Z pamiętnika młodej lekarki
Niewtajemniczeni niech najpierw posłuchają tego:
żeby mieć lepsze wyobrażenie.
A co to takiego "Z pamiętnika młodej lekarki"? Wszystko na wiki.
- Będąc młodą lekarką na wysuniętej placówce... na rubieży, stawiana jestem przed szerokim wachlarzem zjawisk [pukanie] Oto jedno z nich.
- Dzień dobry Pani Doktór.
- Dzię dobry. Na coż się pan uskarża?
- Na wstępie zaznaczam, że jeśli jeżdżę na rowerze, to tylko na tandemie.
- Rozumię pana nomęklaturę, ale w czym rzecz?
- Otóż zdarzyło mi się wsiąść na cudzy tandem bez błotnika i obawiam się, że się uświniłem na tyle.
- Do siebie: Przychodnia jest czasem jak konf..., konfensjonał. Głośno: Proszę nie wyprzedzać, diangnoza jest moją de..., demeną. Bardzo dobrze pan zrobił przychodząc.
- Ale czy ja może niepotrzebnie Panią Doktór kłopoczę? Żadnego uświnienia nie zauważyłem.
- To normalne, gdyż uświnienie pańskie znajduje się od tylu i nie może go pan sam zobaczyć. A kiedy pan zesiadł z tego obcego tandemu?
- Już ze trzy miesiące temu.
- To dobrze, gdyż błoto już mocno przyschło i będę mogła śmiało diangnozować.
- Ale wszyscy mówią, że jak się będę dobrze odżywiać, to błoto samo odpadnie.
- Do siebie: niewiedza lokalnej społeczności jest czasem zatrważająca. Głośno: Dobrze, że pan nie wierzy w gusła, które są wsze..., wszte..., wsteczne.
- I Pani Doktór by mi to błoto usunęła?
- Niestety choćby mię przeszyły wszystkie błyskawice wiedzy zawodowej naraz, to jeśli ma pan błoto, to już się go nie da usunąć.
- Więc co wtedy?
- Gdyby pan miał błoto, a byśmy o tym nie wiedzieli, to chodziłby pan z nim, brudził innych, aż w końcu wżarłoby się tak, że by przodem wyszło. I wtedy cała moja wiedza medyczna nie zdałaby się na nic. Gdy jednak wykryjemy błoto wcześnie medycyna zna spencyfiki dzięki którym będzie pan mógł żyć jak dotychczas i błoto się głębiej nie weżre. Proszę się położyć na leżance na brzuchu.
- Zręcznym ruchem ostro zakończonej szpatułki pobrałam nieczystość umniejscowioną na tyle pacjęta [drapanie] i poddałam analizie [ping, ping].
- Już po wszystkiem. Rokowania są pomyślne. Znalazłam jedynie zanieczyszczenia od dżdżu, zaś ani śladu błota.
- Dziękuję Pani Doktór stukrotnie.
- Proszę jednak pamiętać, że gdy znowu pan wsiądzie na obcy tandem, niech pan sprawdzi, czy ma błotniki.
- Jakże jestem wdzięczny Pani Doktór, oto koperta.
- W każdej innej sytuacji mój parapet jest do pana dyspozycji, ale dziś jego powierzchnia może być nietkniętą.
- Pozostawiona sama sobie w mym gabinecie zadumałam się. Tylu tandemiarzy widać koło przychodni, a wszedł do mnię tylko ten jeden pacjęt. Toż to grozi globalną pan..., pantandemią! Do usłyszenia.
piątek, 30 listopada 2012
środa, 28 listopada 2012
Polska: homoseksualny partner jak konkubina
Osoba tej samej płci
A to stąd, a to stamtąd nadchodzą wiadomości o kolejnych uprawnieniach nabywanych przez homoseksualne pary. Polska rzadko jest przywoływana jako miejsce, gdzie coś się zmieniło pod tym względem. A jednak.
Nie można powiedzieć, że to efekt woli politycznej całej klasy politycznej, czy chociaż jej części. Nawet społeczeństwo specjalnie się nie zmieniło i problemy swoich mniejszości nadal traktuje po macoszemu. Ba, sami zainteresowani w czasie parad i innych form prezentowania swojego stanowiska niespecjalnie skupiali się na załatwianiu spraw trywialnych, ale jakże życiowych i potrzebnych.
