piątek, 28 października 2011

Wniosek do Marszałka o usunięcie krzyża

Wniosek do poprawy

Z ciekawości wielkiej wyszukałem tekst petycji  posłów-elektów z Ruchu Palikota do Marszałka Sejmu o usunięcie krzyża.

Wniosek do Marszałka Sejmu w sprawie usunięcia krzyża łacińskiego, znajdującego sie w sali posiedzeń Sejmu RP

Tekst jest czytelny, choć pełen prawniczego języka i ciut prawniczo egzaltowany: “Krzyż został zawieszony i znajduje się na Sali posiedzeń metodą faits accomplis.” – jakby nie można było po ludzku “metodą faktów dokonanych”.

Autor wniosku pozwolili sobie na subtelne akcenty humorystyczne: “Obecność krzyża łacińskiego zwisającego ponad głowami posłów stanowi permanentne naruszenie gwarancji bezstronności władzy publicznej w sprawach religii…”. Ten krzyż jako żywo nad głowami im nie zwisa… ale odniesienie do “wiszącego fatum” celne.

I dalej:
“Patrząc z tej perspektywy, nie można mieć wątpliwości, że w formule „otwartej neutralności” (bezstronności wyznaniowej i światopoglądowej) państwa, którą przyjęto jako konstytucyjny kompromis, nie mieści się dekorowanie gmachów konstytucyjnych organów państwa symboliką religijną”

I jeszcze:
“Nie sposób doszukać się jakiegokolwiek elementu, który nakazywałby wyróżnić religie chrześcijańskie poprzez uczynienie ich symbolu decorum Izby wyższej polskiego parlamentu.”

Urocze jest, że autor dopieszcza swe ego odwołując się do samego siebie – powiedzmy, że to rekompensata za włożony trud… i oby nie poszedł na marne.

Niestety tekstowi zabrakło korektora i mamy tam taki kwiatek:
“…jak i standardów międzynarodowych, których najpełniejszy wyraz stanowi obecnie Konwencja.
3. Standart konstytucyjny”

oraz brak konsekwencji w stosowaniu dużej litery:
“…w sprawie obecności krzyża w sali posiedzeń Sejmu. Krzyż został zawieszony i znajduje się na Sali posiedzeń metodą…”

Teatr Muzyczny, Wonderful Town, Leonard Bernstein, Zbigniew Macias

Gdyby kózka nie śpiewała

Premiera musicalu “Wonderful Town” w Teatrze Muzycznym 1 października 2011 roku była podwójna. Widzowie mogli obejrzeć nowy tytuł w nowych, ledwo co oddanych do użytku, wnętrzach teatru.
Jest OK. Wszystko świeże i pachnące. Gdyby nie to, że zostawiono trącące myszką płaskorzeźby, to nawet napisałbym, że jest nowocześnie. Choć sprzęt nagłaśniający robi wrażenie. W foyer jest nowy żyrandol i nawet mi sie podoba. Fajnie, że nad wejściem – powiększonym – zrobiono taras i palacze mają gdzie skoczyć na dymka. Niestety taras nie ma zadaszenia, choćby częściowego.

Widownia zmniejszyła się. Jest podzielona na kilka stref. Doradzam przyduszenie węża w kieszeni i jeśli już ktoś się wybiera do Teatru Muzycznego w Łodzi, to lepiej wybrać miejsca w I i II strefie. I na pewno nie na balkonie. Nie wiem, czy to kwestia niewłączenia wentylacji, czy jej niskiej efektywności, bo na balkonie i w tylnych rzędach na parterze było gorąco i duszno.

Nim rozpoczął się spektakl trzeba było przesiedzieć część oficjalną. Na sali byli sami święci i przyznawali nagrody, wyróżnienia, dyplomy. Ciągnęło się to strasznie. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie pani z ministerstwa. Jedna jedyna nie czytała swojego krótkiego przemówienia z kartki, mówiła płynnie, a do tego łodzianka. Najśmieszniejsze były oczywiście panie z ZASPu. Jak zawsze w strojach wyglądających jak kostiumy z jakiegoś kabaretowego przedstawienia.

