czwartek, 31 marca 2011

Słowo, Grzegorzek, Jaracz, recenzja

Wiara czyni cuda

Kto czytał notkę i komentarze do „Z pilotem w ręku” wie, że przez niejaką Martę zostałem wyzwany od ostatnich za to, że na spektaklu Grzegorzka nie popuściłem w spodnie (ona myśli, że w spódnicę). Poza krytyką mojej osoby i moich wrażeń ze spektaklu odwołała się do recenzji w Wyborczej i Dzienniku Łódzkim. Odnalazłem je i przeczytałem.

W Wyborczej do sztuki odniosła się Malwina Wadas w tekście Premiera w Jaraczu: Modlimy się o cud

O analizę tej żałosnej „recenzji, a la wypracowanie” chętnie poprosiłbym Gejowskiego. Składa się ze Wstępu, Opisu akcji, Listy Płac, i wyrazu scenograficznej egzaltacji autorki. Powinno być Opis, Analiza, Wartościowanie i Synteza. Szczególnie w Liście płac do płac właśnie odwołała się autorka zwiększając swoją wierszówkę na maksa. Łódzka Wyborcza to dopiero prawdziwy dramat, co nie zmienia faktu, że jej byli dziennikarze cieszą się szczególnymi względami przy obsadzaniu stanowisk w Urzędzie Miasta.

Kolejna recenzja jest z Dziennika Łódzkiego – takiej upadającej gazety regionalnej, którą czyta coraz mniejsza liczba ludzi. Autor: Łukasz Kaczyński, "Zuchwała energia, która kipi w "Słowie"" (niestety trzeba się zalogować, żeby przeczytać) Struktura tekstu Kaczyńskiego jest nieco bardziej wyrafinowana... no powiedzmy. Ocenia już w pierwszym akapicie: „spektakl o wielkiej sile, gęsty, absorbujący zarówno na płaszczyźnie myślowej jak estetycznej”. Czemu autor tak myśli pewno dowiemy się dalej. Następnie daje Opis akcji, buu. Następują cztery (!) wersy analizy z odniesieniem do Ibsena (co za spostrzegawczość!) zakończone słowami „Spektakl przez niego przygotowany cieszy jeszcze z kilku ważniejszych powodów.” Co daje asumpt do opisu scenografii i reżyserii świateł – to te ważniejsze powody?! Trzy kolejne wersy opisujące początek przedstawienia nie bardzo konweniują z napięciem czytelnika wywołanym słowami „ważniejsze powody”. Kolejnych dziesięć wersów, to lista płac z prywatnymi ocenami aktorów. Całość autor kończy słowami «"Słowo" to spektakl sezonu!» - ot tak ni z dupy, ni z pietruchy.

A biedna Marta, w zmoczonej własnym moczem (mocz, moczyć) sukience klęczy przed kupą i wmawia sobie, że to tort. Smacznego, łeeee…

środa, 30 marca 2011

Niech żyje wojna!!! Monika Strzępka, Pawel Demirski, Teatr Powszechny

Fiut Męski Elegancki

W sobotę nawiedziłem Teatr Powszechny, gdzie w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych obejrzałem spektakl „Niech żyje wojna!!!” Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki i w wykonaniu zespołu Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego z Wałbrzycha. Wspominałem już o tym przy notce o „Słowie” w reżyserii Mariusza Grzegorzka.

Tekst sztuki jest inspirowany powieścią Janusza Przymanowskiego i chyba też serialem „Czterej pancerni i pies”. I tu mógłbym się dalej rozwodzić o spektaklu, ale aż tak bardzo mi się nie chce. W końcu nikt mi za to nie płaci, a jak mi powiedział Metka, niewielu to też czyta, bo przecież nikt ze znajomych do teatru nie chodzi. Dość, że tekst jest dosyć dobry – mnie się podobał, scenografia taka sobie, reżyseria kiepska (Strzępka chce za dużo, zbyt dosłownie i gubi się w odmętach, a i skróty by się przydały), z aktorów wyróżniał się Marcin Pempuś, robiący wrażenie wszechstronnością i dużymi możliwościami. Co więcej…

Tytuł notki nie jest tu przecież od parady. W pierwszej scenie, która akurat mnie się bardzo podobała, premier Mikołajczyk (jak ktoś nie wie kto zacz, niech sprawdzi wojenną historię Polski) stawia żądania Stalinowi. Nazbyt to może dosłowne, ale robi wrażenie, że Marcin Pempuś jest nagi. Nagi jest też Andrzej Kłak, który później gra Janka Kosa. Przyrodzeniu Andrzeja Kłaka dobrze się nie przyjrzałem, ale fiutek Marcina Pempusia miałem niemal na wyciągnięcie ust. W swoim życiu widziałem parę fiutów („parę” to eufemizm, wiem), które o wiele lepiej prezentowałyby się na scenie. Rozochocony stanąłem nagi przed lustrem… tylko po to, żeby uznać, że fiut męski w zwisie elegancki nie jest. I mój też nie jest, co z pokorą przyznaję.

poniedziałek, 28 marca 2011

Slowo, Mariusz Grzegorzek, Teatr Jaracza

Z pilotem w ręku

Pampers, każdy kojarzy z dziecięcą pieluchą. Nie każdy wie, że są też takie pampersy dla dorosłych. I są one niezbędne dla tego spektaklu, jak i prezentowanego w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych „Niech żyje wojna!!!” (o czym w kolejnej notce, wraz z podsumowaniem festiwalu). Kurwa, dwie godziny bez picia i szansy na wysikanie się.

