wtorek, 29 listopada 2011

Sekrety odŚwiętnej Teresy akt V

Zazdrość i rozstanie

Rozmowa z Ukrytym toczyła się smsami. I całe szczęście! Między jednym esem, a drugim miałem czas na konsultacje z Jakisiem. Było to potrzebne. Jakiś nie wyobrażał sobie, że ot tak puści mnie na spotkanie z Ukrytym. W końcu ustaliliśmy czas i miejsce, gdzie po Ukrytego podjadę. Przy czym Ukryty nie wiedział, że na miejscu zjawię się z Jakisiem u boku.

Nie wiedział, ale zaskoczył mnie swoim zachowaniem. Gdy podjechaliśmy i wysiadłem z samochodu stanął z rozłożonymi ramionami, w których, na oczach Jakisia,serdecznie mnie powitał. Sądząc po minie Jakisia, nazbyt serdecznie. Następnie dokonałem prezentacji wzajemnej panów Jakisia i Ukrytego. Zamiary były dwa: albo idziemy gdzieś na Piotrkowską, albo jedziemy do nas. Wybór pozostawiliśmy Ukrytemu. Za najlepsze rozwiązanie uznał spędzenie wieczoru u nas w domu. Zdziwiło mnie to, i w tym zdziwieniu , tudzież zaskoczeniu, pozostałem przez cały wieczór.

Była to krępująca sytuacja. Z jednej strony fantastyczny kochanek, z drugiej partner. Ukryty zwracał się tylko do mnie. Jakiś usiłował angażować nas obu. Ja nie wiedziałem, gdzie oczy podziać. Aż w końcu zrobiło się późno i Ukryty, poganiany telefonami swoich znajomych, zdecydował się jechać od nas do swojego hotelu.

Z racji wypitego alkoholu nie mogłem go odwieźć, ale miałem nadzieję na spotkanie w niedzielę, przed jego wyjazdem z Łodzi. Nadzieja była płonna. Za to seks tego wieczoru był z Jakisiem płomienny.

W niedzielę Jakiś obwieścił mi tonem nieznoszącym sprzeciwu, że idziemy do teatru. Nie jesteśmy dziećmi, wiedziałem o co chodzi: mam się nie spotkać z Ukrytym przed jego wyjazdem. Byłem grzeczny i do teatru poszedłem. Przykro mi było, że nie spotkałem się z Ukrytym na choćby krótką rozmowę w cztery oczy, ale cóż robić. Ukryty już pewno nigdy się do mnie nie odezwie.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Sekrety odŚwiętnej Teresy akt IV

Zdrada i konsekwencje

Spotykając się wtedy z Ukrytym, zdradziłem Jakisia. To, że Jakisiowi o tym opowiedziałem, jest tylko częściowym usprawiedliwieniem. Wiem, że nie powinienem: zdradzać go, a nie mówić mu o tym (jedni potępią mnie za jedno, drudzy za drugie, a trzeci za jedno i drugie). Wspomnienia, a szczególnie wspomnienia seksualne były silniejsze.

Mam do seksu z różnymi partnerami podejście egoistyczne. Szukam seksualnego spełnienia i chcę z tego czerpać przyjemność. Jednocześnie, wydaje mi się, potrafię to samo dać partnerowi. Na czym to polega? Cóż, to wyższa szkoła jazdy. Nie potrafię tego opisać. To podejście do ciała drugiego człowieka, dotyk dłoni, muśnięcie ustami, liźnięcie językiem, chuchanie na wilgotną skórę, pieszczota ud, nacisk na ramiona, namiętny pocałunek i wiele więcej. Nie da się tego opisać, bo brzmiałoby to równie sztucznie jak instrukcja jazdy na rowerze. Nie kryję, większość moich kochanków opanowała sztukę pierdolenia, bądź dawania dupy. Takich, którzy potrafili więcej poznałem w swoim życiu tylko trzech.