Musical “Wonderful Town” opowiada banalną historyjkę o dwóch dziewczątkach, które z prowincji przeniosły się w poszukiwaniu spełnienia zawodowego do Nowego Jorku i zamieszkały w dzielnicy pełnej dziwaków. Oczywiście ich wszystkie perypetie dobrze sie kończą.

Scenografia Ilony Binarsch dziwna. Wszystko dzieje się w pierwszym planie, scena w ogóle nie ma głębi. Dopiero w ostatniej scenie to się zmienia. Kostiumy pani jak wyżej banalne, a słyszałem też głosy, ze do gruntu złe.

Większe wrażenie niż scenografia i kostiumy robi choreografia i ruch sceniczny Artura Żymełki. Dokładnie to, z czego naśmiewały się Dawn French i Jennifer Saunders w klipie o Mamma Mia: piorę, piorę, wieszam, wieszam, pajacyk… i od nowa. Żenada.

Zginęła mi obsadówka niestety, więc nie wiem, która z pań grała Eileen. To ważne, bo dzięki tej pani poznałem nowe pojęcie śpiewacze “mieć kozę w głosie”. Pani dawała wspaniałe popisy koziego śpiewu i czyniła to najwyraźniej w pełni świadoma swojego talentu. Pozostali śpiewacy śpiewali ze swoją nieznośną operetkową manierycznością.

Reżyseria? To ktoś to reżyserował?!

Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów klapę przedstawienia widownia amfiteatru (bo balkonu już nie)nagrodziła oklaskami na stojąco, choć podnosili się z ociąganiem. Ja i Jakiś czuliśmy się jak w kościele, z tym, że gdy my siedzimy wszyscy tam klęczą.

wtorek, 25 października 2011

Święta Joanna szlachtuzów, Bertolt Brecht, Jarosław Tumidajski

Reżyserze! Szanuj widza!

Dawno już była premiera tego przedstawienia, bo 1 października, ale jakoś nie było kiedy napisać, bo zresztą za bardzo nie ma o czym.

Posłużę się recenzją Renaty Sas, a właściwie jej częścią, całość jest na e-teatrze.
Gdyby to był film, byłby to horror klasy C. Zsyp gadżetów i perwersji odsłonięty w inscenizacji "Świętej Joanny szlachtuzów" Bertolta Brechta, którą na Małej Scenie Teatru Nowego zrealizował Jarosław Tumidajski, można by przypisać pracy koncepcyjnej całego przedszkola po obejrzeniu japońskich kreskówek. (…)
Może reżyser dobrze się bawił? Podczas piątkowej premiery publiczność raz dała znać, że jest śmiesznie, kiedy ze sceny pada pytanie: czy to ma sens. Żal Brechta topionego w sedesie.

Czego tam nie było! Seks z kościotrupem, korona cierniowa w sedesie, sranie na scenie z podglądem tegoż z wnętrza sedesu, no i wszechobecna mielonka.

Wobec nagromadzenia środków i rekwizytów treść uciekła… daleko. Reżyser chyba świadomie trzymał widzów przez godzinę czterdzieści bez przerwy świadom, że większość po przerwie nie wróci.

Koszmar i strata czasu. A Tumidajski niech przemyśli, czy nie lepiej zająć się czymś łatwiejszym.

Szyderstwo z Teatru Telewizji

Bank Millenium – schlebiamy niskim gustom

“Powrót do tradycji”, “powrót do korzeni” – tak komentowany jest wczorajszy spektakl teatru telewizji. Piszą to ci, którzy raczej nie mieli szansy oglądać dawnych spektakli tego teatru. Ten spektakl można nazwać najwyżej relacją na żywo z przedstawienia, a nie teatrem telewizji. Dlaczego? Bo w teatrze telewizji aktorzy nie grali w stronę publiczności, scena miała cztery ściany, a kamery nie operowały od strony publiczności, tylko były wszędzie. To czyniło teatr telewizji zjawiskiem niezwykłym i telewizyjnym właśnie.

Sztuka jest kiepska, ale reżyser i aktorzy (poza Maciejem Stuhrem) przerysowali postaci do poziomu teatru kukiełek. To była szopka, amatorski teatrzyk podwórkowy, a nie teatr. Krystyna Janda zapatrzona w siebie, gra dla siebie, nie wchodzi w interakcje. Niszczy swoją postać tak skutecznie, że staje się to autoparodią. Często nie można zrozumieć, co bełkocze. Brak dykcji wychodził u wszystkich czyniąc z Cole’a Portera – kolportera. Wszyscy też popadli w aktorską egzaltację.