Lubię repertuar teatru Jaracza, ale już przy Dybuku miałem wątpliwości. Teraz wątpliwości nie mam. Grzegorzek niech robi karierę w parafialnych kółkach teatralnych. Po osiemnastu godzinach spektaklu "Słowo" Kaja Munka okazało się, że minęła dopiero godzina. W banalnej scenografii autorstwa reżysera rozgrywa się nie mniej banalne starcie chrześcijańskich sekt w realistycznej do bólu inscenizacji. Tak, kurwa, nic z tego nie wynika, że aż zatwardzenia można dostać.

Farsowym elementem spektaklu jest częstowanie kawą. Biedni i bogaci kawę serwują każdemu. Jak jakiś product placement. Jednak tego misterium kawy nie daje się wytrzymać.

Daje się to obejrzeć z pilotem. Nieustanne pauzy pozwalają na zmianę kanału, całość można przyśpieszyć o 50%, często trzeba podgłośnić, czasem ściszyć.

Nie trać czasu, życie jest ciekawsze.

piątek, 25 marca 2011

Utwór o matce i ojczyźnie, Jan Klata

Po prostu WOW!

Kolejną dla mnie odsłoną Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych był „Utwór o matce i ojczyźnie” według adaptacji nominowanej do nagrody Nike książki Bożeny Umińskiej-Keff, w reżyserii Jana Klaty, w realizacji Teatru Polskiego z Wrocławia.

Ten spektakl był chyba najbardziej oczekiwanym wydarzeniem festiwalu. Stawił się tłum widzów, my z Jakisiem, Matką Karmiącą i jej koleżanką znaleźliśmy wolne miejsca siedzące, ale wielu widzów stało lub przysiadło gdzie się dało. Spektakl ponownie odbył się w jednaj z hal zdjęciowych Wytwórni. Ma to tę specyfikę, że nie ma sceny, aktorzy grają na poziomie pierwszego rzędu widzów. 
Znowu zacznę od scenografii, której autorką jest Justyna Łagowska. Zajęła się także światłem i kostiumami (plus Mateusz Stępniak). Kiedy usiadłem, pierwszym moim wrażeniem było „jaka skromna scenografia!”. Raptem cztery pudła na kółkach i trzy długie skakanki ułożone w trójkąt na podłodze. To jak ta scenografia przeistoczyła się w trakcie spektaklu zrobiło na mnie duże wrażenie. Szafy okazały się pełne życia, tylna ściana ożywała, gdy zapalało się światło. Aktorzy (bo w tym jeden aktor) ubrani w czarne suknie, czerwone szpilki i kojarzące się z Afryką (Nigerią?) peruki. Do tego świetna reżyseria światła, które grało nie mniej niż aktorzy.

Na plakacie widnieje nazwisko Maćko Prusaka, jako choreografa. Zdziwiłem się, do czego choreograf był potrzebny. Jednak to, co się działo na scenie choreografa wymagało. Żywiołowy ruch sceniczny robił kolosalne wrażenie.

Jan Klata wyciął epilog powodując mieszane uczucia u autorki. Zapewne było wiele innych ingerencji w tekst. Podstawa była jednak uchwytna: historia matki, holokaust, konflikt matki i córki, z tą ojczyzną trochę nie wyłapałem. Sceny pełne są symboliki i metafor, w takim natężeniu, że percepcyjnie nie dawałem rady ogarnąć, co się dzieje. Zabawne były odniesienia popkulturowe. Jakisiowi musiałem podpowiedzieć kto to jest Pan Frodo i przypomnieć, że Ripley i Alien to postaci z „Obcego – ósmego pasażera Nostromo”. 
Nie można też pominąć dźwięku – na plakacie stało ”fonosfera - Magdalena Śniadecka”. I rzeczywiście była to sfera. Osobna, a jednocześnie wtopiona w przedstawienie i jego przestrzeń. 
No i na koniec aktorzy: Paulina Chapko, Dominika Figurska, Anna Ilczuk, Kinga Preis, Halina Rasiakówna, Wojciech Ziemiański. Można im pogratulować kondycji fizycznej, bo reżyser wycisnął ich aż do bólu (ani jednej wpadki przy skokach na skakankach!). Wyobrażam sobie ból nóg Wojciecha Ziemiańskiego po 90 minutach chodzenia, tańczenia i biegania w butach na wysokim obcasie.  Do tego jeszcze wszyscy bardzo ładnie śpiewali. 