Minęło kilka miesięcy. Ukryty dał mi smsem znać, że będzie w Łodzi. Było na tyle dużo czasu do zastanawiania się, że nie myślałem, co z tym zrobię w kontekście Jakisia. Postanowiłem czekać. Aż nadszedł ten dzień...

niedziela, 27 listopada 2011

Olejnik, Grodzka, Biedroń

Dno i cioto-dno

Na sobotni wieczór Ego sprosił znajomych. Całkiem znienacka, ale cóż to szkodzi. Nie dopisał tylko Jakiś, zajęty sprawami literackimi, chłopak Egusia, zajęty sprawami zawodowymi i chłopak Gejowskiego, gdyż albowiem wciąż go nie ma. Ponadto zjawili się Metka z Gwiazdą oraz Salonowiec z Wodorostem.

Imprezie patronowała z oddali jedna z radiostacji – dziękujemy za pozdrowienia.

Po wymienieniu wstępnych ploteczek (o strojach obecnych i nieobecnych, o tym, kto z kim i jak było) przeszliśmy do spraw ważnych.

Metka nie widział wtorkowej“Kropki nad i”, w której Monika Olejnik wystąpiła w roli Jerryego Springera. Nie będę się nad Olejnik pastwił, bo samo porównanie chyba już wystarczy. Dziwię się, że Anna Grodzka zaakceptowała choć cień pytań, jakie Olejnik zadała. Olejnik może uważać, że jej publiczność jest spragniona takich informacji, ale Grodzkiej na takiej publiczności zależeć nie powinno. “Czy sprawiał Pani przyjemność seks z kobietą, kiedy była jeszcze Pani mężczyzną?” Dno powiadam, dno.

Potem Salonowiec i Gejowski wsiedli na Biedronia. Że wszystko nie tak, że powinien najpierw zapytać nim się odezwie. Okropne. Już na paru portalach gejowskich widziałem, jakie cięgi Biedroń zbiera. Za co? Za to, że nie spełnia wymagań ogółu cooleżeństwa. Zupełnie jakby reszta p-osłów spełniała! Zamiast cieszyć się z tego, że jest w Sejmie ktoś, kto otwarcie mówi, że jest gejem (niech mi te, co też o tym mówią się nie wtrącają, bo ich w Sejmie jakoś nie ma) i jaki to ma walor edukacyjny, to leją pomyje. Nie macie cioty innych zmartwień?

Co rzekłszy oddaliłem się znienacka.

Sekrety odŚwiętnej Teresy akt III

Oddalenie

Idealny kochanek; seksualny wzorzec z Sevres - jednak, zerwałem z Ukrytym kontakty na około pół roku. Chciałem, żeby mu przeszło. Nie chciałem z nim związku. Seksualnie mnie zniewalał, jednak doba ma 24 godziny i nie wyobrażałem sobie byśmy dali radę być równie sobą usatysfakcjonowani, jak przez te kilka godzin seksu.

Zrozumiał. Po pół roku powrócił. Nie mniej zachłanny, ale już wiedział, że między nami nic więcej poza seksem nie będzie. Cieszyłem się z tej odmiany. I korzystałem z niej. Pojawiło się też zbliżenie. On opowiadał mi o swoich poznawanych facetach, a ja o moich. Nie szło mu. Kolejni faceci okazywali się jedynie seksualnymi lalkami, niezdolnymi do związku i kiepscy w łóżku. Ja z nim być nie mogłem, ale kibicowałem mu. Fakt, że nadal się z nim pieprząc.

Okoliczności sprawiły, że odległość wzrosła zbyt znacznie, byśmy mogli regularnie się spotykać. Mimo to, gdy byłem w jego okolicach zawsze dawałem znać. Tak też zrobiłem w maju tego roku. Po dłuższej przerwie było z Ukrytym może trochę mniej ekspresyjnie, ale jak zawsze blisko ideału. Tylko, że moja sytuacja się zmieniła... znowu.

sobota, 26 listopada 2011

Sekrety odŚwiętnej Teresy akt II

Mistrz i Ukryty

"Spotykałem się", w sensie pierdoliłem, wiele razy z moim Ukrytym, i przez kilka lat. Poznałem jego historię. Miał 19 lat, gdy został zbałamucony przez znacznie starszego od siebie faceta. Potem pod presją rodziny i otoczenia ożenił się, dorobił dwójki dzieci. Jednak pierwotna natura powróciła. Rozwiódł się z żoną, ale pozostał przy rodzinie.