Reżyser Andrzej Domalik całkowicie się poddał Jandzie i konsekwentnie nie reżyserował. Zwróciliście uwagę na epizod z pieskiem? Konia z rzędem temu, kto wie, co to wniosło do treści sztuki poza jej wydłużeniem.

Poddała się też Krystyna Tkacz w roli Dorothy. Robiła z siebie idiotkę na równi ze swoją imienniczką. Smutne, ale czego się nie robi dla pieniędzy. Podobnie Wiktor Zborowski (Saint Clair), który grał jakby chciał, a nie mógł. Za jedyną sensowną postać uważam Cosmę McMoona, granego przez Macieja Stuhra.

Zespół jest na takim poziomie profesjonalizmu, że kierownik literacki nie wyłapał “ilości miejsc”.

Publiczność? Cóż, publiczność tego spektaklu spełniała dokładnie te same warunki, co publiczność Florence Foster Jenkins – warszawskie towarzystwo wzajemnej adoracji.

Mam wśród znajomych wielu jandofanów. Mogę ich tylko zachęcać, by na swą idolkę spróbowali spojrzeć z dystansem.

poniedziałek, 24 października 2011

Boska, Florence Foster Jenkins, Krystyna Janda, Teatr Telewizji

Szmira do potęgi

Już dziś o 20:30 telewizja powraca do dawnej tradycji bezpośredniej transmisji spektakli teatralnych.

Sztuka opowiada o Florence Foster Jenkins, znanej jako najgorsza śpiewaczka operowa świata. Talentu nie miała, ale miała pieniądze. Odziedziczoną fortunę wydawała na wynajmowanie sal koncertowych, gdzie dawała swoje popisy wokalne, nierzadko przy pełnej, choć zszokowanej widowni.

Sztuka jest szmirą o szmirowatej “artystce”, szmirowata jest reżyseria Andrzeja Domalika i gra aktorska Krystyny Jandy. Co z tej szmirowatości wyjdzie aż strach pomyśleć, ale z ciekawości wielkiej zobaczę.

Możecie posłuchać Pani Jenkins z jednego z nagrań.

sobota, 22 października 2011

Schnabel i Sasnal w Atlasie Sztuki

Kolekcja Marxa

Zaliczyliśmy z Jakisiem cmentarz, a potem ruszyliśmy na pustawą Piotrkowską. Jakiś trochę mi się ociągał, ale i tak zaciągnąłem go do Atlasu Sztuki (Piotrkowska 116, z powodu remontu nawierzchni wejście z podwórka Piotrkowskiej 114).

Do Łodzi zawitała kolekcja niezwykła. 89-letni obecnie doktor Erich Marx stworzył kolekcję współczesnego malarstwa europejskiego i amerykańskiego. Całość można oglądać w Berlinie w zaadaptowanym specjalnie dla niej Hamburger Bahnhof. W kolekcji znajdują się prace m.in. Andy'ego Warhola, Josepha Beuysa, Roberta Rauschenberga i Cy Twombly'ego. W Łodzi nie można obejrzeć prac akurat tych malarzy, ale i tak trochę jest.

Prace Juliana Schnabla i Wilhelma Sasnala wcale mnie nie rzuciły na kolana. Bardziej podobała mi się praca Tima Eitela “Boot” (para dwupłciowa na łódce zmierzającej ku szarej ścianie). Bardzo fajna jest też praca Zbigniewa Rogalskiego “Nietzsche” (na wilgotnej szybie palcem napisane nazwisko myśliciela, a całość to olej na płótnie). Druga jego praca: “Kant”, to niepotrzebny krok w tę samą stronę.

Wystawa potrwa do 30 grudnia. Zapamiętaj i zabierz ze sobą potencjalnego. Jak się wcześniej przygotujesz, to błyśniesz wiedzą o sztuce współczesnej.

piątek, 21 października 2011

Lasota, Strumillo i Le Corbusier

Tartinki w andel’sie

Namówiłem Jakisia, żebyśmy ruszyli na miasto śladem designu. Obejrzenie pierwszych dwóch wystaw, czyli Agnieszki Lasoty “A ten pokój będzie pusty” i Macieja Strumiłło “Qi i roztańczona tkanina” zajęło nam 15 minut wliczając przemieszczenie się samochodem z Tymienieckiego 3 na Zachodnią 54/56 do Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych.