Z tekstów zapamiętałem jeden. Po awanturze Matka wręcza Córce nóż i mówi:
- To mnie zabij!
A córka:  
- Cztery lata wojny i dwóch tyranów cię nie zabiło, a ja miałabym dać radę?!

No i finałowa scena z włosami pod pachami. Mocne!

Do obejrzenia koniecznie, ale i książkę chyba warto wcześniej przeczytać.

Wejściówka kosztowała 20zł.

środa, 23 marca 2011

Opowieści o zwyczajnym szaleństwie, Chrapkiewicz Grzegorz

720zł miesięcznie na teatr

17 marca premiera „Opowieści o zwykłym szaleństwie” Petra Zelenki w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Studyjnym.

Darlingi kochane, bilety na spektakle w tym teatrze kosztują raptem 10zł od koafiury, tyle co jeden drink w Narra (o ile się nie mylę, a chyba nawet mniej). Nawet najbiedniejsza cioteczka nie zbankrutuje, jeśli raz na jakiś czas tam się pojawi, a ja na waszych blogach będę mógł poczytać o czymś innym niż nowe kiecki, nowi kochankowie, nowe pieski, itd.

Zacznę, tak jak przy „Zmierzchu bogów” od scenografii, tym razem Wojciecha Stefaniaka. Jego pracę podziwiałem już przy „Mordzie” w reżyserii Norberta Rakowskiego. Jak się chodzi, to nawet nazwiska zaczyna się już zapamiętywać. W „Mordzie” była kasa na scenografię, w Studyjnym przedstawienie dyplomowe musi być tańsze. Tańsze, nie znaczy jednak gorsze i to udowodnił Stefaniak. Pierwotna sterta pudeł ujawnia coraz większe niespodzianki, aż do finału, kiedy pudło staje się ostatecznym rozwiązaniem. Nie zdradzam jakim, bo spektakl jest nadal do obejrzenia.

Spodziewałem się surrealistycznego dowcipu z czego Czesi słyną. Niby był, ale jak dla mnie nie był sprzedany z wystarczającym natężeniem. Jakiś docenił reżyserię Chrapkiewicza. Zgadzam się, było OK. Spodziewałem się, że boki zerwę, a tylko jedna noga mi trochę ścierpła. Najbardziej podobał mi się Krystian Modzelewski w roli Ojca, najmniej Konrad Michalak w roli Jerzego, wyraźnie było widać, że nie opanował tekstu.

Kulturalne udzielanie się kosztuje. Bilet na „Zmierzch bogów” Wiśniewskiego 80 zł, na „Utwór o matce i ojczyźnie” Klaty 100zł, średnio 90 zł. Gdyby jakaś para homo lub hetero chodziła do teatru cztery razy w miesiącu to wydałaby 720 zł! Bez kina, bez książek, bez opery. Pozostaje wybierać… albo jednak czasem zajrzeć do Studyjnego. Do czego serdecznie Was najdroższe zachęcam.

Balcerowicz, Rostowski, OFE, emerytury, debata

Emerytalny duet

Jak się okazało poniedziałkową pięciokwadransową debatę profesora Leszka Balcerowicza i ministra finansów Jacka Rostowskiego obejrzało raptem niecałe 3 miliony ludzi. Były to głównie osoby z wyższym wykształceniem, kierownicy, specjaliści, urzędnicy wyższego szczebla. Ile ciotek i cioteczek nie podano. Zakładam, że poza mną i Jakisiem nikt więcej z czytelników tego bloga. No to trochę wam zrelacjonuję to widowisko.

Jacek Rostowski od początku i konsekwentnie atakował niemerytorycznie. Do Leszka Balcerowicza zwracał się protekcjonalnie per Leszku (Balcerowicz twardo mówił „panie ministrze”), przerywał swojemu interlokutorowi i starał się go zagadać. Często używał zwrotów „mylisz się”, „mówisz nieprawdę” – taki eufemizm do kłamiesz. Ostentacja Rostowskiego wskazywała, że chce podejść Balcerowicza psychologicznie, a jednocześnie pokazywała jego strach przed rozmówcą. I słusznie.

Żenujący byli prowadzący Jerzy Baczyński i Tadeusz Mosz. Szczególnie ten drugi – stary a głupi i nieprofesjonalny. Balcerowicz nie raz, nie dwa, a ciągle błagał ich wzrokiem o powściągnięcie temperamentu Rostowskiego. Bez skutku.

Dyskutanci używali języka trudnego. I ja i Jakiś czuliśmy się nieswojo słuchając ekonomicznych wywodów. Prowadzący, poza funkcją kontrolowania przebiegu dyskusji, mieli upraszczać wygłaszane tezy – nie potrafili ani jednego, ani drugiego.