Gdy rozpoczął poszukiwania trafił akurat na mnie. Szukał kogoś normalnego. No to chyba dobrze trafił. Zadziwiała mnie zagadka jego seksualnej sprawności w zadowalaniu kochanka. To był ten jego pierwszy facet. Ukryty trafił na mistrza, który wszystkiego go nauczył, a z drugiej strony, przekazywane doświadczenia trafiały na podatny grunt. Byłem przy nim totalnym naturszczykiem, choć jednak już z wiedzą, jak uprzyjemnić sobie łóżkowe doznania, jak być dobrym kochankiem.

Nie uczą nas tego w szkole, czy na studiach. Wiedza o tym jak wychowywać dzieci, czy jak kochać się z partnerem jest przez nas wynoszona z doświadczenia osobniczego. Gejsze może mają inaczej. W naszej cywilizacji przenoszenie tego typu doświadczeń i umiejętności, to temat tabu. W społeczności homoseksualnej wygląda to czasem trochę inaczej, gdy właśnie starszy facet uczy młodszego. Taki powrót do greckiego rodowodu. Ja nie miałem swojego mistrza. Ukryty stał się dla mnie i mistrzem, i kochankiem jednocześnie. W miarę rozwoju naszego romansu starałem się naśladować jego seksualne zachowania. Trwało to dłuższy czas. Aż pewnego razu wyszeptał, że mnie kocha.

czwartek, 24 listopada 2011

Sekrety odŚwiętnej Teresy

Żel-opera w 5 aktach

Proszę jak "Niemoralne ściery" się spodobały. To pójdę tym tropem. Zapraszam na żel-operę w 5 aktach. Każdego dnia nowy akt.

Kilka lat temu, w obcym mieście, w chwili samotności, która zdarzyć się może każdemu, wszedłem na pewien portal w celach niecnych. Częściowo dla zabicia nudy, ale nie czarujmy się, z konkretną nadzieją na uprzyjemnienie sobie upływającego czasu w sensie, jak najbardziej cielesnym. Odsiewanie ziaren od plew trwało długo, aż w końcu kandydat się znalazł. Niestety, niedostępny od ręki. Nadzieją zapłonęło jednak moje łono i gotów byłem czekać do następnego dnia. Układ był bardzo konspiracyjny. Spotkanie miało nastąpić na parkingu hipermarketu. Pod latarnią najciemniej. W tłumie najłatwiej się zgubić, ale też łatwo ukryć. Inkryminowany samochód odnalazłem, a w nim wysokiego, szczupłego, miło się uśmiechającego przystojniaka. Ubrany był okropnie. Ale co tam. Zakonspirowany do tego, jak nie przymierzając Hans Kloss. Dał się jednak namówić na wspólną wizytę w moim hotelowym pokoju.

Alkohol zmniejszał skrępowanie, aż przeszliśmy do rzeczy. "Do rzeczy", to trywialne określenie. W jego wydaniu była to poezja. Można ruchać się, można pierdolić, można mieć seks. Z nim miałem podróż na koniec tęczy. Jasne było, że jest wyposzczony. Dziwiłem się, bo jak taki wyposzczony, to powinien być  gwałtowny, szybki i nastawiony na egoistyczne spełnienie się. Nie on. Doprowadził mnie do spazmów rozkoszy, do prężenia się w rytm jego pieszczot. Był tak dobry w ars amandi, że kiedy to ja go dominowałem, miałem wrażenie jakbym był klocem walącym się na potok ekscytacji. Musiał jechać. Ja już myślałem, jak go przygruchać sobie z powrotem. Nazwijmy go Ukryty.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Ilu mialaś facetów?, Chris Evans

Niemoralne ściery



Nie wiem, czy chwalić się, że na ten film poszedłem, ale alternatywą był “Wyjazd integracyjny”, na który Gejowski za nic nie chciał iść. No to padło na “Ilu miałaś facetów?”.

Przy okazji, przed seansem doszło do spotkania z Häxą i Egusiem, choć oni na film ze mną i Gejowskim nie poszli. Zjawili się za to Xell z Żółtodziobem.