Ja rozumiem rozrzucenie wystaw po mieście – w czasie biennale w Wenecji jest to świetny powód do połażenia po mieście i zajrzenia w mniej turystyczne zakątki – ale bez przesady! Na Tymienieckiego pusto jak w tytule wystawy. Pięć ekranów z bliżej niesprecyzowanymi i całkiem nieangażującymi filmikami. W AOIA projekty szarych tkanin zadrukowanych obrysami tańczących postaci – trochę mroczno-groteskowe, bo wygląda jak obrys roztańczonego trupa. Okazuje się, ze można ten wzór wykorzystać do obciągnięcia poduszki, kołdry i fotela, tudzież wykonać stolik – w życiu bym na to nie wpadł.

To zupełnie niepoważne, żeby zapraszać do miejsc, gdzie prezentuje sie dosłownie kilka przedmiotów! Szkoda czasu i zachodu.

Zakończyliśmy w andel’s Hotel, gdzie pokazano kilka foteli, szezlong i stoliczki marki Le Corbusier. Jakiś niestety bardziej docenił wnętrze hotelu, a nie wystawione przedmioty. Za to jaki andel’s ma catering!!! Całkiem dobre wino, świetne i rozmaite tartinki, niezwykle uprzejmi kelnerzy, a do tego wszystkiego więcej niż obecni byliby w stanie przepić i przejeść. Trzeba przyznać zrobili wrażenie.

Mam karnet, ale jakoś dotąd nie był mi potrzebny, żeby wejść na którąkolwiek z wystaw.

Lódź Design Festival 2011, Change

Pierwsze wrażenie? Za mało!

Wczoraj o 18:30 rozpoczęła się piąta edycja Międzynarodowego Festiwalu Designu „Łódź Design Festival 2011”. Na parterze urządzanego właśnie biurowca przy Targowej 35 zrobiło się bardzo tłoczno; ja, Jakiś i Młoda w epicentrum. Organizatorzy i mecenasi dłuższy czas robili sobie nawzajem loda przy zerowym zainteresowaniu zgromadzonych – nie było nic słychać. 

W końcu tłum ruszył zwiedzać piętra. Robi wrażenie, że jeszcze dwa dni temu sale były puste, nie było niczego i organizatorzy dokonali cudu pracując pewno do ostatniej chwili.

Niestety wystawione przedmioty dupy nie urywają. Pionowe ogrody są może nowością w Polsce, ale ja je w tym roku widziałem w Paryżu, gdzie istnieją w przestrzeni publicznej już od paru lat. Wazon z porcelitu idealnie przypominający pogniecioną torebkę papierową jest przykładem konceptu znanego od lat.

Sporo jest nawiązań do stylistyki lat sześćdziesiątych, co w sumie podoba mi się, bo mam sentyment. Największe wrażenie zrobiła na mnie sofa z obiciem udającym surowe drewno. Widać było, że materac jest gruby i na pewno miękki, jednak wzór drewna działał tak silnie na wyobraźnię, że wrażenia twardości siedziska nie można się było oprzeć.

Ta wystawa pozostawia niedosyt zarówno jeśli chodzi o przedmioty, jak i ich liczbę. Zobaczymy, co będzie dalej.

Karnety: 80zł bez rejestracji, 40zł po rejestracji. Bilety jednorazowe: 30/20zł bez rejestracji, 15/10zł po rejestracji.
Festiwal potrwa do 30 października.

wtorek, 18 października 2011

Baby są jakieś inne, Marek Koterski

Kobiety dowalają facetom

Ubawiłem się, jak usłyszałem tego fajansiarza Leszka Millera z poważną miną zaznaczającego, ze lewica już dawno protestowała przeciwko obecności dwóch skrzyżowanych belek w sali posiedzeń Sejmu. Ach joj, jaka ta lewica waleczna, a ludzie tak nie doceniają tych podstarzałych brzuchaczy.