Ale do rzeczy. Rząd PO chce ograniczyć ilość pieniędzy przekazywanych do OFE. W tej chwili działa to tak, że od naszego wynagrodzenia brutto odliczane jest 19,52% na ZUS. Z tego 7,3% wędruje do OFE za pośrednictwem ZUS. Jak ZUS się spóźni, to dopłaca odsetki. OFE mają obowiązek przeznaczyć 60% z otrzymanej kwoty na zakup obligacji skarbu państwa, a z 40% mogą poszaleć i na przykład założyć w bankach lokaty lub zakupić akcje na giełdzie. Część wpłacana do ZUS jest waloryzowana. Ustalono, że jak płace wzrosną, to zapis w ZUS też, ale tylko o ¾ tego wzrostu płac. Jest to zawsze do tyłu w stosunku do zysków na owych 40% funduszów OFE umieszczanych w akcjach.

Rząd chce zabrać OFE to, co OFE umieszczają w obligacjach skarbu państwa. Czemu? Bo obligacje kupowane przez OFE tworzą dług państwa. To z kolei, nie jest mile widziane przez Unię Europejską. Ten dług jest długiem jawnym. Rząd PO chce zmienić ten dług w dług ukryty.

Rząd PO umieści zabrane OFE kwoty na indywidualnych kontach. Będzie to zapis ewidencyjny, bo pieniądze jakie będą tam zapisane pójdą natychmiast na pokrycie wydatków państwa. Długu niby nie będzie.

Mogło to umknąć, czytałem komentarze po tej debacie i jakoś nikt o tym nie napisał, Balcerowicz powiedział (cytuję z pamięci): Rząd chce ściągnąć więcej pieniędzy na pokrycie wydatków wynikających z własnej niechęci do podejmowania reform, zamiast inwestowania we wzrost gospodarczy.

I w tym się kryje całe sedno. Ta „reforma OFE” to pokrycie nieudolności rządów PO. Będzie jeszcze o tym.

wtorek, 22 marca 2011

Zmierzch bogów, Grzegorz Wiśniewski

Reżyserski popis

16 marca do Łodzi zawitał spektakl „Zmierzch bogów” z Teatru Wybrzeże. Reżyserem jest Grzegorz Wiśniewski, nie raz wymieniany w notkach na tym blogu. Sztuka oparta jest o scenariusz filmu Luchino Viscontiego pod tym samym tytułem. Spektakl pokazywany jest w ramach Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, ale tym razem nie na deskach Teatru Powszechnego, lecz w Wytwórni. Swoistego smaczku dodaje, że sztuka teatralna na bazie scenariusza filmowego wystawiana jest w hali filmowej.

To co zapamiętam ze spektaklu, to imponująca scenografia Barbary Hanickiej. Dwie olbrzymie płyty – obite jakby blachą, co nawiązuje do stalowni posiadanej przez rodzinę Essenbecków, bohaterów sztuki - jednocześnie wsparte o siebie, ale i jakby upadające jedna na drugą niczym kolumny zrujnowanego starożytnego pałacu.

Na tle tej dominującej nad postaciami scenografii oglądamy smutne losy rozpadu rodziny, walki o władzę, wzajemnego wycinania się mimo coraz słabszych (ale jednak) więzów rodzinnych. Wiśniewski dostał za realizację tej sztuki nagrodę imienia Swinarskiego dla najlepszego reżysera sezonu 2009/2010. Należała się, bo to co zapamiętam, to popis sztuki reżyserskiej. Każda sytuacja pokazywała reżyserską inwencję. Chwilami łapałem się na tym, że nie sztuka mnie pochłania, a reżyseria. I w tym widzę mankament spektaklu. W pierwszym akcie aktorzy trochę nie mieli tempa i klepali dialogi. W drugim się rozruszali, ale ja już nie na nich skupiałem uwagę. W efekcie emocjonalnie wyszedłem ze spektaklu i spłynął po mnie. Cóż, bywa.

Jak będziecie mieli okazję zdecydowanie obejrzyjcie.

niedziela, 20 marca 2011

KSW – Konfrontacja Sztuk Walki

Schyłek cywilizacji?
Gejowski napisał mi, że wypadłem z obiegu. Trochę się zdziwiłem. Byłem w minionym tygodniu dwa razy w teatrze, w tym na jednej premierze. W sobotę odbyłem clubbing. Gejowskiego jako żywo (i nie żywo) nigdzie nie spotkałem. Nie wiem, gdzie on „bywa”. Najwyraźniej w jakichś bardzo offowych miejscach, ale pogratulować dobrego samopoczucia.

O teatrze będzie w tygodniu, dziś o wspomnianym clubbingu. Zaczęliśmy z Jakisiem w Art Caffe (al. Kościuszki 49/51, niedaleko Andrzeja Struga). Ciekawa lokalizacja w oddaleniu od Piotrkowskiej. Wewnątrz kilka mebli z dawnego Artu, ale nie wszystkie. Ten niedostatek uzupełniony jest o wyrafinowane meble hand-made z egzotycznego drewna, cudownie komponujące się zarówno ze starym pianinem, jak i industrialnym wnętrzem. Z trudem przecisnęliśmy się do baru. Tam swojski wybór alkoholi, w cenach niekoniecznie studenckich. Barman wspomniał o sporej imprez z poprzedniego dnia i też był trochę zdziwiony, że w ten sobotni wieczór, o godzinie 20:00, poza nim i nami nie było nikogo.

