wtorek, 30 marca 2010

Komp alive

Jakie to cudowne uczucie siedzieć przed działającym kompem.

Naprawę rozpoczął Gejowski i całkiem trafnie zdiagnozował problem, ale nie wiedział jak kompa wyleczyć. Cud, że trafiłem na Techno, który zrobił to z łatwością z jaką ja opróżniam butelkę wódki. Okazało się, że po którejś aktualizacji Winzgrozy przestał działać sterownik karty graficznej, a do tego padła stacja CD. Nabyłem nową stację, choć nie do końca tę, co trzeba, bo ATA, zamiast SATA (mogliby wyraźniej na opakowaniach pisać o co chodzi) i Techno wgrał sterownik z płyty. Banalne, co? No ale ja nigdy sam bym na to nie wpadł i nie dał rady połapać się w tych wszystkich kabelkach, sterownikach i co tam jeszcze komp w trzewiach ma.

To że trafiłem na Techno, to nie taki znowu cud. Odpowiedź na pytanie dlaczego nazywam go Techno, nie wymaga chyba nadmiernego wysiłku intelektualnego. Ale z Techno jeszcze trzeba skojarzyć Miętę. Bo jest ich dwóch Techno i Mięta. A Mięta, bo przygotował mi napój z miętą właśnie; nigdy wcześniej czegoś takiego nie piłem. Razem z Lucy wylądowaliśmy dziś u nich z truchłem mojego kompa; szczęście, że Lucy łaskawie targał truchło. Poznaliśmy się ostatnio, co opisałem w tej notce. Ale okazało się, że nasza znajomość sięga jeszcze zeszłego roku. Trafiliśmy na siebie na jednym z portali. Trochę popisaliśmy - było ok, to pogadaliśmy - też ok, ale potem głupstwo zaszwankowało i byłem tak podły, że zacząłem ich ignorować. Może za szybki jestem z decyzjami "wóz albo przewóz". Cieszę się, że ich poznałem. I mam teraz dług wobec nich.

Idę lulu. Jutro wyjazd do Gdańska.

niedziela, 28 marca 2010

Komp kaput

Niestety jako dodatek do atrakcji związanych z porządkowaniem dołączyła choroba kompa. Informuję, że jestem odcięty od świata i znikąd pomocy. Mam nadzieję, że w poniedziałek uda mi się znaleźć jakiegoś speca od e-wirusologii i hardwareologii, w zależności od potrzeb.

czwartek, 25 marca 2010

Augiasz II

Chaos chyba został opanowany, operacji dzień czwarty. Norka, a konkretnie jeden pokój jest w miarę odgruzowany. Wprowadziłem wiele podziałów tematycznych. Mam teraz:
pudełko elektroniki nieużytkowej - czyli telefonów komórkowych i aparatów cyfrowych działających inaczej,
pudełko kablowe - ze wszystkimi najdziwniejszymi przewodami jakie znalazłem,
pudełko sentymentalne - z listami i produkcjami moimi, bądź ofiarowanymi,
pudełko foto - całkiem obszerne, ale starałem się go nie zgłębiać,
pudełko osobiste - z materiałami mnie dotyczącymi,
pudełko deko - z papierami do pakowania prezentów,
pudełko atlasowe - z mapami okolic i świata,
pudełko techno - z młotkiem i tym podobnymi,
pudełko projektowe - z rzeczami, co do których mam plany, nawet jeśli się nie zrealizują,
pudełko biuro - z artykułami biurowymi,
i parę jeszcze.
Największy problem jest z niepotrzebnymi prezentami. Jest tego z metr sześcienny. Chyba pójdzie to do piwnicy, ale najpierw muszę zobaczyć, co tam jest w tych katakumbach.

Przede mną wyrzucanie worów ze śmieciami. Jakaś młodzież by się przydała. Coś sobie załatwię.

wtorek, 23 marca 2010

Augiasz I

W związku z Jajeczkiem przystąpiłem do operacji Augiasz. Kiedy piszę te słowa jest to już dzień trzeci mojej aktywności na tym polu. Znalazłem poniższe trupy:

1. Nietrafione prezenty. Sentymentalny jestem i wszystkie je trzymam, ba, wiem nawet od kogo, co dostałem. I są mi one zupełnie niepotrzebne. Usłyszałem opinię, że należy je wyrzucić - to by mnie zabolało. Sprzedać? Nikt tego nie kupi. Rozdać? Komu?! Jakieś 'garage sale'? Aukcja?
2. Materiały do niezrealizowanych pomysłów. Jest tego na worki. Żeby Wam dać posmakować, to jest to na przykład 500 próbówek albo dwa kilogramy piasku znad morza polskiego i innych plus martwe okazy fauny tychże.
3. Papiery. Posiadam wszelką dokumentację dotyczącą mojego życia. Zasadniczo przy moich zbiorach IPN wymięka. Zdjęcia, certyfikaty, rachunki, zaświadczenia, pamiętniki, listy otrzymane, kopie listów wysłanych, mapy. Jedyne czego mi brakuje, to odpowiedniego archiwum i kogoś, kto nad tym wszystkim zapanuje.
4. Gadżety. Wszelkie, nazwożone z różnych krajów: dzwonki, wachlarze, tablice, i sam nie wiem co jeszcze.