A my z Jakisiem w Multikinie na Twarzowym Ftorku. Śmiesznie, bo studenciaki za ulgowy bilet płacili 14 zeta, a my emeryci za 13 zeta.

Film tani aż do bólu. Cała rzecz dzieje się w samochodzie jadącym na lawecie, co niestety widać. Dialog dwóch dojrzałych, acz prostych facetów o kobietach śmieszny i celny, ale jednak trochę monotonny. Perfekcyjny jest Robert Więckiewicz, Adam Woronowicz trochę mniej. Panowie omawiają damskie torebki, kobiety-kierowców, kobiety w toalecie (mało estetyzujące), kobiety żądające równouprawnienia, kobiety odsuwające męża i zakochane w dziecku i siebie w tym płciowym sosie, w którego przepisie są coraz bardziej marginalizowani.

Co robić, żeby kobieta krzyczała jeszcze długo po orgazmie?
Wytrzeć chuja w firankę!

Nie spróbuję, ale tyle z filmu zapamiętam. Do obejrzenia w kinie lub przy okazji.

poniedziałek, 17 października 2011

Hanna Zdanowska z Pieprzę Obywateli

Ja pierdolę

Panią PreRzyGdent wszyscy znają. Że sobie ze stanowiskiem nie radzi wszyscy wiedzą. Że mimo wszystko nie ma nic innego do roboty, więc wytnie wszystkich stojących na jej drodze… norma.

Naiwni głosowali na PO w ostatnich wyborach, jeszcze bardziej naiwni głosowali na SLD. Podkreślam, z każdym dniem coraz bardziej cieszę się, że głosowałem na listę Palikota. Dzisiaj oglądałem program Lisa. Boskie było, gdy Magdalena Środa pytała europosła Cymańskiego, czemu nie powiesi krzyża w europarlamencie, skoro tak mu go brakuje. Najlepsze, że Cymański wkurwił się, gdy uznała to za jego dwulicowość. Przygrzała mocno i celnie. Cymański nie mógł się pozbierać. Niesiłowski obnażał tylko swą profesorską indolencję równą kompetencji owadów, jakie badał. Godson prawił kaznodziejsko, jak to Godson. Jakiś kleryk, Gużyński (?), czy jakoś tak, zaczął nawet intelektualnie, a skończył ad personam i żałośnie. Żałuję, że po jego wywodzie o niereproduktywności Biedronia, ten nie zrewanżował się adekwatnie.

Ale wracając do Zdanowskiej. Jak się jest nędzą intelektualną i organizacyjną, to jedyne, co zostaje, to ciąć widzących to.

Niestety, Łódź ma kolejnego idiotę za prezydenta, z partyjnego nadania (PO) i na intelektualnym poziomie, jaki ta partia prezentuje.

Vivat wyborcy!!!!

czwartek, 13 października 2011

Palikot i krzyż

Tak, dla świeckiego państwa

Raptem parę dni od głosowania, a ja już jestem bardzo zadowolony z mojego wyboru. Jakby ktoś nie zauważył, to głosowałem na listę Palikota, Więcej, przewidziałem dwucyfrowy wynik jego partii (Jakiś świadkiem). Przeuroczo jest patrzeć na tych wszystkich zasiadających od lat posłów i widzieć strach w ich oczach przed nowymi w Sejmie. I ta czysta nienawiść - bezcenne.

Dziennikarze też dokładają wątpiąc, czy nowi wiedzą jak “żmudna” (!) czeka ich praca w Sejmie. “Żmudna”! No kurwa! Nie ma chyba bardziej próżniaczego zawodu nad posła i posłankę, co potwierdzają nieliczne wyjątki. Wyszło teraz, że jakiś tapicer nawiskiem Tusk był w Sejmie wśród posłów PO. Udało mu się 4 lata temu, teraz już nie i tylko dlatego można było o nim usłyszeć. O nim, bo od niego przez 4 lata nic się nie słyszało. Teraz dopiero powiedział, że po takich(!) doświadczeniach do tapicerstwa już nie wróci. Jasne, fotel już mu się nie kojarzy z nitami, tylko z zasiadaniem.

Ilu innych nowych, niedojrzałych, nieprzygotowanych, czy po prostu głupich weszło do Sejmu z ramienia PO, PiSdy, PSLu i SLD?