Tym razem sojusznikiem okazało się prawo, a konkretnie instytucja Sądu Najwyższego.
Sąd ten na pytanie z jednego z sądów okręgowych odpowiedział. Zgodnie z artykułem 691 par. 1 kodeksu cywilnego osoby bliskie najemcy, które stale z nim mieszkały, stają się - w chwili jego śmierci - najemcami mieszkania. Wśród uprawnionych jest wymieniona "osoba, która pozostawała faktycznie we wspólnym pożyciu z najemcą". W uchwale (sygn. III CZP 68/12) Sąd Najwyższy orzekł, że osobą pozostającą we wspólnym pożyciu z najemcą jest osoba połączona z najemcą więzią uczuciową, fizyczną i gospodarczą; także osoba tej samej płci.
Niby tak niewiele, a jak cieszy.
A to stąd, a to stamtąd nadchodzą wiadomości o kolejnych uprawnieniach nabywanych przez homoseksualne pary. Polska rzadko jest przywoływana jako miejsce, gdzie coś się zmieniło pod tym względem. A jednak.
Nie można powiedzieć, że to efekt woli politycznej całej klasy politycznej, czy chociaż jej części. Nawet społeczeństwo specjalnie się nie zmieniło i problemy swoich mniejszości nadal traktuje po macoszemu. Ba, sami zainteresowani w czasie parad i innych form prezentowania swojego stanowiska niespecjalnie skupiali się na załatwianiu spraw trywialnych, ale jakże życiowych i potrzebnych.
Tym razem sojusznikiem okazało się prawo, a konkretnie instytucja Sądu Najwyższego.
Sąd ten na pytanie z jednego z sądów okręgowych odpowiedział. Zgodnie z artykułem 691 par. 1 kodeksu cywilnego osoby bliskie najemcy, które stale z nim mieszkały, stają się - w chwili jego śmierci - najemcami mieszkania. Wśród uprawnionych jest wymieniona "osoba, która pozostawała faktycznie we wspólnym pożyciu z najemcą". W uchwale (sygn. III CZP 68/12) Sąd Najwyższy orzekł, że osobą pozostającą we wspólnym pożyciu z najemcą jest osoba połączona z najemcą więzią uczuciową, fizyczną i gospodarczą; także osoba tej samej płci.
Niby tak niewiele, a jak cieszy.
Kubuś Puchatek
Literatura faktu
Pewnego razu Kubuś, Prosiaczek i Królik wybrali się do dziupli Sowy na skraju Stumilowego lasu. Kubuś przyniósł ze sobą miód i napar z liści, a Prosiaczek pyszny wywar z ziemniaczków. Królik niczego nie przyniósł, ale Sowa raczyła go swoimi zapasami. Radosna zabawa trwała w najlepsze. Jednak czy to miód, czy napar z liści mocno uderzył Puchatkowi do głowy. Nie pierwszy to już raz Puchatkowi od nadmiaru miodu jego mały rozumek stawał się jeszcze mniejszy. Ociężały Prosiaczek i Królik nawet nie zauważyli, gdy Puchatek wystawił głowę z dziupli i na cały las zaczął krzyczeć do mieszkającego obok Dzięcioła, żeby przeczytał mu dwadzieścia cztery bajki.
Zbudził się Wróbel z sąsiedztwa, a nawet mieszkający daleko Dzik. Zbudził się nawet Krzyś i postanowił uciszyć rozbawione towarzystwo. Powitali go Sowa i Tygrysek. Krzyś upomniał Sowę, że noc już późna i mieszkańcy lasu chcą spać. Tygrysek, który zawsze czuwa nad swoimi przyjaciółmi zapewnił, że uciszy Puchatka i hałasy więcej się nie powtórzą. Uspokojony Krzyś poszedł spać.