Ja to zbieractwo mam w genach. Pamiętam, że mój dziadek też miał taki zmysł. A moja matka po zapełnieniu jednej piwnicy wynajęła drugą. Ją też zapełniła. Przyznała się, że od trzech lat tam nie zaglądała.

Pokój magazynowy wygląda w tej chwili jak po wrzuceniu paru granatów. Jestem załamany i bliski depresji, bo co wezmę do ręki, to nie wiem, co z tym zrobić.

niedziela, 21 marca 2010

Z nutką dekadencji

Kaca nie ma po sobocie, ale trzeźwy to ja na pewno jeszcze nie jestem. Stara Gropa, a raczej Lucy zaprosił wczoraj na nasiadówkę. Właściwie to się wprosiłem, bo sukom nie przyszło do głowy wyjść wcześniej z inicjatywą. Ja wiem, że towarzyskich zdarzeń mi nie brakuje i rzadko można liczyć na to, że będę dostępny. Ale kurtuazja suki, kurtuazja...

Żeby im trochę tłoku zrobić zjawiłem się z Radixem. Na miejscu przeurocza parka, całkiem mi jeszcze nieznana. A potem doszedł Eguś i Raand oraz Cyprysik, którego podobno powinienem znać. Ze Starą Gropą wymieniliśmy zwyczajowe, ciepłe uprzejmości, a właściwie wymienialiśmy je przez cały wieczór.

Lucy nie pierwszy już raz popisał się kulinarnie. Ma chłopak talent, bo danie nie tylko smakowało, ale też wyglądało. To coś niedoścignionego dla mnie. Piliśmy ciekawy wynalazek, wódkę żurawinową ze spritem i plasterkami świeżego ogórka. Niezłe, ale zdradliwe. Pije się jak soczek, ogórki pachną, w głowie zaczyna szybko szumieć.
Eguś opowiedział o swoich perypetiach remontowych. Bo to musi być jazda, gdy dwie ciotki nie zgadzają się co do wyboru koloru. Radix i Raand niczego nie opowiedzieli, bo nie pili. Cyprysik straszył trądzikiem młodzieńczym, a parka patrzyła z niedowierzaniem na tę menażerię i świetnie się bawiła. Stara Gropa twierdziła, że też ma trądzik młodzieńczy, ale nie wie, że w jej wieku, to się po prostu nazywa parchy.

Pobudzony nakręciłem zabawę w kalambury. Tytuły filmów. Było sporo śmiechu, ale szło za dobrze. Nawet tak abstrakcyjny tytuł jak "Brązowy granat" padł po dwóch zaledwie minetach. Żałuję, że zapomniałem, bo ktoś mi mówił, że fajniej jest zgadywać ulubione pozycje seksualne. No ale te wypróbowałem później.

sobota, 20 marca 2010

Teresa Traviata

Po dniu pracowitym, który zgrabnie na swoim blogu opisała Stara Gropa, zaproszony przez Jakisia udałem się do Teatru z waginą (zdjęcie poniżej dla niełodzian) na operę Traviata.
 Polska Lokalna, fot. Grzegorz Michałowski
Akt I
Joanna Woś jako Violetta Vallery w odlotowej piętnastokilogramowej kiecce wali takie trele, że gdyby była facetem i nuciła przy goleniu, to lustro by pękało, taki z niej akustyczny lodołamacz. Jest z wzajemnością zakochana w Alfredzie Germont, granym przez Krzysztofa Marciniaka. Tylko, że Pan Marciniak wygląda przy Joannie Woś jak jej dziadek, a śpiewa jakby się właśnie wiekiem (od trumny) przykrył. 

Akt II
Zenon Kowalski w roli ojca Alfreda, Georges'a Germont, śpiewa z Joanną Woś przepiękny duet przy którym łza w oku mi się zakręciła. Do jakich poświęceń miłość jest zdolna! I jak niewielu potrafi kochać bezinteresownie. Jeśli nie mylę aktów, to w tym właśnie Joanna Woś popisuje się przekrzykując całą orkiestrę. Że niemożliwe? A jednak.

Akt III
Nudy na pudy. Idiotyczne baleciki, trącące myszką wielkości słonia. Wejście Joanny Woś miało to zmienić, i zmieniło... ale w nieoczekiwany sposób. Dyrygent źle dał znać śpiewaczce, kiedy ma wejść. W Joannę Woś furia wstąpiła. Podeszła do skraju sceny i patrząc na dyrygenta po włosku śpiewała, co - z intonacji i wyrazu twarzy, bo nie tekstu - brzmiało "Ty chuju pierdolony".

Akt IV
Jeśli umierający mieliby wydawać takie dźwięki jak Joanna Woś, to umieraliby już przy pierwszej nucie. Wprawdzie to Violetta umiera, a nie Alfred, ale w wykonaniu Krzysztofa Marciniaka brzmi to, jakby było odwrotnie.

