Gdyby kózka nie śpiewała
Premiera musicalu “Wonderful Town” w Teatrze Muzycznym 1 października 2011 roku była podwójna. Widzowie mogli obejrzeć nowy tytuł w nowych, ledwo co oddanych do użytku, wnętrzach teatru.
Jest OK. Wszystko świeże i pachnące. Gdyby nie to, że zostawiono trącące myszką płaskorzeźby, to nawet napisałbym, że jest nowocześnie. Choć sprzęt nagłaśniający robi wrażenie. W foyer jest nowy żyrandol i nawet mi sie podoba. Fajnie, że nad wejściem – powiększonym – zrobiono taras i palacze mają gdzie skoczyć na dymka. Niestety taras nie ma zadaszenia, choćby częściowego.
Widownia zmniejszyła się. Jest podzielona na kilka stref. Doradzam przyduszenie węża w kieszeni i jeśli już ktoś się wybiera do Teatru Muzycznego w Łodzi, to lepiej wybrać miejsca w I i II strefie. I na pewno nie na balkonie. Nie wiem, czy to kwestia niewłączenia wentylacji, czy jej niskiej efektywności, bo na balkonie i w tylnych rzędach na parterze było gorąco i duszno.
Nim rozpoczął się spektakl trzeba było przesiedzieć część oficjalną. Na sali byli sami święci i przyznawali nagrody, wyróżnienia, dyplomy. Ciągnęło się to strasznie. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie pani z ministerstwa. Jedna jedyna nie czytała swojego krótkiego przemówienia z kartki, mówiła płynnie, a do tego łodzianka. Najśmieszniejsze były oczywiście panie z ZASPu. Jak zawsze w strojach wyglądających jak kostiumy z jakiegoś kabaretowego przedstawienia.
Musical “Wonderful Town” opowiada banalną historyjkę o dwóch dziewczątkach, które z prowincji przeniosły się w poszukiwaniu spełnienia zawodowego do Nowego Jorku i zamieszkały w dzielnicy pełnej dziwaków. Oczywiście ich wszystkie perypetie dobrze sie kończą.
Scenografia Ilony Binarsch dziwna. Wszystko dzieje się w pierwszym planie, scena w ogóle nie ma głębi. Dopiero w ostatniej scenie to się zmienia. Kostiumy pani jak wyżej banalne, a słyszałem też głosy, ze do gruntu złe.
Większe wrażenie niż scenografia i kostiumy robi choreografia i ruch sceniczny Artura Żymełki. Dokładnie to, z czego naśmiewały się Dawn French i Jennifer Saunders w klipie o Mamma Mia: piorę, piorę, wieszam, wieszam, pajacyk… i od nowa. Żenada.
Zginęła mi obsadówka niestety, więc nie wiem, która z pań grała Eileen. To ważne, bo dzięki tej pani poznałem nowe pojęcie śpiewacze “mieć kozę w głosie”. Pani dawała wspaniałe popisy koziego śpiewu i czyniła to najwyraźniej w pełni świadoma swojego talentu. Pozostali śpiewacy śpiewali ze swoją nieznośną operetkową manierycznością.
Reżyseria? To ktoś to reżyserował?!
Z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów klapę przedstawienia widownia amfiteatru (bo balkonu już nie)nagrodziła oklaskami na stojąco, choć podnosili się z ociąganiem. Ja i Jakiś czuliśmy się jak w kościele, z tym, że gdy my siedzimy wszyscy tam klęczą.
Niestety dowiedziałem się, partie kozy śpiewała Emilia Klimczak.
OdpowiedzUsuń