Gdy miód był już wypity Puchatek, Prosiaczek i Królik pożegnali się z Sową. Noc była rześka, a niebo gwiaździste. Rozochocony Puchatek zachęcił Prosiaczka i Królika do wizyty u Krecika, który zawsze trzymał trochę miodu na wypadek wizyty Puchatka. Krętymi leśnymi duktami szybko dotarli do środka lasu, gdzie Krecik ma swoją norkę. Norka Krecika wprawdzie ostatnimi czasy nie cieszyła się dobrą sławą, ale Puchatek zwabiony miodem zdawał się o tym nie pamiętać.
W tym czasie środek lasu przemierzała wraz ze swymi młodymi Kangurzyca. Nigdy nie była w tych okolicach. Wszędzie cicho i pusto więc ciekawie wsunęła pyszczek do pełnej gwaru norki Krecika. Jednak wejście do norki była dla niej zbyt małe. Posmutniała Kangurzyca tym bardziej, że jej młode znudziły się już wędrówką przez las i chciały trochę odpocząć, a tu taki niefart. Przycupnęła więc Kangurzyca opodal kreciej norki, najmłodszego kangurka schowała do torby i zapadli w drzemkę.
Opuszczający krecią norkę Puchatek, Prosiaczek i Królik w pierwszym momencie nawet nie zauważyli drzemiącej obok Kangurzycy i jej młodych. Podśpiewujący Puchatek jednak niemal na nią wpadł. Przeciągnął łapką po długiej nodze Kangurzycy i zdziwił się, że jest taka fajnie włochata. Pomrukiwał przy tym z przyjemności, bo misie lubią takie miłe włochatości. Zaciekawiony już chciał sięgnąć łapką do kangurzej torby, gdy znienacka Kangurzyca się zbudziła.
Nikt do końca nie wie, co się stało dalej. Krzyki Puchatka, Prosiaczka i Królika zbudziły Krzysia. Krzyś przetarł oczy i zobaczył leżących na ściółce przyjaciół. Trochę nieprzytomny z niewyspania wysłuchał ich skarg. Prosiaczkowi wcisnął naderwane oczko, Puchatka przytulił, a Królikowe naderwane ucho zostawił do przyszycia na rano. Po czym odstawił nieszczęśliwych przyjaciół do ich legowisk. Zrozumiał, że w okolicy pojawiła się Kangurzyca. Bez trudu ją znalazł i do wyjaśnienia sprawy zamknął wraz z młodymi w pudełku od butów.
Rano następnego dnia Prosiaczek raźno wziął pióro i papier i opisał co się przyjaciołom w nocy wydarzyło. Puchatek przepisał list Prosiaczka w wielu egzemplarzach i rozwiesił w całym lesie. Wieść o nocnych wydarzeniach szybko dotarła do Leśnego Bractwa, do którego należą i Puchatek i Prosiaczek. Leśne Bractwo bardzo się zdziwiło, że w lesie są też kangury, bo o kangurach dotąd nie słyszało. Postanowiło się ująć za Puchatkiem i Prosiaczkiem, tak jak zawsze się ujmuje za swoimi braćmi, a nawet siostrami. Leśne Bractwo zaprosiło do swojej siedziby w sąsiednim lesie wszystkie kukułki, po jednej z każdego lasu, i pokazało urwane oczko Prosiaczka i wyrwane futerko Puchatka. Kukułki rozleciały się po lasach i łąkach wszędzie kukając "Kangurzym skrytowłochaczom mówimy stanowcze nie!".
Puchatka nadal bolało miejsce po wyrwanym futerku, a Prosiaczka oczko, ale cieszyli się, że kukukułki o nich kukają, a dzięcioły niemal na każdym drzewie zgrabnie w korze wykuły ich obolałe pyszczki.
Krzyś nie miał tego dnia czasu dla przyjaciół. Słyszał kukułki i pomyślał sobie, że na drugi raz Puchatek i Prosiaczek nie będą się już wałęsać po lesie w nocy zaczepiając wszystko, co włochate.
Leśne Bractwo nie zasypywało jednak gruszek w popiele. Sprawą ma się zająć sam A.A. Milne. I nie ma przebacz. Atak Kangurzycy i jej młodych na Puchatka i Prosiaczka jest jak atak na całe Leśne Bractwo. Oczko za oczko, futerko za futerko. Leśne Bractwo już nawet planuje leśną kampanię z obolałymi pyszczkami Puchatka i Prosiaczka i hasłem "Bo chciałem tylko pogłaskać jej futerko".