Inscenizacja ma już około 23 lat i niestety jej nieświeżość czuć. Ze mnie żaden znawca opery, ale trochę oblatany estetycznie jestem, no i jakiś inny makijaż by się tej operze przydał. Ale Jakiś twierdzi, że ludziom się podoba, chodzą i są zadowoleni, to teatr nic nie zmienia. W ogóle wyjście do opery z Jakisiem, to był strzał w dziesiątkę, bo nudzić się przy nim nie ma jak. 

czwartek, 18 marca 2010

Alkohole

Jajeczko będzie w tym roku nieco inne od ubiegłorocznych. Mianowicie zaopatrzyłem się w specjalistę od drinków. Ale żeby drinki były, potrzebne sa różne składniki. Nie dam rady kupić ich wszystkich więc może uda mi się wykorzystać zaproszonych gości.

Na stronie Jajeczka jest ankieta alkoholowa. Nie czekajcie z tym proszę.

Pomroczność

Wpadłem do amanta. Cokolwiek się spiliśmy. Czułem się wyluzowany i z pewnością pełen wdzięku i sex appealu. Następnego dnia rano amant mnie komplementuje. Że byłem nieziemski, że takiego seksu nigdy wcześniej nie miał, że na samo wspomnienie mu staje. Miło. Tylko o czym on, kurwa, mówi do mnie?

Podobno Łuk Triumfalny tak podpór nie ma rozłożonych. I że chciałem go mocniej, szybciej i dłużej zarazem. Byłem też rozmowny. Jak cudownie czuję cię w sobie - miałem wyznać pośród jęków, stęków* i ekstatycznych westchnień.
Mówię, że sorki, ale niczego nie pamiętam, rżnąłeś trupa. To na chuj kutasa zdzierałem?!  - obruszył się retorycznie acz synonimicznie.

No ja zdarty się nie czułem.
Coś mi się kojarzy, że coś dziać się jednak musiało (nie żeby od razu dupa w drzazgi poszła, ale jakby), a amant urażony, że energię zainwestował, a ja bez upojnych wspomnień. Próbując wskrzesić moje obumarłe neurony opisuje mi sytuacje, ba, miejsca, mówi o wielokrotności, czy jak to nazwał - multiplikacjach. Że niby ze mną po suficie chodził. Hm... To może powtórzymy? - rzuciłem nieśmiało. Amant rzucił poduszką.

* powinno być stękań, ale "stęków" brzmi fajniej.

środa, 17 marca 2010

Abstrakcja

Jednak napiszę przynajmniej o jednej z wystaw, na których byłem w niedzielę. Dla siebie, ale i dla Was, jeśli uda Wam się przeczytać więcej niż te pierwsze linijki.

W Muzeum Miasta Łodzi od 22 stycznia do 28 marca trwa wystawa prac Krystyna Zielińskiego (1929-2007). Uwielbiam abstrakcje, a na wystawie są tylko takie. Kiedy malarz je tworzył zupełnie nie było zapotrzebowania na tego rodzaju sztukę. Jeśli już ktoś kupował obraz to obowiązkowo musiał przedstawiać lasek, wodę, górę i dobrze, żeby jelonek też był. Coby się komponowało z drobnomieszczańskim sznytem mieszkań. Przykładem mauzoleum takiego sznytu jest salon Gejowskiego (odwiedzać można po telefonicznym kontakcie z właścicielem i o ile ma humor).

Prace Zielińskiego są abstrakcyjne aż do bólu. Wiele z nich idealnie wpisałoby się w nowoczesne wnętrza. Szczególnie te wykonane z metalu z lat sześćdziesiątych są może nazbyt dekoracyjne, ale do przyjęcia. Obrazy są z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jeśli myślicie o wnętrzu nowoczesnym, to zapamiętajcie to nazwisko - Krystyn Zieliński. Praktycznie wszystkie prace należą do żony artysty. Widać nie miał szans na sprzedanie ich za życia, ale może też nie potrzebował, miał z czego żyć, był rektorem łódzkiej ASP. Nie trafił w rynek ze swoją twórczością, wyprzedził gusta kupujących o trzy, cztery dekady. Ceny wahają się od 5'000zł do 13'000zł w zależności od wielkości. Na aukcjach znalazłem tylko prace z lat sześćdziesiątych (metalowe).

Poniżej próbka prac artysty. Zdjęcia ze strony Muzeum Miasta Łodzi.
 Krystyn Zieliński, K IX 87, 1987, technika mieszana, papier

Krystyn Zieliński, VII - 84, 1984, akryl, płyta pilśniowa, wł. Muzeum Miasta Łodzi

Krystyn Zieliński, bez tytułu ("pancerzyk"), 1961, technika własna, metal

Między dupą a Lupą

Na wypadek jakby ktoś nie cofnął się do tego komentarza Metki Boskiej.

Metka Boska pisze...

Ok, wywołany do wypowiedzi przez autorkę, pozwalam sobie na kilka uwag.