Wpadliśmy też na Piotrkowską 121, gdzie palić można, ale na własną odpowiedzialność. Niespecjalnie tym zachęceni wylądowaliśmy w Łodzi Kaliskiej, gdzie tłum się nie przelewał, ale za to jest salka do palenia. Post się zaczął i stąd te pustki? Czy też imprezowanie trzeba koniecznie zacząć o północy?

Z racji zobowiązań clubbing przerwaliśmy i zasiedliśmy przed telewizyjnym ekranem. Poskakałem trochę po kanałach i zatrzymałem się na dwóch muskularnych facetach z zapałem obijających sobie twarze. Nie był to boks. Panowie używali do obtłukiwania się i rąk i nóg. Wyglądało to jak połączenie boksu, zapasów, elementów wschodnich sztuk walki i ulicznej bijatyki. W tle widniał napis KSW. W Internecie znaleźliśmy, ze to Konfrontacja Sztuk Walki. Słowo „sztuk” w połączeniu z widokiem facetów z połamanymi nosami, spłaszczonymi od urazów uszami, sinymi od uderzeń łydkami, krwawymi podbiegnięciami na ciele i krwią lejącą się z pękniętych łuków brwiowych brzmiało cokolwiek niestosownie. Inna sprawa, że ci faceci magnetyzowali. Każdy po ok. 187 cm wzrostu i ok. 106 kg wagi, a jednocześnie wcale nie masywni i sprawni jak baletnice. Facet o takich parametrach uderzający drugiego stopą w szyję jednak robi wrażenie. Spróbowałem w domowych warunkach i mało zwieracza sobie nie naderwałem. (haha) Kiedyś "otarłem się" o takiego. Robiło wrażenie, że ciało ma jak skała, pod skórą same twarde mięśnie. Niestety czułości z kimś na kształt dużego, twardego głazu kończą się tylko poobijaniem.

Te walki przed żądną krwi publicznością przypominały zmagania zniewolonych gladiatorów w czasie rzymskich igrzysk. Bezmózga tłuszcza popadała w ekstazę po każdym bluźnięciu krwią na ring. Co za dno. Może mi się wydawało, ale miałem wrażenie, że widziałem tam Ge. I dziwić się, że jestem poza „obiegiem”.

czwartek, 17 marca 2011

Krzysztof Jackowski, jasnowidz z Czluchowa

Proroctwa

Niejaki Krzysztof Jackowski – jasnowidz z Człuchowa – już w grudniu 2010 na łamach Super Expressu przewidział że „Gdzieś na świecie zatrzęsie się ziemia. Ale to będzie trzęsienie największe z opisanych dotychczas. Zginie mnóstwo ludzi.” I rzeczywiście trzęsienie ziemi i tsunami w Japonii 11 marca 2011 pochłonęły jak dotąd życie 5200 ludzi, a dalszych 9000 uznaje się za zaginione.

Co dalej prorokuje pan Jackowski?

Świat:
  • kolejne trzęsienie ziemi, ale w innej części świata; słabsze, ale jeszcze bardziej tragiczne w skutkach,
  • w 2011 roku dojdzie do poważnego konfliktu zbrojnego na tle wpływów ekonomicznych (?),
  • Unia Europejska rozpadnie się w 2011 roku,
  • euro będzie spadać,
  • nastąpi krach na światowych giełdach, również w Polsce w ciągu 2-3 miesięcy,
Polska:
  • polska giełda przeżyje krach,
  • PO będzie mieć niskie notowania w czasie jesiennych wyborów,
  • prawdopodobna jest koalicja SLD z PiSdą, a Jarosław Kaczyński stanie na czele rządu.
I pomyśleć, że to wszystko mu się przyśniło. Jednego nie rozumiem. Czemu on nie ma żadnych miłych wizji?

To może ja na 2011:
  • wiosna i lato będą w Polsce ciepłe i przyjemne,
  • Raand nie straci organów, za to zyska nowych, skórzanych znajomych,
  • Gejowski znajdzie sobie chłopaka swoich marzeń (nawet jeśli sielanka potrwa tylko do 2012 roku),
  • Krowa Morska dostanie kotka (nie kota!) i dołączy go do stada,
  • Jakiś dostanie ciekawą i popłatną ofertę pracy, potem kolejną,
  • Metka odziedziczy posiadłość w Prowansji i nas zaprosi na wakacje,
  • Xell zastąpi swoich prześladowców na ich stanowiskach.

poniedziałek, 14 marca 2011

Tomasz Lis na żywo

Profesjonalista

W swoim poniedziałkowym programie Tomasz Lis toczy dialog, rozmówcą jest niewidomy ojciec, któremu była żona uniemożliwia kontakt z dzieckiem:

- Kiedy ostatnio widział pan córkę?

