do bycia zapraszanym ostatnio) w minioną niedzielę wybrałem się samotnie na Międzynarodową Wystawę Kotów Rasowych. Nigdy na takiej nie byłem, a że ciekawy wszystkiego ze mnie człowiek, to i tego chciałem skosztować.
Dotarłem do hali sportowej w Zgierzu. Tam zupełnie inny widok niż na wystawie psów. Wszędzie porozstawiane klatki, a w nich sierściuchy. Niestety koty rasowe w przeciwieństwie do psów są takie trochę niemrawe. Praktycznie wszystkie spały, a że w klatkach, to ich nawet pogłaskać nie można.
Wybory najpiękniejszych kotów też wyglądają zupełnie inaczej. Właściciele oddają swoje koty do klatek przy sędziach. W każdej kategorii umyślne osoby wyciągają koty i przekładają na stoliki, gdzie oglądają je sędziowie. Najkomiczniej z tego oglądania wygląda machanie przed nosem kota piórkiem na patyku. Nie chodzi jednak o to, żeby się z kotem pobawić. Pozwala to na dostrzeżenie jego ukrytych wad genetycznych.
Organizacja zawodów mających wyłonić kocie piękności wzbudziła mój podziw. "Zawodników" było chyba kilkuset, a mimo to wszystko przebiegało sprawnie. Ciekawostką było to, że wszyscy sędziowie, oraz podający koty po dotknięciu każdego kota dezynfekowali dłonie. Stoliki również były myte. Jak się dowiedziałem chodzi o to, by z jednej strony nie doszło do przeniesienia jakichś chorób, a z drugiej, żeby koty nie podniecały się niezdrowo zapachem innego kota.
Największe wrażenie robią oczywiście pełne życia kociaki.
A kociaków było więcej. Co powiecie o tym sędzi z Włoch?
Zauważyłem, że nie tylko kotom bacznie się przyglądał.
Tak przy okazji, to wyszło, że największą organizacją homiczą w Polsce nie jest jakaś Lambda, czy KPH, ale właśnie środowisko kociarzy. Nie tylko koty pięknie się tam prezentowały. Właściciele też niezłą rewię mody odwalili, nie mówiąc już o typowych dla cioteczek gestach, jak dzbanuszek, konewka, czy dzięcioł.
Dotarłem do hali sportowej w Zgierzu. Tam zupełnie inny widok niż na wystawie psów. Wszędzie porozstawiane klatki, a w nich sierściuchy. Niestety koty rasowe w przeciwieństwie do psów są takie trochę niemrawe. Praktycznie wszystkie spały, a że w klatkach, to ich nawet pogłaskać nie można.
Wybory najpiękniejszych kotów też wyglądają zupełnie inaczej. Właściciele oddają swoje koty do klatek przy sędziach. W każdej kategorii umyślne osoby wyciągają koty i przekładają na stoliki, gdzie oglądają je sędziowie. Najkomiczniej z tego oglądania wygląda machanie przed nosem kota piórkiem na patyku. Nie chodzi jednak o to, żeby się z kotem pobawić. Pozwala to na dostrzeżenie jego ukrytych wad genetycznych.
Organizacja zawodów mających wyłonić kocie piękności wzbudziła mój podziw. "Zawodników" było chyba kilkuset, a mimo to wszystko przebiegało sprawnie. Ciekawostką było to, że wszyscy sędziowie, oraz podający koty po dotknięciu każdego kota dezynfekowali dłonie. Stoliki również były myte. Jak się dowiedziałem chodzi o to, by z jednej strony nie doszło do przeniesienia jakichś chorób, a z drugiej, żeby koty nie podniecały się niezdrowo zapachem innego kota.
Największe wrażenie robią oczywiście pełne życia kociaki.
A kociaków było więcej. Co powiecie o tym sędzi z Włoch?
Zauważyłem, że nie tylko kotom bacznie się przyglądał.
Tak przy okazji, to wyszło, że największą organizacją homiczą w Polsce nie jest jakaś Lambda, czy KPH, ale właśnie środowisko kociarzy. Nie tylko koty pięknie się tam prezentowały. Właściciele też niezłą rewię mody odwalili, nie mówiąc już o typowych dla cioteczek gestach, jak dzbanuszek, konewka, czy dzięcioł.