Cieszy mnie upadek tego mydłka Napieralskiego. Martwi trochę, że zwiększenie wpływów Millera i jemu podobnych doprowadzi tę partię do całkowitej marginalizacji. Ostatnie wydarzenia dowodzą, że kompletnie nie są zdolni do analizy przyczyn swojej przegranej i wygranej Palikota. Ten ostatni idzie za ciosem i na fali wcześniejszych haseł od razu domaga się wyniesienia krzyża z sali plenarnej Sejmu. A oni co? Nadal nic! Rozmodleni jebani kretyni.

Co robi PO? Ano toczy wewnętrzne walki o wpływy… z dużą troską o Polskę i Polaków oczywiście. Mydlenie ludziom oczu mają już perfekcyjnie opanowane.

Okazuje się, że Bogdan Zdrojewski – Minister Kultury (NB. doceniany na tym stanowisku) – marzy o MONie. To tak jakby tancerz z baletu uznał, że jego umiejętności, doświadczenie i wizja działania były równie dobre na stanowisku sierżanta. Albo innymi słowami Bogdan Zdrojewski ma kwalifikacje tak do wszystkich stanowisk, jak i do żadnego.

Podobnie Pani Minister Kopacz. Okazuje się, że nasza niby ostoja naprawy służby zdrowia lepiej się spełni na stanowisku marszałka Sejmu. A co ze Służbą Zdrowia? A chuj z nią!

Irytują mnie media. Zapraszają “ekspertów”, którzy klepią bzdety, a sami niby sugerują, że tzw. establishment zajęty jest głównie sobą, ale wprost, że ma nas głęboko w dupie, to już się boją powiedzieć.

Czy Palikot i jego ludzie będą chcieli to obnażyć? Mam nadzieję, że im rura nie zmięknie i nie wtopią się w pseudo-salony.

niedziela, 9 października 2011

Ostatnie minuty ciszy wyborczej

Wielkie czekanie

Gejowski zadzwonił, żeby iść do Łodzi Kaliskiej i tam poobracać się wśród łódzkich kandydatów na posłów jednej z partii.
To zupełna pomyłka. Tydzień temu byłem na imprezie, na której byli także eks posłowie, ministrowie, kandydaci na posłów… i jakoś żaden i żadna z nich nie podszedł, czy podeszła do mnie, żeby zapewnić o swoim zaangażowaniu w uszczęśliwianie mojej osoby. Więc teraz mam ich centralnie w dupie. Wyniki obejrzę z wygodnego fotela w domu.

sobota, 8 października 2011

Stefan Krygier w Atlasie Sztuki

Malarstwo 3D



Wyciągnęliśmy się dziś nawzajem z domu na wystawę w Atlasie Sztuki. Stefan Krygier nie jest Jakisiowi obcy, ale szerszego spektrum jego prac nie znał. Mieliśmy niesamowitą frajdę z oglądania przeglądu prac Krygiera: od lat młodzieńczych inspirowanych Egiptem, Strzemińskim i Picassem, przez wiek średni z odniesieniami do Stażewskiego, aż po prace namalowane pod koniec życia, kiedy inspirację znajdował między innymi u Dalego, ale też szedł już własną drogą.

Obrazy mają niesamowitą głębię. Malarz potrafi w dwóch wymiarach stworzyć niesamowite wrażenia przestrzeni. Na początku lat dziewięćdziesiątych w Berlinie widziałem wystawę hologramów, co było wówczas synonimem nowoczesności. Obrazy Krygiera to takie hologramy dające pełne złudzenie obrazu 3D na płótnie.

Artysta zachwyca też dopieszczeniem szczegółu i pracowitością. Zwróćcie uwagę na obraz “Przekształcenie II” z 1972 roku – namalowanie tego niepozornego, szarego obrazu to po prostu mrówcza robota. Na pewno powali was obraz “Uczta u Lukrecji Borgii”, gdzie widać obraz z punktu widzenia widza i z wnętrza obrazu. Do tego co za poczucie humoru!