Żałosne.

Dydona i Eneasz, Zamek Sinobrodego, Teatr Wielki w Lodzi

Umrzeć z miłości? Tylko po co?

Jakiś nie chciał mnie zabierać na ten spektakl w Teatrze Wielkim w Łodzi. Z góry uznał, że mi się nie spodoba, takie miałem w każdym razie wrażenie. Z braku innych atrakcji, na przekór też Jakisiowi, ale i z chęci zobaczenia opery barokowej Henry Purcella i opery współczesnej Béli Bartóka na spektakl poszedłem.

„Dydona i Eneasz” po raz pierwszy wystawiona w 1689 r. w Londynie, ma niby trzy akty, ale całość trwa raptem godzinę i przerw nie ma. Podobała mi się muzyka, bo barok trochę mnie kręci. Dźwięki klawesynu koją moje ucho. Jednak wolę barokowe tercety, czy kwartety. Libretto opery jest nudne aż do bólu. Dydona kocha Eneasza, wiedźmy chcą im zrobić kuku, a Eneasz jest rozdarty między miłością a patriotycznym obowiązkiem. Dydonie nie podoba się rozdarcie Eneasza i na tę okoliczność ad hoc umiera czyniąc mu uprzednio wyrzuty. Pierwszy raz słyszałem operę śpiewaną po angielsku, co nie zmienia faktu, że ani słowa nie można było zrozumieć. Reżyser zapomniał po co jest, balet był totalną porażką, a kostiumy były z niewiadomego powodu cyrkowe, żeby nie powiedzieć jarmarczne. Scenografia składała się z kolumienek i głowy a la Mitoraj, co mniej więcej tak się miało do treści opery, jak truskawki do octu.

W drugim akcie „Zamek Sinobrodego” z 1911 roku. Jakiś zapowiedział, że może się zdarzyć, że wyjdzie wcześniej, bo nie zdzierży muzyki. Tu libretto jest jeszcze bardziej wstrząsające. Judith kocha Sinobrodego, udaje się na jego zamek, a następnie ignorując jego prośby o pocałunki domaga się kluczy od wszystkich komnat – klucznica jedna. I tak w koło Macieju, on chce pocałunków, ona kluczy, aż się to o farsę zaczęło ocierać. Wyciska od niego kolejne klucze, ocenia wnętrza zauważając, że jej ukochanemu do wegetarianizmu daleko. Wreszcie otwiera ostatnie drzwi i okazuje się, że Sinobrody ma na nazwisko Friztl. W scenografii przybyła dodatkowa głowa... z zupełnie niepojętych powodów. Reżyser uznał, że najlepiej będzie jeśli Judith będzie się nieśpiesznie snuć po scenie, a Sinobrody zastygnie.
Ku zaskoczeniu nas obu muzyka, śpiew, a także poetycka treść dialogów bohaterów (pomijając resztę) budowały mroczną, niespokojną atmosferę. Pachniało nieco horrorem i było przejmujące. Polecam.

Obie opery łączy nieszczęśliwa miłość kobiet do mężczyzn. Niestety istotę tragizmu tych kobiet trudno w przedstawieniu znaleźć; gdzieś się to zagubiło.

piątek, 11 marca 2011

Japonia, tsunami, trzęsienie ziemi

Jak nie Godzilla, to trzęsienie ziemi i tsunami

Ci co mogą pewno śledzą co się dzieje teraz w Japonii. Filmy robią wrażenie.

Najefektowniej trzęsienie ziemi wygląda w sklepie spożywczym




Przy okazji czegoś się dowiedziałem o skali trzęsień ziemi. Otóż kiedy mówi się o trzęsieniu ziemi o sile 7 stopnie w skali Richtera i porównuje z trzęsieniem o sile 8 stopni w skali Richtera, to oznacza to, że trzęsienie ziemi o sile 8 stopni było 10 razy silniejsze od tego o stopień niższego. Automatycznie to trzęsienie ziemi, skoro miało siłę 8,9 w skali Richtera, to było blisko 100 razy silniejsze niż siedmiostopniowe trzęsienie ziemi.

A po trzęsieniu ziemi pojawiło się tsunami. Poniższy film jest najbardziej przerażający z tych jakie widziałem. Fala mknie z prędkością dochodzącą do 50 km/h. Nawet samochodem ciężko przed nią uciec, na filmie widać takich nieszczęśników. Niesamowite są płynące z nurtem płonące budynki. Duże wrażenie robi płynący bezwładnie i obijający się o budynki mały statek (łódź rybacka?). Mówi się o świetnym przygotowaniu Japończyków do takich zdarzeń. Na tym filmie widać, że kierowcy nie bardzo wiedzieli jak się zachować.