Film nie rzuca na kolana. Ona miała 20 chłopaków i chce sprawdzić, z którym mogłaby się związać ponownie (jeden okazuje się być gejem). Pomaga jej sąsiad Colin Shea, grany przez Chrisa Evansa, który staje się najlepsza partią mimo, że przyznaje się aż do 300 partnerek. Jednak ta liczba nic nie znaczy dla głównej bohaterki i bohaterowie zakochują się w sobie.

Najlepszy jest oczywiście Chris Evans, który pręży się na ekranie drażniąc zmysły.

Temat liczby facetów podzielił nas. Z jednej strony fajnie jest się pochwalić dużą liczbą partnerów, bo to świadczy o wysokim libido i dowodzi atrakcyjności dla potencjalnych partnerów. Z drugiej jednak, drobnomieszczańskie myślenie określa taki wyluzowany styl bycia, jako ekstremalnie naganny.

Aspekty są dwa. Po pierwsze uważam, że nie ma niczego złego w wiązaniu się z wieloma partnerami w celu znalezienia najodpowiedniejszego. Po drugie jedni wyżywają się na bieżni poprawiając swoje wyniki, a drudzy szukają nowych doznań z kolejnymi kochankami. Czy coś w tym niemoralnego? Chyba lepsze to niż alkoholizm, depresja, czy habit zakonny.

Te mniej zaradne, czy mniej atrakcyjne cooleżanki uważają jednak tych wielokochankowych za ostatnie ściery. I tych poglądów się nie zmieni.

Po kinie z Gejowskim mile posiedzieliśmy w Łodzi Kaliskiej, jednej z ostatnich przystani dla palaczy.

niedziela, 20 listopada 2011

Slużące, Tate Taylor, Viola Davis

Czarno na białym

Na Facebooku organizuję wydarzenia nawet tak banalne, jak wyjście do kina. I nawet się udaje. Na tym filmie wylądowaliśmy z Jakisiem nieco spóźnieni i nie zauważylismy, że są już Xell, Raand i Panienka. Miło, że dotarli, choć szkoda, że po seansie nie poszliśmy nigdzie poobcować towarzysko.

Film o segregacji rasowej w USA lat sześćdziesiątych. Jakżeż to niedawno ten wzór demokracji roszczący dziś sobie prawo do pouczania innych tkwił w okowach ciemnoty. Kobiety są na pierwszym planie; kobiety służące i kobiety pracodawczynie. Niby po przeciwnych stronach barykady, ale jednocześnie służące są wprowadzone w najintymniejsze sprawy swoich pracodawczyń. Służącą można pomiatać, jednak liczba haków, jakie służba może zebrać potrafi być druzgocąca. No i trzeba uważać, czym może nakarmić.

Film bardzo przyjemny, świetnie zagrany. Wart obejrzenia, jeśli pojawi się w telewizji.

czwartek, 17 listopada 2011

Rewizor, Gogol, Teatr Jaracza, Marek Fiedor

Mateczka z cycem


Premiera “Rewizora” Mikołaja Gogola według scenariusza i w reżyserii Marka Fiedora odbyła się w minioną sobotę. Nie byłem wtedy, ale Teatr Jaracza nawiedziłem z Jakisiem w środę. Widzowie o średniej 25 lat, a gdyby nie my, to pewno 24. Trochę się dziwiliśmy, że zamiast siedzieć na normalnej widowni krzesła rozstawione są na podestach i scenę ogląda się, jak ze stadionowych trybun. Wyjaśniło się w trakcie. Liczba planów na scenie sięgnęła nawet trzech i najbardziej oddalony nie byłby widocznej ze zwykłej widowni. W sumie opłaca się usiąść dalej, w sensie wyżej.

Scenografia nawiązuje do siermiężnych lat PRLu i czasów nam współczesnych. Starocie wędrują w kąt, zastąpione przez nowe sprzęty, ale ludzkie przywary, głupoty i odwieczne reguły gry pozostają. Scenografia nie powala, ale doceniam jej głębię, dosłownie i w przenośni. Po spojrzeniu na plakat spodziewałem się kostiumowego odjazdu, ale… zawiodłem się.

Fiedor pociął tekst i wykorzystał fragmenty innych utworów Gogola: Ożenku, Martwych dusz i Newskiego prospektu (coś tam wyczuwałem, ale doczytałem w programie) . Wyszedł chwilami niespójny misz-masz. Początek nudzi, potem sztuka się rozkręca, jest nierówna, ale są dobre sceny.