środa, 12 maja 2010
Nuno Gama for Men
I wreszcie nadszedł ostatni dzień pokazów. Mimo zmęczenia wybrałem się na końcówkę z siostrą, niech dziewczyna się nacieszy.
Niespodziewanie Nuno Gama, który wcześniej projektował stroje kobiece, tym razem przedstawił kolekcję wyłącznie męską. Pokaz zaczął się nietypowo, bo modele szli z pojedyńczymi butami na poduszce - pojęcia nie mam, co to miało symbolizować. Mieli też maski na twarzy. Projektant pochodzi z Portugalii i stamtąd te maski się wywodzą. Oryginalnie maski są drewniane, ale tu dla wygody były z materiału. Jak zobaczycie kolekcja odnosi się do mundurów wojskowych, choć strojom delikatności i uroku dodają fioletowe, wzorzyste, portugalskie chusty. Bardzo mi się podobało zestawienie brązowych wysokich butów z niebieskimi skarpetkami i przykrótkimi, białymi spodniami. Świetne też były buty przypominające czapsy do jazdy konnej, choć z dodanymi z przodu dekoracyjnymi sznurówkami.
Podobnie jak przy pokazie Agathy Ruiz de la Prady i tym razem pokaz zaskoczył. Wystąpili w nim pozostali projektanci biorący udział w pokazach Fashion Week.
Miłego oglądania.
Część 1
Część 2
Muzyka: Assemblage 23: Infinite
Niespodziewanie Nuno Gama, który wcześniej projektował stroje kobiece, tym razem przedstawił kolekcję wyłącznie męską. Pokaz zaczął się nietypowo, bo modele szli z pojedyńczymi butami na poduszce - pojęcia nie mam, co to miało symbolizować. Mieli też maski na twarzy. Projektant pochodzi z Portugalii i stamtąd te maski się wywodzą. Oryginalnie maski są drewniane, ale tu dla wygody były z materiału. Jak zobaczycie kolekcja odnosi się do mundurów wojskowych, choć strojom delikatności i uroku dodają fioletowe, wzorzyste, portugalskie chusty. Bardzo mi się podobało zestawienie brązowych wysokich butów z niebieskimi skarpetkami i przykrótkimi, białymi spodniami. Świetne też były buty przypominające czapsy do jazdy konnej, choć z dodanymi z przodu dekoracyjnymi sznurówkami.
Podobnie jak przy pokazie Agathy Ruiz de la Prady i tym razem pokaz zaskoczył. Wystąpili w nim pozostali projektanci biorący udział w pokazach Fashion Week.
Miłego oglądania.
Część 1
Część 2
Muzyka: Assemblage 23: Infinite
niedziela, 9 maja 2010
Kenzo i inni
Nie było jak dotrzeć na pokazy OFF o 12, bo przecież nijak nie mogłem się z domu wygrzebać po nocce. Dziś zresztą też nie zdążyłem. W pędzie piszę tę notkę, żeby zdążyć na kolejne.
Wczoraj dojechałem dopiero na pokaz Łukasza Jemioły (albo Jemioła, nie wiem jak mu odmieniać nazwisko). Ale że kolejny pokaz miał być dopiero 2 godziny później, to się urwałem i pojechałem do domu coś zjeść, nauczony doświadczeniem, że jak nie zjem, to umrę z głodu, a jego samego nawet nie poczuję.
Na pokaz Paprockiego&Brzozowskiego umówiłem się ze Starą Gropą, która zadeklarowała się, że będzie mnie wozić, a ja będę mógł pić. Udało nam się zająć strategiczną pozycję przy wejściu na salę pokazów i weszliśmy w pierwszej dziesiątce. Stroje były niezłe, ale ja się nie znam, obejrzyjcie sobie ten naprędce zmontowany filmik.
Pokaz zaszczycił Kenzo wraz z oszałamiająco przystojnym facetem. Nie mogłem od niego ócz oderwać mych chabrowych. Wyglądał na czterdzieści parę lat, Stara Gropa dawała mu nawet pięćdziesiąt kilka, ale nieważne i tak wyglądał świetnie. I jak się uśmiechał!
Od razu mówię, że nie chodzi mi o tę zołzę w goglach, tylko tego pośrodku.