Jak uciec przed taką falą?!
fot. sankei.jp.msn.com

Film jak dotąd najlepiej ze znalezionych przeze mnie pokazujący potęgę i grozę tsunami na poziomie ulicy.

czwartek, 10 marca 2011

Kochanek Czerwonej Gwiazdy, Witold Jabloński

Mit „Lubiewa” obalony
fot. http://www.sklep.gildia.pl/

Książka Witolda Jabłońskiego trafiła do moich rąk już kilka dni temu. Potrzebowałem czasu na przeczytanie, a jak wiadomo o czas najtrudniej.

Zwraca uwagę już sama okładka. Świetnie dobrana czcionka tytułowa i rysunek. Widać, że wydawca bardzo dużo uwagi (i zapewne pieniędzy) przeznaczył na wizualną oprawę książki.

Nie jest to opowiadanie, ale też nie powieść, więc najlepiej określić tę pozycję jako nowelę. Rzecz dzieje się w Legnicy, gdzie rozwija się miłość młodego kleryka i rosyjskiego żołnierza z tamtejszego garnizonu. Tłem są przeobrażenia Polski odchodzącej od komunizmu i wchodzącej w… klerykalizm. Z deszczu pod rynnę można by powiedzieć.

Miłość Andrzeja i Siergieja jest jest trochę przesłodzona, jakbym czytał Titanica, ale czyż nie o takiej miłości wszyscy marzymy. Temu cukierkowemu romansowi Jabłoński przeciwstawia sadomasochistyczną relację Aleksa i Jarka. Dwa krańce tęczy.

Młody czytelnik dowie się trochę o rzeczywistości tamtego czasu. Wbrew pozorom ówczesnym „pedałom” wcale się źle nie żyło. Społeczeństwo i władze po prostu ich ignorowali. To dlatego wielu starszych homoseksualistów narzeka czasem na to upublicznienie nas, nie widząc w tym żadnej dodanej wartości, a jedynie strach przed upokorzeniem.

Uprzedzony byłem, że książka operuje ostrzejszym językiem…hm, albo ja się zwulgaryzowałem ostatnio, albo słowa „sperma”, „kutas”, „ruchać”, przestały na mnie robić wrażenie. W każdym razie język książki nie robił na mnie wrażenia, że jest pornograficzny.

Późne wydanie książki sprawia, że to „Lubiewo” Witkowskiego budowało dotąd mity o tamtych latach. Mity bardzo jednostronne. Mam nadzieję, że nowela Witolda Jabłońskiego zmieni ten mit.

Kupić można w Internecie:

Gildia  35,10zł

Bearbook 38,00zł



wtorek, 8 marca 2011

W kozim rogu

Życie publiczne

Zapędziłem się w kozi róg. Nie mogę pisać o coraz większej liczbie zdarzeń, bo blog i owe zdarzenia są zbyt publiczne, buuu.

To przynajmniej wszystkiego najlepszego dla zaglądających na blog Pań w dniu ich święta.

poniedziałek, 7 marca 2011

Trójmiasto i polskie drogi

Trójmiejskie impresje


Wybraliśmy się z Jakisiem do Gdańska. Nasz pobyt w Trójmieście obfitował w wydarzenia, ale po kolei.


Jakby ktoś jechał z Łodzi jedynką, to ostrzegam, że przed Daszyną droga wygląda jak po bombardowaniu w 1939 roku. Na odcinku 20 kilometrów szybkość jest ograniczona do 50 km/h. Dopiero po chwili zrozumiałem czemu samochody przede mną jadą jak kierowane przez pijanych. Zabawa polega na omijaniu kolejnych lejów po bombach.

W sobotę do Sopotu, którego centrum przy monciaku jest w dużej przebudowie, i do Państwowej Galerii Sztuki. Galerię oglądaliśmy jeszcze przed oficjalnym otwarciem, dziś jest już prawie w pełni funkcjonalna. Prezentuje się bardzo nowocześnie.

Wystawa Krzysztofa Gliszczyńskiego ciekawa. Prace zmarłego w 2009 roku Henryka Mądrawskiego przedstawione bezładnie niestety (brak chronologii) i w nadmiarze (ponad 100 prac!).

Potem do restauracji Przystań, słynącej z dań rybnych. Zupa rybaka zdrożała z 12 do 14 złotych, ale i tak skusiliśmy się. Jakiś próbował odtworzyć tę zupę w domu w zeszłym roku, ale bez pełnego powodzenia. Jakby ktoś znał tajniki tej zupy, to proszę dać znać.

Po południu ulica Długa w Gdańsku. Kawiarnia Maraska oferuje cudowną herbatę Admirał, którą połączyliśmy z szarlotką na ciepło z lodami.

Odebraliśmy Papagena z dworca i ruszyły przygotowania do wieczornych atrakcji… o czym kiedy indziej.