Krzyś wezwał Puchatka, Prosiaczka i Królika do siebie. Kazał spojrzeć w pudełko od butów i rozpoznać Kangurzycę i jej potomstwo. Puchatek trochę się wahał i zapytał, czy może przejechać łapką po kangurzej nodze. Krzyś się nie zgodził. Ale i tak przyjaciele nie mieli wątpliwości i kiwając głowkami potwierdzili, że to ta Kangurzyca i jej młode. Rozpoznali nawet najmłodszego synka Kangurzycy, który strachliwie wychylał główkę z jej torby. "Tak, to maleństwo też" - potwierdził stanowczo Puchatek.
Wszystkie leśne zwierzątka bardzo współczują Puchatkowi, Prosiaczkowi i Królikowi. Kukułki już cichną, ale i tak wszyscy są ciekawi dalszego ciągu.
Fot. www.plejada.pl |
Zbudził się Wróbel z sąsiedztwa, a nawet mieszkający daleko Dzik. Zbudził się nawet Krzyś i postanowił uciszyć rozbawione towarzystwo. Powitali go Sowa i Tygrysek. Krzyś upomniał Sowę, że noc już późna i mieszkańcy lasu chcą spać. Tygrysek, który zawsze czuwa nad swoimi przyjaciółmi zapewnił, że uciszy Puchatka i hałasy więcej się nie powtórzą. Uspokojony Krzyś poszedł spać.
Gdy miód był już wypity Puchatek, Prosiaczek i Królik pożegnali się z Sową. Noc była rześka, a niebo gwiaździste. Rozochocony Puchatek zachęcił Prosiaczka i Królika do wizyty u Krecika, który zawsze trzymał trochę miodu na wypadek wizyty Puchatka. Krętymi leśnymi duktami szybko dotarli do środka lasu, gdzie Krecik ma swoją norkę. Norka Krecika wprawdzie ostatnimi czasy nie cieszyła się dobrą sławą, ale Puchatek zwabiony miodem zdawał się o tym nie pamiętać.
Myślenie nie jest łatwe, ale można się do niego przyzwyczaić.
Kubuś Puchatek
W tym czasie środek lasu przemierzała wraz ze swymi młodymi Kangurzyca. Nigdy nie była w tych okolicach. Wszędzie cicho i pusto więc ciekawie wsunęła pyszczek do pełnej gwaru norki Krecika. Jednak wejście do norki była dla niej zbyt małe. Posmutniała Kangurzyca tym bardziej, że jej młode znudziły się już wędrówką przez las i chciały trochę odpocząć, a tu taki niefart. Przycupnęła więc Kangurzyca opodal kreciej norki, najmłodszego kangurka schowała do torby i zapadli w drzemkę.
Kiedy zawołasz do króliczej norki: "Hej, jest tam kto?", a glos z wnętrza odpowie: "Nie!", to znaczy chyba, że nie jesteś mile widziany.
Kłapouchy
Opuszczający krecią norkę Puchatek, Prosiaczek i Królik w pierwszym momencie nawet nie zauważyli drzemiącej obok Kangurzycy i jej młodych. Podśpiewujący Puchatek jednak niemal na nią wpadł. Przeciągnął łapką po długiej nodze Kangurzycy i zdziwił się, że jest taka fajnie włochata. Pomrukiwał przy tym z przyjemności, bo misie lubią takie miłe włochatości. Zaciekawiony już chciał sięgnąć łapką do kangurzej torby, gdy znienacka Kangurzyca się zbudziła.
Nikt do końca nie wie, co się stało dalej. Krzyki Puchatka, Prosiaczka i Królika zbudziły Krzysia. Krzyś przetarł oczy i zobaczył leżących na ściółce przyjaciół. Trochę nieprzytomny z niewyspania wysłuchał ich skarg. Prosiaczkowi wcisnął naderwane oczko, Puchatka przytulił, a Królikowe naderwane ucho zostawił do przyszycia na rano. Po czym odstawił nieszczęśliwych przyjaciół do ich legowisk. Zrozumiał, że w okolicy pojawiła się Kangurzyca. Bez trudu ją znalazł i do wyjaśnienia sprawy zamknął wraz z młodymi w pudełku od butów.
Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy go nie ma, dopóki się nie wydarzy...
Kłapouchy
Rano następnego dnia Prosiaczek raźno wziął pióro i papier i opisał co się przyjaciołom w nocy wydarzyło. Puchatek przepisał list Prosiaczka w wielu egzemplarzach i rozwiesił w całym lesie. Wieść o nocnych wydarzeniach szybko dotarła do Leśnego Bractwa, do którego należą i Puchatek i Prosiaczek. Leśne Bractwo bardzo się zdziwiło, że w lesie są też kangury, bo o kangurach dotąd nie słyszało. Postanowiło się ująć za Puchatkiem i Prosiaczkiem, tak jak zawsze się ujmuje za swoimi braćmi, a nawet siostrami. Leśne Bractwo zaprosiło do swojej siedziby w sąsiednim lesie wszystkie kukułki, po jednej z każdego lasu, i pokazało urwane oczko Prosiaczka i wyrwane futerko Puchatka. Kukułki rozleciały się po lasach i łąkach wszędzie kukając "Kangurzym skrytowłochaczom mówimy stanowcze nie!".
Puchatka nadal bolało miejsce po wyrwanym futerku, a Prosiaczka oczko, ale cieszyli się, że kukukułki o nich kukają, a dzięcioły niemal na każdym drzewie zgrabnie w korze wykuły ich obolałe pyszczki.
Lepszy niewielki aplauz niż żaden, choćby był z lekka pozbawiony zapału.
Kłapouchy
Krzyś nie miał tego dnia czasu dla przyjaciół. Słyszał kukułki i pomyślał sobie, że na drugi raz Puchatek i Prosiaczek nie będą się już wałęsać po lesie w nocy zaczepiając wszystko, co włochate.
Leśne Bractwo nie zasypywało jednak gruszek w popiele. Sprawą ma się zająć sam A.A. Milne. I nie ma przebacz. Atak Kangurzycy i jej młodych na Puchatka i Prosiaczka jest jak atak na całe Leśne Bractwo. Oczko za oczko, futerko za futerko. Leśne Bractwo już nawet planuje leśną kampanię z obolałymi pyszczkami Puchatka i Prosiaczka i hasłem "Bo chciałem tylko pogłaskać jej futerko".
Krzyś wezwał Puchatka, Prosiaczka i Królika do siebie. Kazał spojrzeć w pudełko od butów i rozpoznać Kangurzycę i jej potomstwo. Puchatek trochę się wahał i zapytał, czy może przejechać łapką po kangurzej nodze. Krzyś się nie zgodził. Ale i tak przyjaciele nie mieli wątpliwości i kiwając głowkami potwierdzili, że to ta Kangurzyca i jej młode. Rozpoznali nawet najmłodszego synka Kangurzycy, który strachliwie wychylał główkę z jej torby. "Tak, to maleństwo też" - potwierdził stanowczo Puchatek.
Wszystkie leśne zwierzątka bardzo współczują Puchatkowi, Prosiaczkowi i Królikowi. Kukułki już cichną, ale i tak wszyscy są ciekawi dalszego ciągu.
niedziela, 25 listopada 2012
Fu klub - Lódź atak na gości
A nie mówiłem
13 listopada zamieściłem notkę o nowootwartym łódzkim klubie branżowym. Nie minęły dwa tygodnie, a moje przewidywania już się sprawdziły.
Tamtą notkę zakończyłem ostrzeżeniem związanym z bezpieczeństwem w tym klubie. Ponieważ jednak zabrzmiało to zbyt mocno, a swojego czarnowidztwa nie miałem jak uzasadnić, więc ostrzeżenie przed zbliżaniem się do tego klubu usunąłem.