1. Nie jestem fanem czytania recenzji przedstawień teatralnych czy filmów, których nie widziałem. Trudno mi więc zająć stanowisko. Nie ma też nic dziwnego w tym, że towarzystwo jest mało zainteresowane recenzjami teatralnymi Autorki, gdyż podobnie jak ja - na ogół sztuk oglądanych przez Nią nie widziało. Stąd też wpisy dotyczące recenzji teatralnych koncentrują się na interpunkcji egzotycznej a swoistej dla Autorki bloga.

2. Uważam, że to świetnie, że recenzje się pojawiają. Jeżeli jest się takim dzikusem jak ja, to ma się szansę wybrać creme de la creme teatralnych wydarzeń Łodzi i nie tracić czasu na chłam. Za to jestem Teresie wdzięczny. Tereso - pisz recenzje.

3. Blog nie może jednak wyłącznie zawierać recenzji teatralnych, gdyż wówczas będzie przyciągał jedynie teatromanki, których niestety jest mniejszość. Nie wszyscy tu jesteśmy tak potwornie ukulturalnieni, jak Teresa, która w przerwach pomiędzy obciąganiem, dawaniem dupy i udzielaniem się towarzysko, ma jeszcze czas na ubogacanie swej podłej duszy. Tak więc recenzje teatralne muszą być, ale nie mogą być sednem bloga, gdyż wówczas będzie go odwiedzał wyłącznie Jakiś i Gejowski, a to tylko w połowie jest towarzystwo warte zdzierania sobie lakieru z paznokci stukaniem w klawiaturę :) - pozdrowienia Ge, sweetie darling!

4. Teresa niestety popada ze skrajości w skrajność. Polega to na tym, że Teresa mniema, iż można pisać wyłącznie albo o głębokim analu (cyt. "po same kule") albo o najnowszych osiągnięcia Wiśniewskiego, Warlikowskiego, Grzegorka czy Lupy. Otóż między dupą i Lupą jest jeszcze całe pozostałe życie, które w przypadku Teresy jest bardzo urozmaicone i to powinno być w mojej ocenie zasadniczą substancją tego bloga (jeśli mogę sobie pozwolić na taki postulat). Można więc pisać (wdzięcznie wspominam te notki) o zmaganiu się z akumulatorem (czyś go suko w końcu wymieniła??), o wydarzeniach towarzyskich (np. imieniny Xella), o polityce (np. o reperkusjach sprawy Kozak przeciwko Polsce), o wybitnych postaciach (np. o Gejowskim), o stanie środowiska, o poglądach na życie, o muzyce, o sporcie (ćwiczenia przy drążku - tu Teresa winna się nam ukazać jako znawczyni tematu) i o wielu różnych sprawach. Jest wszak przestrzeń (podkreślmy raz jeszcze) między dupą i Lupą.

5. Uważam blog Teresy za interesujący. Jako początkująca blogerka (choć już e-celebrytka) Teresa uczy się jeszcze dobierania proporcji. W mojej ocenie jednak na ogół bulion, jaki podaje, jest wyśmienity. Czasem zgryziemy ziarno pieprzu (np. ostatnie notki o udziale w jakimś trójkącie), czasem trafimy na grzyba (mp. wrażenia Teresy z Ghostwritera), ale ogólnie zupa smakuje dobrze. Ma też nadal "oglądalność".

6. Pozostaję fanem tego bloga. "Przy Tobie, najjaśniejsza Pani stoimy i stać będziem". I nie zrażaj się - pisz recenzje teatralne i filmowe, ale też ukaż nam maluczkim trochę ze swojego wspaniałego świata pełnego blichtru, przystojnych mężczyzn, seksu, zabawy i zmagań z samochodem.

7. Roma locuta, causa finita.

wtorek, 16 marca 2010

Trójkąt 2

Trójkąt
odcinek drugi 

W rolach głównych:

Gospodarz
Chłopaczek
Teresa 


Chłopaczek sie rozkleja. Jest zakochany w gospodarzu. Nie chce go stracić. Czuje we mnie zagrożenie. Mówi wprost jak bardzo zależy mu na gospodarzu. Że kiedy zobaczył mnie z nim baraszkujących poszedł do drugiego pokoju i niemal zaczął płakać. A muszę przyznać, ze nie jestem dla niego żadną konkurencją. Bierze monstrum gospodarza do ust w całości bez łezki w oku. Jak jest posuwany, to jeszcze krzyczy, żeby głębiej. Patrzyłem z podziwem, bo to zadziwiające ile człowiek pomieści. Wręcz poczułem się wybrakowany.

Końcówka zaskakująca. Mnie obciąga i onanizuje gospodarz, a ja jestem oralnie gwałcony przez chłopaczka. "Gwałcony" to może za dużo powiedziane. Chłopaczek do gwałcenia zbyt mikro był wyposażony. Ja lecę, chłopaczek leci, ja mam twarz jak słonecznik. Czuć w tym gest cichej zemsty, chęci pohańbienia i rewanżu. Odtajamy.

Chłopaczek wtula sie w gospodarza. Mnie też przytula (moja twarz opłukana), całuje, puszcza oczko. Czy napisałem, że jak gospodarza nie było, to mi obciagał i rzucał się z pocałunkami? Wysłuchuję całej opowieści jak się poznali, jak uczuciem zapałali, jak im dobrze, choć żyją współżyjąc ze sobą przelotnie. Słyszę też, że dobrze było. Że fajny jestem. Dobrze, że nie zajebisty!