Następnego dnia, w niedzielę, wstaliśmy cokolwiek nietrzeźwi. Zaliczyliśmy kilka kawiarni, ponownie Maraskę, i po południu w drogę do Warszawy, skąd w tej chwili do was nadaję.

Ciekawostką na trasie Gdańsk – Warszawa są odcinki drogi które nieoczekiwanie się kończą. Wszystko jest rozgrzebane i wspólnie oceniliśmy, że do 2012 roku, to na pewno tych robót nie zakończą. Jest tam jeden fajny odcinek ze zjazdem w dół, zakrętami i jezdniami rozdzielonymi barierą. Znak informował o 29 zabitych i 95 rannych. Szczęśliwie przeżyliśmy.

Trasę z Łodzi do Gdańska i z Gdańska do Warszawy przejechałem sam, a Toytoy spalał tylko 4,6 litra oleju na 100km.

Foto relacją z różnymi ciekawostkami w filmiku poniżej (niestety bez dźwięku).


czwartek, 3 marca 2011

Parapetówka kuchenna

Trzynastoletni staż

W ostatnią sobotę na swoje nowe i wyremontowane włości zaprosili Sylwia i Marcysia. Klatka schodowa budującego wrażenia może nie robi, ale w mieszkaniu chłopaki zaszaleli. Wszystko odmalowane, wyrównane, wychuchane. Ładnie dobrane kolory na ścianach, fajne meble. Rzeczywiście ich łóżko o wymiarach 2 na 2 metry robi wrażenie – pod kołdrą można się w chowanego bawić. Chłopaki zorganizowali wieczór na medal. Były przekąski, a i kurczęcie mięso na ciepło wylądowało na stole. Wieczór był bardzo miły.
Kuchnia jest nieduża w porównaniu z olbrzymimi pokojami, ale i tak większość wolała ściskać się w kuchni na stojąco, zamiast przysiąść w pokoju. Nie potrafię zgłębić tego magnetyzmu kuchni w naszym gronie. Chodzi o bliskość lodówki z napojami? To samo dzieje się przecież i u mnie, u Raanda i Ego. U Gejowskiego i Xella tylko przy większej liczbie gości.
Warto dodać, że w tym roku Marcysia i Sylwia obchodzić będą trzynastolecie nieformalnego, ale legalnego pożycia. Staną się parą z najdłuższym stażem partnerskim w naszym gronie.
Gościli Xell, Raand, Ego, Metka, Gwiazda, Gejowski, ja, Jakiś i jeszcze cztery inne osoby, chwilowo beznikowe.  

wtorek, 1 marca 2011

Dyskusji c.d.

LGBT a SLD

Dyskusja z poprzedniej notki poszła w innym kierunku niestety niż myślałem, że pójdzie. Metka rozlicza POrażkę i robi to z powodzeniem, mimo pewnego zacietrzewienia. Namawia do głosowania w najbliższych wyborach parlamentarnych na SLD gloryfikując to ugrupowanie i tracąc dystans. Nieskromnie zacytuję siebie nadając inny kierunek tej dyskusji.


„Uważam, że nie wolno nam pchać się w ramiona SLD tak za nic. Problem widzę w tym, że nasze potrzeby zdają się nie mieć dobrej reprezentacji. Są różne orgi, działają (jak działają można poczytać u Abiekta), ale czy są partnerem politycznym? Nasza społeczność jest różnorodna, często spolaryzowana i bez wyraźnej reprezentacji. Samo deklarowanie, że zagłosujemy na SLD – czego domaga się Metka, to za mało. Trzeba mieć jak utrzymać SLD na kolanach, by to on nam robił loda, a nie my jemu.”


Przy okazji, z najnowszych wieści: Pani minister Radziszewska wystąpiła do MSWiA z prośbą o zmianę rozporządzenia regulującego wydawanie zaświadczeń w urzędach stanu cywilnego. Z podania o wydanie zaświadczenia miałoby zniknąć pytanie o dane przyszłego małżonka. Wpisanie danych przyszłego małżonka tej samej płci skutkowało odmową wydania zaświadczenia przez USC. Inna sprawa, że problem jest wydumany, bo można go łatwo obejść biorąc z USC pełny akt urodzenia, gdzie czarno na białym podane jest, czy osoba jest zamężna/żonata, czy stanu wolnego.

Język polski

Doceńmy nasz język

Języki ewoluują, niektóre znikają. Język polski jaki słyszymy z tv, nierzadko też jaki jest używany w prasie jest kaleczony dramatycznie. O ulicy nie ma co wspominać. W sobotę Maria Czubaszek w "Śniadaniu mistrzów" przypomniała znane powiedzenie. Z Jakisiem zachwyciliśmy się, jak wspaniały jest nasz język ojczysty, że można powiedzieć:

Polak Polakowi Polakiem

Czy to nie piękne?! Próbowałem to przetłumaczyć na agielski, brakuje mi pomysłu. Macie ochotę na zabawę w przetłumaczenie tego sformułowania na inne języki? Komentarze są do Waszej dyspozycji.