Mocna stroną Jaracza są aktorzy… jak zawsze. Milena Lisiecka w roli Anny powala i pokazuje do czego może przytulić młodego kochasia (patrz tytuł). Mariusz Jakus w roli Antoniego – horodniczego jak wyżej, ale bez cyca. Zabawny jest Marcin Łuczak w roli urzędnika z Petersburga, uwodzicielski (jak zwykle) Hubert Jarczak w epizodycznej roli służącego owego urzędnika. Wrażenie robi też Przemysław Kozłowski w roli zarządcy placówki leczniczej. Najsłabszym ogniwem jest Iwona Dróżdż-Lipińska w roli córki Anny i horodniczego. Aktor powinien mówić do widza, a nie do siebie… tak jakoś chodzi o to, żeby aktora było słychać i można było zrozumieć, co mówi.

Publiczność zgotowała owację na stojąco. Było to przesadą, ale OK, niech zachwyca, nawet jeśli nie do końca zachwyca.

Czy warto? Hm, dla talentu aktorów… warto!

wtorek, 15 listopada 2011

Listy do M., Stuhr, Karolak, Malaszyński, Adamczyk, Wagner, Bujakiewicz

Ckliwie, ale z mocnym akcentem na “G”

W kinie tłum. Odkąd Multikino obniżyło ceny na bilety trudno się tam dopchać. Bilety trzeba rezerwować przynajmniej dzień wcześniej, żeby zająć dobre miejsca. Dlaczego Jakiś mnie zaciągnął na ten film? Nie wiem. Może potrzebuje trochę romantyzmu ode mnie i liczył, że film dostarczy mi inwencji.

Kto nie chce poznać fabuły, niech dalej nie czyta.

W filmie cała gama postaci. Radiowiec samotnie wychowujący syna i nie znajdujący nikogo, kto zastąpi zmarłą żonę. Casanova używający życia i niezainteresowany założeniem rodziny. Szefowa suchym życiem zagłuszająca ból po stracie dziecka. Hostessa, która straciła nadzieję na poznanie faceta życia, policyjny negocjator na skraju załamania, z rodziną w stanie rozpadu i wreszcie szef agencji naciskany przez rodziców, by wreszcie przedstawił im swoją dziewczynę. Do tego troje dzieci, jeden noworodek i postaci epizodyczne.

Film jest przede wszystkim ckliwy. Mocno bazuje na wigilijnym sentymencie plus wzruszające dzieci. Jest trochę humorystycznych gagów (radiowiec rzuca śnieżkę i jakby strzałą Amora trafia w nieprzewidującą niczego hostessę) i tekstów (“kurwa mać” w wersji dla dzieci brzmi “urwał nać”).

Tytuł z czapy, bo tytułowe listy jakoś się nie pojawiły.

Jakiś otarł łzy, ja też, trochę się pośmialiśmy. Za rok pewno będzie można zobaczyć ten film na TVN.

Radiowiec skuma się z hostessą, Casanova odwiedzi dziewczynę której spłodził dzieciaka, szefowa wzruszy się sierotą, a negocjator spędzi święta w okolicznościach niezwykłych, ale spajających rodzinę. Wątek jednego dziecka pozostanie bez zakończenia, ale kto powiedział, że dzieci z rodzin patologicznych są nieszczęśliwe.

Ale jeszcze szef agencji! Otóż szef agencji wreszcie przedstawi rodzicom i rodzinie swojego chłopaka. Politycznie poprawne, ale bomba. Wyszło bardzo naturalnie, bez żadnego przegięcia, rzec można: wzorcowo. Do tego ten szept matki do syna “Ale przystojniak”. O dziwo Jakiś nie wyczuł, co się wydarzy, ja trafiłem. Publiczność scenę przyjęła życzliwie.