Następnego dnia dowiaduję się od gospodarza, że chłopaczek uważa, że zakochałem się w nim, w chłopaczku znaczy. Ja?! No taki łatwy, to ja nie jestem.

Gospodarz pyta, kiedy znowu wpadnę.

Koniec odcinka drugiego, ostatniego.

poniedziałek, 15 marca 2010

Trójkąt 1

Wstałem rano i po śniadaniu poszedłem srać. Sranie u większości ludzi angażuje tylko skromny zespół organów, ja jak rakieta z której uchodzą trzewia zrywam się do lotu również w górnych partiach. I tak mnie naszło, żeby opisać pewien epizod.

Trójkąt
odcinek pierwszy 

W rolach głównych:

Gospodarz
Chłopaczek
Teresa 

Jakiś czas temu (przy czym słowo "jakiś" nie jest tu bez znaczenia) zostałem zaproszony na seks. Nic niezwykłego, bo gospodarz seks ze mną niezwykle sobie ceni. Z zupełnie niewiadomych dla mnie powodów, bo jestem w seksie z nim cokolwiek uciążliwy. Jęczę, i to głośno. Narzekam, równie głośno. Domagam się okresowego zaprzestania penetracji mojej dupy... stanowczo. Facet ma po prostu gigantycznego kutasa, a ja delikatnej postury jestem i najwyraźniej zbyt płytki dla niego. Po paru razach wyczuł, ze dalej nie pojeździ i musi poszukać nowych zachęt. Zaproponował trójkąt. Byłem za, bo to i mniejsza męczarnia dla mnie, a i samemu może się da pochędożyć. Długo nic się nie składało, ale w końcu trafił się trzeci. Dałem się namówić i pojechałem.

Na miejscu gospodarz i chłopaczek. Chłopaczek przyjemny z wyglądu. Ok, dobra nasza, myślę sobie. Gospodarz zaznacza jednak, żebym się chłopaczkiem zajął. Zrzucam ubrania, gospodarz też, przystępujemy do wzajemnej obdukcji, ale chłopaczek wciąż ubrany ucieka do innego pokoju. Idziemy do niego. Nie chce, wzbrania się, mówi, że on tak jeszcze nigdy... ale namówić sie dał. Dziwiłem się, bo dzień wcześniej w telefonie słyszałem, jak chętnie zderzy się z tą sytuacją. No ale wtedy jeszcze mnie nie widział. Potem buzi, buzi, puku, puku, w tę stronę, w inną, w poprzek i wzdłuż. Przerwa na napoje.

Chłopaczek sie rozkleja.

Koniec odcinka pierwszego

niedziela, 14 marca 2010

Srajmy

s. pisze... 
Wcześniej tu było tak swojsko... przaśnie nawet rzekłbym, a od jakiegoś czasu tylko haute couture. Nudy ;)

Nie chce mi się zgadywać, co s. miał na myśli dając uśmieszek na koniec swojej wypowiedzi. Ale wiem, że zawarł wyraz oczekiwań pozostałych. Patrzę na licznik odwiedzin i widzę. Dziś dziękuję Ego, Raandowi i jego siostrze oraz Radixowi, że zawierzyli mi i poszli ze mną na "Ceremonie" Grzegorza Wiśniewskiego w Studyjnym. Mam nadzieję, że im się podobało. Ta sztuka łączy właśnie oczekiwaną "przaśność" z "haute couture". Bo jedno z drugim się nie wyklucza. Każdy ma mózg, przy czym większość go nie używa. Każdy ma dupę, i te są w użytku powszechnym, jak się nie używa własnej, to cudzej. Wniosek prosty, najlepiej z dupy uczynić temat, by zyskać przychylność publiczności. Staram się łączyć jedno z drugim. Bo to takie ludzkie, a ja dobry dla ludzi jestem.
Od nieobecnych usłyszałem różne śmieszne argumenty: imieniny, zmęczenie, względy techniczne. Zupełnie jakby imieniny nie były co roku, zmęczenie trafiało się wyłącznie w niedziele, a względy techniczne były nie do przezwyciężenia.
W niedzielę poza teatrem byłem na dwóch interesujących wystawach. Nie będę o nich pisał, bo przecież i tak nikogo to nie zainteresuje i nikt na nie nie pójdzie, bo "imieniny, zmęczenie, względy techniczne". Zasadniczo najlepiej by było, gdybym blogowe pisanie ograniczył do wrażeń ze srania. Te byłyby wspólne dla wszystkich i jakże angażujące. Czynność codzienna i mocno dogłębna. "Blog srania". Już widzę tych wszystkich nowych czytelników i komentatorów. Każdy na sraniu przecież się zna i ma z tym związane swoje własne wyjątkowe przeżycia. A więc, SRAJMY!

piątek, 12 marca 2010

Wstąp do ustępu

Nadrabiałem dziś zaległości. Najpierw u dentysty, który poharatał mi dziąsła jakimś szpikulcem, a na koniec uznał, że w mojej krwi się nie będzie babrał i mam przyjść jak stygmaty jakie mi poczynił zagoją się. Zalecił też, żebym codziennie dziąsła maltretował do krwi, a z czasem zamienią się w skałę i kropli krwi nie uronią - wygląda dobrodusznie, ale myślę, że ukrywa swe nazwisko... Mengele.