I jeszcze szybka adoracja ;)
Po pokazie polecieliśmy do VIP roomu na wódkę. Stanąłem w kolejce, postałem i mało mnie szlag nie trafił, kiedy dla osoby tuż przede mną zabrakło szklanek i bar się zawiesił. Wódka była, soki były, a nie było z czego pić!
Z pokazu Eymeric'a Francois mógłbym też zrobić filmik, ale to tylko jeśli będzie takie życzenie PT publiczności.
Natychmiast po wyjściu z Expo popędziliśmy do Kokoo, gdzie zorganizowano after party. Szalonego tłumu nie było, ale był Kenzo ze swoim przystojniakiem. Lampiłem się na niego, ale chyba nie zwróciło to jego uwagi. Stara Gropa chciała mnie nawet wepchnąć za nim do kibla, ale nie zwykłem w ten sposób zawierać znajomości. Poza tym przystojniak ślinił się raczej do modeli, których paru przyszło, więc ze zgaszoną miną poszliśmy na kolejną zamkniętą imprezę tym razem w Art Caffe.
Tam aftera mieli plastikowi z pokazów OFF. Na miejscu upadła Krowa Morska, rozanielony Hiszpan i o dziwo trzeźwa Kaczka. Reszta cooleżanek nie miała siły przebicia i do arta ich nie wpuszczono, to rozsiadły się z fochem w Fufu. A arcie nie zabawiliśmy długo i dołączyliśmy do cooleżanek. Ale one zamiast ucieszyć się na nasz widok, to siedziały jakieś zgnębione i szybko poszły sobie. Stara Gropa przytuliła jednego młodego, który o dziwo mnie znał. Pogadaliśmy, ja popiłem i grzecznie do domciu.
Wczoraj dojechałem dopiero na pokaz Łukasza Jemioły (albo Jemioła, nie wiem jak mu odmieniać nazwisko). Ale że kolejny pokaz miał być dopiero 2 godziny później, to się urwałem i pojechałem do domu coś zjeść, nauczony doświadczeniem, że jak nie zjem, to umrę z głodu, a jego samego nawet nie poczuję.
Na pokaz Paprockiego&Brzozowskiego umówiłem się ze Starą Gropą, która zadeklarowała się, że będzie mnie wozić, a ja będę mógł pić. Udało nam się zająć strategiczną pozycję przy wejściu na salę pokazów i weszliśmy w pierwszej dziesiątce. Stroje były niezłe, ale ja się nie znam, obejrzyjcie sobie ten naprędce zmontowany filmik.
Pokaz zaszczycił Kenzo wraz z oszałamiająco przystojnym facetem. Nie mogłem od niego ócz oderwać mych chabrowych. Wyglądał na czterdzieści parę lat, Stara Gropa dawała mu nawet pięćdziesiąt kilka, ale nieważne i tak wyglądał świetnie. I jak się uśmiechał!
Od razu mówię, że nie chodzi mi o tę zołzę w goglach, tylko tego pośrodku.
I jeszcze szybka adoracja ;)
Po pokazie polecieliśmy do VIP roomu na wódkę. Stanąłem w kolejce, postałem i mało mnie szlag nie trafił, kiedy dla osoby tuż przede mną zabrakło szklanek i bar się zawiesił. Wódka była, soki były, a nie było z czego pić!
Z pokazu Eymeric'a Francois mógłbym też zrobić filmik, ale to tylko jeśli będzie takie życzenie PT publiczności.
Natychmiast po wyjściu z Expo popędziliśmy do Kokoo, gdzie zorganizowano after party. Szalonego tłumu nie było, ale był Kenzo ze swoim przystojniakiem. Lampiłem się na niego, ale chyba nie zwróciło to jego uwagi. Stara Gropa chciała mnie nawet wepchnąć za nim do kibla, ale nie zwykłem w ten sposób zawierać znajomości. Poza tym przystojniak ślinił się raczej do modeli, których paru przyszło, więc ze zgaszoną miną poszliśmy na kolejną zamkniętą imprezę tym razem w Art Caffe.