I tak to nachalna gejowska propaganda coraz bardziej wciska się w mainstream. Ku chwale ojczyzny!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Ustawa o związkach partnerskich

Protokół niezgodności

Ostatnio siedzieliśmy w trzy pary i padło pytanie, czego byśmy chcieli w ustawie o związkach partnerskich jako pary jednopłciowe. Przyznam, kompletnie nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Mam już za sobą jeden związek, jestem w drugim. Gdy byłem młody naiwnie, jak się okazało, myślałem, że ten mój pierwszy związek będzie trwać wiecznie. W sumie trwał wieczność całą; 13 lat, to z punktu widzenia Młodego Geja coś bliskiego wieczności. Po tamtym związku i okresie perturbacji jaki po nim nastąpił jestem w nowym, jeszcze świeżym związku.

Czego nauczyły mnie dotychczasowe doświadczenia? Na pewno pesymizmu. Niestety przestałem wierzyć w miłość od pierwszego wejrzenia aż po grób, szczególnie w to “aż po grób”. Jest we mnie przekonanie o nieuchronności wygasania uczucia. Może w poprzednim związku nie dość dbałem o utrwalanie związkowych relacji? Postaram się o to teraz.

A gdybym był w związku? Czy to by coś zmieniło? To nie związek trzyma ludzi razem. Ludzie hetero już dawno to odkryli i ich dążenia do formalizowania związku są mam wrażenie dużo dziś słabsze niż par homo. My chcemy związków, bo chcemy tego owocu posmakować i odbywa się to w proteście przeciwko tym, którzy chcą nam owej ambrozji zabronić. Po jakimś czasie okaże się, że nam też to na nic, ale nie da się tego powiedzieć bez degustacji.

Wobec nieuchronności rozpadu związku chcę, by ustawa zabezpieczała obu partnerów. Nawet przez kilka lat para może sie dorobić różnych dóbr materialnych. Jeśli mieszkanie jest tylko jednego, to nie może to powodować, że drugi ląduje na bruku.

Nie ma idealnej sytuacji, że obaj partnerzy wnoszą do wspólnego gospodarstwa tyle samo. Jeden może lepiej zarabiać, ale drugi potrafi zadbać o dom, codziennie gotować obiady. Jak to zmierzyć, jak to zważyć. Może powinna być obowiązkowa intercyza i niezależnie od dochodów partnerów dorobek powstały w czasie wspólnego gospodarowania zostaje podzielony po równo między byłych partnerów. Podobnie w przypadku śmierci jednego z partnerów, ale co wtedy z mieszkaniem?

Nie sądzę, by związek można było zawrzeć od ręki. Proponowałbym karencję. Partnerzy zgłaszają do urzędu chęć zawarcia związku, który zawiązany zostanie nie mniej niż 365 dni później. Jak się nie zgłoszą, to wniosek automatycznie wygasa. Świadkowie też by się przydali – dodałoby to ceremonii splendoru.

O prawach partnerów powiedziano chyba już dość. Prawo do informacji o stanie zdrowia partnera, prawo odmowy składania zeznań mogących obciążyć partnera… coś jeszcze?

Są też obowiązki.  Zupełnie nie dające się wyegzekwować, choćby najpiękniej były napisane.

Ma ktoś jeszcze jakieś przemyślenia i chciałby sie podzielić?

Maria Stuarda, Donizetti, Grabias, Woś, Teatr Wielki

Trzecie płuco w pudełku od zapałek i faux pas


fot. archiwum Teatru Wielkiego

Jakoś nie było kiedy napisać o premierze “Marii Stuardy” 15 października 2011. I źle, bo wygląda jakbym to przedstawienie negował. Owszem, inscenizacji nie uważam za olśniewającą. Szczerze, to najlepiej na spektaklu usiąść, zamknąć oczy, a następnie słuchać muzyki i śpiewu.

To najpierw, co mi się nie podobało.

Scenografia!!! Koszmar. Inscenizacja jest wspólną produkcją Teatru Wielkiego w Łodzi, Teatru Wielkiego w Poznaniu i Opery Śląskiej w Bytomiu. I tu tkwi pies pogrzebany. Opera Śląska ma małą scenę, by nie powiedzieć scenkę. I scenografia (Bruno Schwengl) jest do wielkości tej sceny dopasowana. Efekt na łódzkiej scenie nie jest korzystny. Chór i soliści wyglądają na wciśniętych w tytułowe pudełko od zapałek. Do tego jeszcze schodki tu i tam; aż dziw, że nikt sie nie wywrócił. Czemu scenografia nie jest bardziej rozwinięta i dopasowana do wielkości sceny zupełnie nie rozumiem. Względy finansowe na pewno miały tu znaczenie, ale miej proporcjum mocium panie.