A potem do Teatru Studyjnego. Tym razem na "Ceremonie" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. Chyba zostanę jego fanem, ostatnio ciągle chodzę na jego przedstawienia: "Zagłada ludu albo moja wątroba jest bez sensu"  i  fragmenty, "Słodki ptak młodości"

Szukałem jakichś recenzji, ale nie bardzo udało mi się cokolwiek znaleźć. Jest taka oto wzmianka
Sztuka nie jest gejowska, ale nieco się dzieje. Zdjęcia dla zachęty.
 fot. Sandra Kmieciak, Teatralia Łódź
fot. Sandra Kmieciak, Teatralia Łódź

Część pierwsza "Pokojówki" Jeana Geneta, z której pochodzą oba zdjęcia, nie porwała mnie. Ja Geneta jakoś nie przeżywam. Nie mam nic do gry chłopaków wcielających się w postaci pokojówek. Nie pasi mi sam tekst.
Wzwodu za to dostałem przy "Prezydentkach" Wernera Schwaba, a wytryski były liczne i obfite. Maryjka (Katarzyna Dałek) ma takie wjazdy, że trudno nie szaleć, a widownia pokłada się ze śmiechu. Iwona Karlicka wciela sie w rolę starej moherówy. Trudna rola dla młodej dziewczyny, ale chwalebnie obroniona. I wreszcie Magdalena Łaska jako Greta. Nie wiem gdzie Wiśniewski ją wynalazł, ale pasuje jak ulał... i robi wrażenie... kolosalne wrażenie. I więcej nie napiszę. Ci co pójdą może dostaną ode mnie tekst "Prezydentek". Czy warto? Trzeba obejrzeć, żeby docenić.

Jeśli chcecie mieć wytryski, a wiem, że wielu ma już problemy, pędźcie na ten spektakl do Studyjnego. "Ceremonie" będą jeszcze grane w sobotę i niedzielę.

Perwersyjny Kopciuszek

Gejowski na "Trylogii" Klaty, a ja skromniutko na balecie "Kopciuszek" wyreżyserowanym przez Georgio Madię. Trochę było dziwnie, bo na widowni Teatru Wielkiego w Łodzi zasiadła publiczność w wieku mocno pedofilnym. W powietrzu niemal unosiła się woń wypełnionych pampersów. Wielbicielem baletu nie jestem i daleko mi do znawstwa tego tematu dlatego odsyłam do recenzji. Ale do wybrania się zachęcam.

Jest parę rzeczy, które recenzja pomija. Spektakl jest przeznaczony dla dzieci, ale dorośli widzowie znajdą w nim wiele dla siebie. Dziecięca bajka, ale pokazana z podobnym podejściem jak Shrek. Dzieci zobaczą jedno, a dorośli drugie dno.
Przede wszystkim przecudne jest trio macochy i jej córek grane przez... mężczyzn! Istne travesti show! Myślicie, że Kopciuszek to biedna, zahukana dziewczynka? Nie, nie, to wyrafinowana zołza całkiem zgrabnie manipulująca otoczeniem. Wróżka nie jest starszą, ciepłą panią, a raczej zakochaną w sobie lafiryndą, dosyć nieudolną magicznie i o temperamentnym charakterze. Książe? Nie odbiega od reszty. Jest narcyzem, co widać, słychać i czuć. Lecz jak się okazuje ma jedną słabość, jest fetyszystą. Lubi wąchać damskie buciki.

Do tego scenografia, choreografia, różne pomysły sceniczne, które zachwycają pomysłowością. Nie będę wam opisywał akcji, bo to trzeba zobaczyć. Fabułę przecież wszyscy znają, ale z powplatanych dowcipów uśmiałem się do łez, że aż makijaż mi się zmył.

wtorek, 9 marca 2010

Filozoficznie

Zachęcony przez Radixa wybrałem się na film "W chmurach". Ale nie zachęcam do wybierania się do kina, bo równie dobrze obejrzeć go można w domu. Natomiast obejrzeć chyba warto. Piszę "chyba", bo może trzeba być w odpowiedniej sytuacji, by ten film przeżyć. Ja chyba jestem i co zaskakujące, wygląda na to, że Radix również skoro film mu się podobał. A dzieli nas przecież wiele. Nie znam jego wrażeń z tego filmu, ani jego "sytuacji" - nawet to ostatnio podsumowaliśmy, że właściwie to się nie znamy (tylko umówmy się, to nie z mojej winy się nie poznaliśmy). Pomijam jego teksty, tu na blogu, na mój temat, których teraz mocno żałuje po tsunami jadu jaki się wylał. Ja mam twardą dupę, przyjąłem to bez emocji, Radix się trochę przejął.