Tam aftera mieli plastikowi z pokazów OFF. Na miejscu upadła Krowa Morska, rozanielony Hiszpan i o dziwo trzeźwa Kaczka. Reszta cooleżanek nie miała siły przebicia i do arta ich nie wpuszczono, to rozsiadły się z fochem w Fufu. A arcie nie zabawiliśmy długo i dołączyliśmy do cooleżanek. Ale one zamiast ucieszyć się na nasz widok, to siedziały jakieś zgnębione i szybko poszły sobie. Stara Gropa przytuliła jednego młodego, który o dziwo mnie znał. Pogadaliśmy, ja popiłem i grzecznie do domciu.
sobota, 8 maja 2010
Showroom -> herbata
I jak tu kurwa, relacjonować coś na bieżąco jak się do domu wraca o drugiej w nocy! Wszystko przez Starą Gropę, który naciągnął mnie na niby krótki wypad do Narraganset. Gdzie grzecznie piłem wodę z tonikiem, nie tańczyłem i nawet nie zaczepiałem obcych mężczyzn delektując się nimi tylko z daleka. W takich okolicznościach notka będzie krótka.
Wybrałem się z Ciastkiem, bo się na modzie zna i mógł mi coś podpowiedzieć. Zaczęliśmy od pokazów OFF. Odbyły się we wnętrzach Uniontexu przy Tymienieckiego 3. Terenu o niesamowitej urodzie, który pierwszy raz zobaczyłem na własne oczy.
Kogoś może razić pewien nieład wnętrz, gdzie odbywały się pokazy OFF, ale właśnie w tym cały urok. Powiem więcej, Wenecja ze swoim Arsenałem wykorzystywanym podczas Biennale może się schować.
Niestety z trzech pokazów tylko jeden był wartościowy. Pierwszy sprowadzał się do wykorzystywania różnych ekologicznych ścinków. W drugim raziły kiepsko zszyte materiały i byle jakie zestawienia. Dopiero trzeci, w elektrowni, robił wrażenie. Panowie, już niedługo zaopatrzyć się będziemy musieli w jakieś odjazdowe "pączochy".
Po pokazach zażyliśmy z Ciastkiem atrakcji eventowej o nazwie Dinner In The Sky na rynku Manufaktury. Polega to na tym, że biesiadników wciąga się wraz ze stołem na kilkadziesiąt metrów w górę i tam biesiadują. Przyznaję, że dosyć emocjonujące, choć obiadu nie dostałem, a tylko drinka.
Ja-Kub strzelił focha, więc Ciastko porzucił mnie i na Złotą Nitkę pojechałem sam. Dobrze, że Xell tam dotarł, bo nie miałem do kogo gęby otworzyć. Do woli mogłem konsumować "fashion weekowe" drinki korzystając z przywilejów jakie miałem - to trochę pomogło. Ponieważ na modzie, szczególnie damskiej, nie znam się nic, a nic więc tylko tępo patrzyłem na kolejne kroczące wieszaki. Wokół mnie byli jacyś ludzie o VIPowym statusie, ale jakoś nieszczególnie przejęci tym, co się dzieje na wybiegu. Pojawił się Michał Piróg, który galę prowadził, na wyciągnięcie ręki minął mnie Kenzo (dobrze, że Xell powiedział mi, że on, to on). Tomasz Jacyków tokował do wszystkich wyciągniętych mikrofonów tak długo, dopóki już nikt o nic nie chciał go pytać. Aż wreszcie przyznano z tuzin nagród i wyróżnień i mogłem pójść coś zjeść. A w Art Caffe piłem to, o czym marzyłem cały dzień - herbatę.
Wybrałem się z Ciastkiem, bo się na modzie zna i mógł mi coś podpowiedzieć. Zaczęliśmy od pokazów OFF. Odbyły się we wnętrzach Uniontexu przy Tymienieckiego 3. Terenu o niesamowitej urodzie, który pierwszy raz zobaczyłem na własne oczy.
Kogoś może razić pewien nieład wnętrz, gdzie odbywały się pokazy OFF, ale właśnie w tym cały urok. Powiem więcej, Wenecja ze swoim Arsenałem wykorzystywanym podczas Biennale może się schować.
Niestety z trzech pokazów tylko jeden był wartościowy. Pierwszy sprowadzał się do wykorzystywania różnych ekologicznych ścinków. W drugim raziły kiepsko zszyte materiały i byle jakie zestawienia. Dopiero trzeci, w elektrowni, robił wrażenie. Panowie, już niedługo zaopatrzyć się będziemy musieli w jakieś odjazdowe "pączochy".