Wystawa potrwa już tylko do 16 października.

piątek, 7 października 2011

Wybory do Sejmu i Senatu 2011

Moi kandydaci

Już za chwilę cisz wyborcza, a więc ostatni moment, żeby coś o wyborach napisać.
W moim okręgu łaska wyborców na pstrym koniu jeździ. W 2001 wygrało SLD (52%, PO 12%, PISda 10%), w 2005 PISda (25%, PO 24%, SLD 14%), a w 2007 PO (46%, PISda 28%, SLD 18%). Widać stały wzrost poparcia dla PO, utrzymujące sie poparcie dla PISdy i utrzymujące się po gwałtownym spadku poparcie dla SLD.

W moim okręgu wybieranych jest 10 posłów. Głosować mogę tylko na jednego kandydata, czyli właściwie dysponuję jedynie 1/10 głosu. To tak mało, że chcę tę część głosu dobrze wykorzystać.
Wśród znajomych zauważyłem trend, by bardziej zwrócić uwagę na kogo się chce zagłosować, a nie na którą partię. Po odrzuceniu list PISdy, PSLu, PJNu i pomniejszych wystarczy sprawdzić tylko listy PO, SLD i Ruchu Palikota. Ja szukałem dla Łodzi, ale nie ma trudności w wyszukaniu list kandydatów w dowolnym regionie.

Lista PO liczy 20 nazwisk. Zaczyna się od Grabarczyka, Śledzińskiej-Katarasińskiej i Kwiatkowskiego. Żaden z tych polityków nie cieszy się moją sympatią. Obstawiam Witolda Rosseta z miejsca 10. Jest na liście PO, ale nie jest członkiem Platformy, tylko Partii Demokratycznej, co bardzo mi się podoba.  Przy tym z tego, co o nim słyszałem, jest on otwarty światopoglądowo.

Lista SLD zawiera również 20 kandydatów na parlamentarzystów. Mowy nie ma bym oddał swoją 1/10 głosu na otwierających listę Jońskiego, czy Pawłowskiego. Może się złamię przy Zdzisławie Janowskiej z miejsca 4 (nie jest członkiem SLD, lecz Socjaldemokracji Polskiej) lub Alicji Murynowicz z miejsca 6.

Lista Ruchu Palikota to też 20 osób, całkowicie nieznanych i nowych w polityce. Zauważyłem tam też ostrych pojebów. Żaden z tych kandydatów nie budzi mojego zaufania.

Chcę dokopać PO, żeby się za dobrze nie czuli. Chcę dokopać SLD, bo mam dość Napieralskiego. Ponieważ większość ludzi głosuje na znane sobie nazwiska na ogół znajdujące sie na pierwszych miejscach, więc oddając głos na dowolną osobę z niższych pozycji automatycznie wspomagam czy to Grabarczyka, czy to Jońskiego.

To może jednak Ruch Palikota, żeby trochę zamieszać? Jedyną osobą, która wydaje mi się w miarę wiarygodna z tej listy, jest Katarzyna Bartosz, z Łodzi, urodzona w 1980 roku, deklaruje się jako przedsiębiorca i startuje z miejsca 2 na liście, ma więc spore szanse.

Z kandydatami do Senatu pojawił się problem. Łódź jest częściowo podzielona na dwa okręgi nr 23 i nr 24. Ten ostatni obejmuje wschodnią i południowo wschodnią część miasta i chciałbym mieszkać w tym okręgu, bo mógłbym głosować na Ryszarda Bonisławskiego lub Krzysztofa Makowskiego.

W moim okręgu odpada Sankowski, bo z PISdy, odpadają Fisiak, bo jako marszałek województwa pokazał już jakim jest dyletantem, Grubski i Hibner odpadają, bo z PO, zostaje Biliński – bezpartyjny, z grupy Obywatel w Senacie, ale kto to jest? Był architektem miasta. To on zamienił Piotrkowską w deptak, założył kiepskie w wielu miejscach latarnie. Przedyskutuję z Jakisiem, może on coś mi poradzi. Jak zdążę, to zapisze wybór tu na blogu.

Wybory do Senatu są z okręgów jednomandatowych, po raz pierwszy! Mogę oddać cały, a nie częściowy jak w wyborach do Sejmu, głos. A tu taki zgryz! ;(

Jesli ktoś ma chęć, to komentować można do 24:00, potem komentowanie wyłączę.