Ad rem, na filmie byłem z pewnym młodym człowiekiem, nie rozmawiałem z nim po filmie. Nie chciałem komentować filmu bezpośrednio po obejrzeniu, postanowiłem odczekać, zastanowić się, przemyśleć. Dziś mam wrażenie, że mogę już coś powiedzieć. A o wrażenia owego młodego człowieka podpytam w stosownym czasie. Dodam, że byłem na filmie, bo cokolwiek napiszę o chusteczkach, czy były potrzebne, czy nie, to skojarzenie będzie tylko jedno - ci, co czytali odpowiednią notkę, wiedzą o co chodzi.

Jaka jest moja sytuacja? Intrygujące, co? I w czym podobna lub niepodobna do sytuacji głównego bohatera "W chmurach". Chciałbym napisać, że w przeciwieństwie do bohatera granego przez George'a Clooney'a wychodzę naprzeciw ludzi, ale w sumie on też to robi. Różni nas to, że ja z chęcią z ludźmi wchodzę w relacje. Różne relacje. Emocjonalne, seksualne, towarzyskie. Nie odgradzam się od nich, bo nie jestem typem samotnika. Ludzie mnie ciekawią i inspirują. Nie boję się zawodu, choć i to się zdarza, i niepowodzenia z ludźmi nie zniechęcają mnie, by próbować dalej. Nie zadowalają mnie miałkie przyjemności materialne, prestiż elitarnej przynależności. Największą wartość mają dla mnie relacje z ludźmi, ale nie czarujmy się, w stosunku do nich mam spore wymagania. Sito moich wymagań jest gęste. Stąd i przemiał mam spory. Wcale nie jest łatwo oddzielić ziarno od plew na pierwszy rzut oka. Popełniałem takie błędy i przysiągłem sobie - nigdy więcej.

Miłość. Każdy kto kochał wie o czym mówię. Pojawia się znienacka, obezwładnia. Potrafi dać szczęście i rozpacz. Za stary jestem by się egzaltować tym uczuciem, ale wiem już jedno. Jeśli kocham, to kocham mimo wszystko. Jeśli jestem kochany, to daję to, co we mnie najlepsze. I jest mi obojętna niesymetryczność tego uczucia. Bo, moi drodzy, takiej symetrii nigdy nie ma. Jest jej pragnienie, ale jej nie było, nie ma...i nie potrzeba (Umywalka, tak te trzykropki powinny iść?) Można być równie szczęśliwym kochając, co z bycia kochanym. Choć mam wrażenie, że tylko ja tak potrafię.

Seks. Nie prokreacyjny przecież, a dla przyjemności. Dla utrwalenia więzi między ludźmi? Ależ proszę bardzo! Od starszych cooleżanek usłyszałem "Nie wymydli się". Gejowski pewno od razu wstawi coś o mojej promiskuitywnej postawie. Ale to dlatego, że on stawia seks na pierwszym miejscu, a ja na drugim. Uwielbiam dziki seks ze znawcami ars amandi. Nie ma ich wielu. Szukać trzeba ze świecą...i testować. Większość niestety zawodzi. To jak z obiadami, lubimy te domowe smakołyki, ale i tak chodzimy do restauracji spróbować czegoś nowego. Że to się może źle skończyć? No cóż, wszystko kończy się tak samo.

Przyjaźń. Kicha do kwadratu. To najtrudniejsza do utrzymania relacja. Nie wyobrażam sobie nie mieć przyjaciół, ale kosztuje to wiele. Bez miłości, bez seksu, samo zbliżenie takie ludzkie. Wcale nie wiem, czy się sprawdzam w tej roli. Do tego szlag mnie trafia czasami. W tej relacji jest najwięcej szczerości. Nie ma miłości niespełnionej, seksu bez orgazmu. Jest czysta szczerość. I zaufanie. I porozumienie na jakimś poziomie. Czy trzeba więcej?

A ja chcę tego wszystkiego razem. A Wy?

poniedziałek, 8 marca 2010

Dusza

Przez cały dzień nic się nie działo, a wieczorem, po blisko póltragodzinnej rozmowie sięgnąłem po niezapomnianą Marlenę i chcę Was zderzyć z tymi dwoma wykonaniami oddającymi stan mojej duszy:


Moim zdaniem, przy całym uwielbieniu dla Katie Melua Marlena wygrywa.

A 8 Marca niniejszym przypadkowo świętuję.

niedziela, 7 marca 2010

Speed

W chałupie zimno, to się wybrałem na miasto, ToyToyem. Szczególnie, że taki jeden młodziak nalegał.