Kostiumy (Bruno Schwengl, jak wyżej) też nie rzuciły mnie na kolana, no może poza kostiumem Elżbiety (Bernadetta Grabias). Dopasowanie świetne (nieco tandetna okrutnica z upodobaniem do kosztowności), wystarczy spojrzeć na zdjęcie u góry zestawiające z Marią (Joanna Woś). Nie podobały mi się też zestawienia kolorystyczne scenografii i kostiumów. Czerwone na czerwonym, czarne na czarnym. Jakby o jakąś mimikrę chodziło.

Szokujące, że rolę Leicestera musiał zaśpiewać tenor z odległej Korei (zapewne południowej) Sang-Jun Lee. Cóż, z polskimi tenorami jest problem. Są, ale najwyżej na poziomie kamieni półszlachetnych, bo o diament (nieoszlifowany brylant) to raczej u nas trudno. Pan Lee, jako Leicester, nie byłby dla mnie podnietą do rywalizacji i mordowania konkurentki, no ludzie! z tym wzrostem!

Reżyseria nie jest najmocniejsza stroną spektaklu. Jest taka… niedostrzegalna, wycofana i nieistotna. W sumie może reżyser (Dieter Kaegi z Niemiec) uznał, ze nie jest w ogóle potrzebna.

A co robi wrażenie?

Spektakl broni się muzyką Donizettiego (dyryguje Ruben Silva) oraz bajecznymi głosami i rolami Bernadetty Grabias i Joanny Woś. Przy czym Bernadetta Grabias poza świetnym śpiewem wspaniale gra, a Joanna Woś daje wokalny popis w trzecim akcie. Jakiś puścił mi parę nagrań z tego aktu nim poszliśmy na spektakl. W modlitwie Marii śpiewanej wspólnie z chórem soprany wykonują frazę przez kilkanaście taktów dzieląc ją na pół. Woś robi to na jednym oddechu. Fraza jest piano, ale kończy sie forte. Woś albo ma trzecie płuco, albo, wulgarnie to ujmę, zasysa powietrze innym otworem.

Na bankiecie doszło do faux pas. Widzowie weszli do teatralnej kawiarni bez ładu i składu i, jak to na źle zorganizowanych bankietach bywa, zaczęli wyjadać wszystko, co było na stołach. Także wypijać, choć wina były dziwne i z winem niewiele miały wspólnego (coś na bazie aronii). Bernadetta Grabias już była. Weszła cicho i niepostrzeżenie. Gdy weszła Joanna Woś jakiś pan wstąpił na krzesło i zwrócił uwagę wszystkich na pojawienie sie artystki. No to wszyscy się rozklaskali. Joanna Woś wystąpiła z krótką przemową. Niestety nie zauważyła obecności swojej koleżanki, ani jej roli w operze. Jakaś małość wyszła. Szkoda.

środa, 9 listopada 2011

Biedroń zjada Piterę u Olejnik

Jak niewiele brakuje do śmieszności

Ależ się dzieje w Polszcze. Kutz wyzywa Senat od mechanicznej zabawki, posłowie nie chcą Wandy Nowickiej jako wicemarszałka za wypowiedzi jej syna, a Robert Biedroń spotyka się u Olejnik z niejaką Julią Piterą.

I to ostatnie było najbardziej odjazdowe. Raz, ze Biedroń wypadł rewelacyjnie, ku mojemu zaskoczeniu. Dwa, Olejnik chyba Biedronia będzie często zapraszać, bo dzieje się i ma z tego frajdę. Trzy, z Pitery wyszło drobnomieszczaństwo i tak żałosny pseudo-intelektualizm, że aż żal było jej słuchać. Kobita się skompromitowała totalnie. Tusk wyśle ją chyba do Senatu w przyszłych wyborach, bo już tylko tam się nadaje. Nie wiem, czy oglądaliście to żałosne widowisko tej emanacji PO i nie dacie się już nigdy zastraszyć hasłem “głosujcie na PO, bo inaczej PiSda dojdzie do władzy”. To nie wybór, to szantaż. Wybór leży gdzie indziej.