W sobotę - a raczej dziś około 1 w nocy - w bezpośrednim sąsiedztwie doszło do dotkliwego pobicia kilku gości klubu opuszczających ten przybytek. Działo się to na tyle blisko, że całe zdarzenie zostało zarejestrowane przez monitoring. "Ochrona" klubu zajęta była własnym szatniarskim interesem i nie udzieliła pobitym żadnej pomocy. Biorąc pod uwagę, że owa szatniarska ochrona liczy około siedmiu rosłych mężczyzn, a napastników było tylko czterech śmiało można domniemywać, że samym swoim pojawieniem się przepłoszyliby zbirów. Nie zrobili tego jednak.
Pewno akurat zajęci byli liczeniem wpływów z szatniarskiej kasy. Nota bene są to dochody całkowicie nielegalne, bo kasy fiskalnej oczywiście w szatni nie ma.
A może napastnicy byli ich znajomymi? Wcale bym się nie zdziwił. Na pierwszy rzut oka widać, że to szemrane towarzystwo. "Ochrona" - jak opisałem w poprzedniej notce - bardzo gorliwie reagowała na "niezgodne z zasadami klubu" przebywanie na jego terenie w okryciach wierzchnich (nawet na zewnętrznym tarasie). W sytuacji ataku na gości klubu schowali się w swojej szatni, jak tchórzliwe szczury.
Poszkodowani sami wezwali policję, która szybko schwytała czterech napastników.
Tym razem więc śmiało i bez ogródek ostrzegam przed wizytami w Fu klubie. Pamiętajcie, że jesteście obserwowani, gdy tam wchodzicie oraz na miejscu przez tzw. "ochronę", która mozliwe, że jest w stałym kontakcie z okoliczną żulią gotową na wezwanie przybyć i okraść lub pobić wychodzących.
13 listopada zamieściłem notkę o nowootwartym łódzkim klubie branżowym. Nie minęły dwa tygodnie, a moje przewidywania już się sprawdziły.
Tamtą notkę zakończyłem ostrzeżeniem związanym z bezpieczeństwem w tym klubie. Ponieważ jednak zabrzmiało to zbyt mocno, a swojego czarnowidztwa nie miałem jak uzasadnić, więc ostrzeżenie przed zbliżaniem się do tego klubu usunąłem.
W sobotę - a raczej dziś około 1 w nocy - w bezpośrednim sąsiedztwie doszło do dotkliwego pobicia kilku gości klubu opuszczających ten przybytek. Działo się to na tyle blisko, że całe zdarzenie zostało zarejestrowane przez monitoring. "Ochrona" klubu zajęta była własnym szatniarskim interesem i nie udzieliła pobitym żadnej pomocy. Biorąc pod uwagę, że owa szatniarska ochrona liczy około siedmiu rosłych mężczyzn, a napastników było tylko czterech śmiało można domniemywać, że samym swoim pojawieniem się przepłoszyliby zbirów. Nie zrobili tego jednak.
Pewno akurat zajęci byli liczeniem wpływów z szatniarskiej kasy. Nota bene są to dochody całkowicie nielegalne, bo kasy fiskalnej oczywiście w szatni nie ma.
A może napastnicy byli ich znajomymi? Wcale bym się nie zdziwił. Na pierwszy rzut oka widać, że to szemrane towarzystwo. "Ochrona" - jak opisałem w poprzedniej notce - bardzo gorliwie reagowała na "niezgodne z zasadami klubu" przebywanie na jego terenie w okryciach wierzchnich (nawet na zewnętrznym tarasie). W sytuacji ataku na gości klubu schowali się w swojej szatni, jak tchórzliwe szczury.
Poszkodowani sami wezwali policję, która szybko schwytała czterech napastników.
Tym razem więc śmiało i bez ogródek ostrzegam przed wizytami w Fu klubie. Pamiętajcie, że jesteście obserwowani, gdy tam wchodzicie oraz na miejscu przez tzw. "ochronę", która mozliwe, że jest w stałym kontakcie z okoliczną żulią gotową na wezwanie przybyć i okraść lub pobić wychodzących.
piątek, 23 listopada 2012
Nieoczekiwana wymiana zdań
Zauważony zauważ
Jakiś zajęty, więc do lokalnego sklepu, w którym robimy często zakupy pojechałem samotnie. Powrzucałem do torby wszystko, co było zaplanowane i raz dwa do kasy. Przede mną dwie osoby. Kasjerka każdemu mówi dzień dobry... wiem, że to wymuszona uprzejmość wymagana przez pracodawcę, ale zawsze to miłe. Niestety niewiele osób zaszczyca kasjerkę swoją uwagą. Takie ludzie.