Po pokazach zażyliśmy z Ciastkiem atrakcji eventowej o nazwie Dinner In The Sky na rynku Manufaktury. Polega to na tym, że biesiadników wciąga się wraz ze stołem na kilkadziesiąt metrów w górę i tam biesiadują. Przyznaję, że dosyć emocjonujące, choć obiadu nie dostałem, a tylko drinka.
Ja-Kub strzelił focha, więc Ciastko porzucił mnie i na Złotą Nitkę pojechałem sam. Dobrze, że Xell tam dotarł, bo nie miałem do kogo gęby otworzyć. Do woli mogłem konsumować "fashion weekowe" drinki korzystając z przywilejów jakie miałem - to trochę pomogło. Ponieważ na modzie, szczególnie damskiej, nie znam się nic, a nic więc tylko tępo patrzyłem na kolejne kroczące wieszaki. Wokół mnie byli jacyś ludzie o VIPowym statusie, ale jakoś nieszczególnie przejęci tym, co się dzieje na wybiegu. Pojawił się Michał Piróg, który galę prowadził, na wyciągnięcie ręki minął mnie Kenzo (dobrze, że Xell powiedział mi, że on, to on). Tomasz Jacyków tokował do wszystkich wyciągniętych mikrofonów tak długo, dopóki już nikt o nic nie chciał go pytać. Aż wreszcie przyznano z tuzin nagród i wyróżnień i mogłem pójść coś zjeść. A w Art Caffe piłem to, o czym marzyłem cały dzień - herbatę.
piątek, 7 maja 2010
Zlota Nitka
Bez poświęceń z mojej strony, ale dzięki wielkiej uprzejmości, za którą jestem dozgonnie wdzięczny będę na całości FASHION WEEK, choć nie jako celebryta (jeszcze nie ;).
Wielkie buziaki dla wszystkich, którzy o mnie pamiętali i załatwili mi dodatkowe zaproszenia. Przekazałem osobom, które na modzie się wyznają.
Postaram się relacjonować wydarzenia na bieżąco.
Wielkie buziaki dla wszystkich, którzy o mnie pamiętali i załatwili mi dodatkowe zaproszenia. Przekazałem osobom, które na modzie się wyznają.
Postaram się relacjonować wydarzenia na bieżąco.
poniedziałek, 3 maja 2010
Kraków: Wystawy
Kraków c.d.
Po operowej niedzieli i spacerowym poniedziałku chciałem nasycić oczy na wystawach. Otwarte były trzy: Lars Laumann w Bunkrze Sztuki, zaraz obok Ewa Kutermak-Madej, Ilona Herc, Małgorzata Mizia w Pałacu Sztuki i Marcin Maciejowski w Muzeum Narodowym.
Lars Laumann pokazał trzy filmy. Pierwszy, który jest raczej reportażem o oczekującym na wykonanie wyroku śmierci mordercy i towarzyszącej mu dziewczynie. Drugi opowiadający o śmierci księżnej Diany, zbudowany jako kolaż fragmentów różnych starych filmów, ale za długi by się na nim skupić. I wreszcie trzeci. Ten przykuwa uwagę. To tylko jedna powtarzana scena, ale jak on to zrobił, to nie wiem.
Book Store Scene (2007) by Lars Laumann from Why + Wherefore on Vimeo.
W Pałacu Sztuki aż trzy wystawy. Ewa Kutermak-Madej jest malarką płodną, ale niezbyt trafia w mój gust. Obrazy są przeładowane. Do tego ściany sal Pałacu Sztuki były niemal zakryte jej płótnami, przez co nie można się było skupić na żadnym z nich.
Z pomysłem na malarstwo Małgorzaty Mizia jest mi zupełnie nie po drodze. Banalne pejzaże wyglądające jak malowane przez pioniera tej sztuki.
Najciekawsza w tym gronie była Ilona Herc. Ciekawa jest kolorystyka tych prac. Robią wrażenie prostotą. Jeden z obrazów podobał mi się nawet na tyle, że zawiesiłbym go u siebie.