Ja nie mogę do takich miejsc jak Ganimedes chodzić trzeźwy. Młodziak wprawdzie miły i wdzięki swe przede mną roztaczał, ale reszta mnie tylko dołowała. Występ drag queen, czy travesti - zgubiłem się co jest co - był niestety chałowy. Chłopak ruszał się i owszem, ustami też poruszał, ale komicznie wyglądały wystające włosy na klacie i żyły jak postronki na ramionach. Repertuar też mało angażujący. To cudo nazywa się Emilka i musi jeszcze dużo popracować nad swoim scenicznym emploi. Przykrym jest też widok artystki, która po występie zamiast zostać otoczoną wianuszkiem adoratorów wraca do swych zwykłych zajęć, czyli mycia szklanek i zbierania ich na sali. Ale co się dziwić, skoro inna gwiazda podobno na co dzień robi za kierowniczkę stoiska rybnego. Do tego tabuny karków i ich raszpl, wyroili się czy co? I jeszcze jakiś obleś mnie macał i chciał całować. Uciekłem po godzinie. Ganimedes długo mnie nie zobaczy.

Przyjemne z całości było zaiwanianie osiemdziesiątką po ulicach, na których maksymalna prędkość w dzień to 20 km/h. Szybciej nie jechałem, bo się bałem zataczających, którzy mogliby wparować na jezdnię.

sobota, 6 marca 2010

Rozpasanie

Zwolniłem tempo, co? Jeszcze niedawno jedna notka dziennie, a teraz co kilka dni. Robię to świadomie, żeby po każdej notce wybrzmiały wszystkie komentarze, a przyznacie, że często są one ciekawsze niż to, co sam napisałem. Ale czas wziąć się do roboty.

Ostatnio było towarzysko. Po miesiącu od wizyty u Metki Boskiej i Gwiazdy Jakiś zorganizował proszoną kolację u siebie. Żeby nie było, że cioty się tylko pierdolą pokazaliśmy światu, że potrafią też spotkać się jedynie towarzysko. Jakiś jak na wyższą pierdolencję przystało zaszalał. Stół zastawił srebrami i kryształami, świece i sączący się Bach dopełniły klimatu. Na przystawki składały się plastry drogiej i suchej wieprzowiny nanizane na owoc południowy oraz swojski serek podany do zawartości rybiej macicy i kartofla. Danie główne za życia chrumkało, a po śmierci pokryte grzybami wraz z dzikim kuzynem ryżu, owocem leśnym i zielonym muśnięciem owocu zaspokajało nasze wyrafinowane gusta. Owoc jabłoni w cieście jako deser zrujnował wszelkie wysiłki dietetyczne podejmowane przez obecnych. Świece płonęły, Bach brzdąkał, lało się wino i wódka, rozmowy przybrały wymiar nieformalny, by nie powiedzieć rozwiązły. Rozpasanie ...

Teoretycznie teraz moja kolej na przyjęcie u siebie. Nikt wprawdzie tego ode mnie nie wymagał, no i norce do pałacowych wnętrz u Metki i Jakisia daleko. To ja się jeszcze pozastanawiam. Szczególnie, że w niedalekiej perspektywie Jajeczko jest do uskutecznienia. Czas już chyba zaproszenia powysyłać i jakąś koncepcję artystyczną dopracować.

Tak w ogóle, co ja robię przed kompem o 22:40 w sobotę?

wtorek, 2 marca 2010

Posuwanie

Na poniedziałek, jakbym nie miał nic lepszego do zrobienia, zaprosiłem sobie amanta do domu. Żeby pokazać się z najlepszej strony norkę wypucowałem nawet w tych miejscach, gdzie sam nigdy nie zaglądam. Jak to wyglądało w moim jednoosobowym wykonaniu możecie sobie obejrzeć na poniższym clipie, tylko muzę dajcie głośno.

Mats Ek - Appartement - March of the vacuums cleaners (marche des aspirateurs)

Poza estetyką wnętrza zadbałem też o wikt i wyszynk. Kręciłem kuprem przy garach 3 godziny. Krojenie składników na samą surówkę zajęło mi całą godzinę. Ale najgorsze było to, że się zasugerowałem notką Szafirowego o plackach ziemniaczanych. Miałem zrobić tylko 4 placuszki, a kurwa wyszło mi ich 40, nie wiem jakim cudem. Jak Szafirowy przykazał użyłem tarki. Już wolę się onanizować z równą zaciekłością, co tarłem te ziemniaki. Ruch ten sam, a paznokci się nie zdziera i przyjemność na koniec dużo większa. Do tego amant bezczelnie się o godzinę spóźnił - udałem, że wszystko ok. W sumie i tak miałem zajęcie przy smażeniu tych cholernych placków.

Następnie amant odkrył, że mam szybki internet i pochłonęło go to na kilka godzin. Nic to, że ja cały wypicowany stałem obok w dziewiczych bielach spięty, żeby nie powiedzieć wypięty, a w jednym miejscu nawet napięty. W końcu oderwałem go od kompa z zamiarem przejścia do bardziej intymnych relacji przy jakimś filmie. Wyszła z tego chryja i pożarliśmy się o "Piąty element". Na koniec amant się spił i usnął.

No i macie moje bujne życie erotyczne, jeszcze mu rano śniadanie uszykowałem i koszulę wyprasowałem. Przed wyjściem zapytał, czy z tą koszulą to ja tak każdemu, odpyszczyłem, że "Tak, kurwa, każdemu...", w myślach dodając "... jeśli posuwanie żelazkiem, to jedyne na co mogę liczyć."