Nie wiem czym Marcin Maciejowski zasłużył sobie na wystawę w Muzeum Narodowym. To właściwie nie malarstwo tylko malunki komentujące, do tego zupełnie nie angażujące. Wolę popatrzeć, co zamieścił vontrompka. Fikuśnym rozwiązaniem wystawy była prezentacja niektórych prac w taki sposób, że trzeba było się pochylić i zajrzeć przez otwór, jako żywo przypominający glory hole.
środa, 17 marca 2010
Abstrakcja
Jednak napiszę przynajmniej o jednej z wystaw, na których byłem w niedzielę. Dla siebie, ale i dla Was, jeśli uda Wam się przeczytać więcej niż te pierwsze linijki.
W Muzeum Miasta Łodzi od 22 stycznia do 28 marca trwa wystawa prac Krystyna Zielińskiego (1929-2007). Uwielbiam abstrakcje, a na wystawie są tylko takie. Kiedy malarz je tworzył zupełnie nie było zapotrzebowania na tego rodzaju sztukę. Jeśli już ktoś kupował obraz to obowiązkowo musiał przedstawiać lasek, wodę, górę i dobrze, żeby jelonek też był. Coby się komponowało z drobnomieszczańskim sznytem mieszkań. Przykładem mauzoleum takiego sznytu jest salon Gejowskiego (odwiedzać można po telefonicznym kontakcie z właścicielem i o ile ma humor).
Prace Zielińskiego są abstrakcyjne aż do bólu. Wiele z nich idealnie wpisałoby się w nowoczesne wnętrza. Szczególnie te wykonane z metalu z lat sześćdziesiątych są może nazbyt dekoracyjne, ale do przyjęcia. Obrazy są z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jeśli myślicie o wnętrzu nowoczesnym, to zapamiętajcie to nazwisko - Krystyn Zieliński. Praktycznie wszystkie prace należą do żony artysty. Widać nie miał szans na sprzedanie ich za życia, ale może też nie potrzebował, miał z czego żyć, był rektorem łódzkiej ASP. Nie trafił w rynek ze swoją twórczością, wyprzedził gusta kupujących o trzy, cztery dekady. Ceny wahają się od 5'000zł do 13'000zł w zależności od wielkości. Na aukcjach znalazłem tylko prace z lat sześćdziesiątych (metalowe).
Poniżej próbka prac artysty. Zdjęcia ze strony Muzeum Miasta Łodzi.
W Muzeum Miasta Łodzi od 22 stycznia do 28 marca trwa wystawa prac Krystyna Zielińskiego (1929-2007). Uwielbiam abstrakcje, a na wystawie są tylko takie. Kiedy malarz je tworzył zupełnie nie było zapotrzebowania na tego rodzaju sztukę. Jeśli już ktoś kupował obraz to obowiązkowo musiał przedstawiać lasek, wodę, górę i dobrze, żeby jelonek też był. Coby się komponowało z drobnomieszczańskim sznytem mieszkań. Przykładem mauzoleum takiego sznytu jest salon Gejowskiego (odwiedzać można po telefonicznym kontakcie z właścicielem i o ile ma humor).
Prace Zielińskiego są abstrakcyjne aż do bólu. Wiele z nich idealnie wpisałoby się w nowoczesne wnętrza. Szczególnie te wykonane z metalu z lat sześćdziesiątych są może nazbyt dekoracyjne, ale do przyjęcia. Obrazy są z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jeśli myślicie o wnętrzu nowoczesnym, to zapamiętajcie to nazwisko - Krystyn Zieliński. Praktycznie wszystkie prace należą do żony artysty. Widać nie miał szans na sprzedanie ich za życia, ale może też nie potrzebował, miał z czego żyć, był rektorem łódzkiej ASP. Nie trafił w rynek ze swoją twórczością, wyprzedził gusta kupujących o trzy, cztery dekady. Ceny wahają się od 5'000zł do 13'000zł w zależności od wielkości. Na aukcjach znalazłem tylko prace z lat sześćdziesiątych (metalowe).
Poniżej próbka prac artysty. Zdjęcia ze strony Muzeum Miasta Łodzi.
Krystyn Zieliński, K IX 87, 1987, technika mieszana, papier
Krystyn Zieliński, VII - 84, 1984, akryl, płyta pilśniowa, wł. Muzeum Miasta Łodzi
Krystyn Zieliński, bez tytułu ("pancerzyk"), 1961, technika własna, metal
Subskrybuj:
Posty (Atom)