Kasjerka i mnie mówi dzień dobry, Jako człowiek kulturalny, choć gej, zawsze odpowiadam i staram się to robić z uśmiechem, żeby choć w ten sposób ubarwić monotonię pracy osób siedzących za kasą.
Wszystkie pip przebrzmiały, wyciągnąłem kartę i przytknąłem do czytnika.
- Czy już? - spytałem niepewny wyniku operacji.
- Jeszcze się łączy - odpowiedziała kasjerka razem ze mną obserwując terminal. - Dziś pan sam na zakupach? - zagaiła.
Nieco mnie to zaskoczyło, bo za cholerę nie kojarzyłem dziewczyny. Nieco onieśmielony odrzekłem:
- Tak, sam.
- To kolega pewno zajęty gotowaniem? - padło jako ni to stwierdzenie, ni to pytanie.
- Tak. - uprzejmie potwierdziłem, choć zaskoczenie malujące się na mojej twarzy było porównywalne z szokiem jakiego doznała Maryja, gdy okazało się, że jest zapylona. - Do widzenia - rzekłem z uśmiechem i wyszedłem ze sklepu.
W drodze do domu wyglądałem jak idiota zaśmiewając się sam do siebie.
Metka wprawdzie podał mi dziś przykład ludzkiej głupoty, ale jednak ludzie normalnieją. Na jedno i drugie powinniśmy reagować. Na głupotę - korygująco, na uprzejmość - docenieniem.
Jakiś zajęty, więc do lokalnego sklepu, w którym robimy często zakupy pojechałem samotnie. Powrzucałem do torby wszystko, co było zaplanowane i raz dwa do kasy. Przede mną dwie osoby. Kasjerka każdemu mówi dzień dobry... wiem, że to wymuszona uprzejmość wymagana przez pracodawcę, ale zawsze to miłe. Niestety niewiele osób zaszczyca kasjerkę swoją uwagą. Takie ludzie.
Kasjerka i mnie mówi dzień dobry, Jako człowiek kulturalny, choć gej, zawsze odpowiadam i staram się to robić z uśmiechem, żeby choć w ten sposób ubarwić monotonię pracy osób siedzących za kasą.
Wszystkie pip przebrzmiały, wyciągnąłem kartę i przytknąłem do czytnika.
- Czy już? - spytałem niepewny wyniku operacji.
- Jeszcze się łączy - odpowiedziała kasjerka razem ze mną obserwując terminal. - Dziś pan sam na zakupach? - zagaiła.
Nieco mnie to zaskoczyło, bo za cholerę nie kojarzyłem dziewczyny. Nieco onieśmielony odrzekłem:
- Tak, sam.
- To kolega pewno zajęty gotowaniem? - padło jako ni to stwierdzenie, ni to pytanie.
- Tak. - uprzejmie potwierdziłem, choć zaskoczenie malujące się na mojej twarzy było porównywalne z szokiem jakiego doznała Maryja, gdy okazało się, że jest zapylona. - Do widzenia - rzekłem z uśmiechem i wyszedłem ze sklepu.
W drodze do domu wyglądałem jak idiota zaśmiewając się sam do siebie.
Metka wprawdzie podał mi dziś przykład ludzkiej głupoty, ale jednak ludzie normalnieją. Na jedno i drugie powinniśmy reagować. Na głupotę - korygująco, na uprzejmość - docenieniem.
poniedziałek, 19 listopada 2012
Paryż protestuje
Małżeństwa kontra PACS
Jedni protestują tak:
Takie to słodkie, że aż nie mogłem się powstrzymać przed zamieszczeniem.
Drudzy protestują tak:
Hasło z transparentu: "Potrzebuję jednego taty i jednej mamy!", w Polsce byłoby uzupełnione o: "i jednej beczki/ kocyka/ okienka życia".
Jedni protestują tak:
fot. wiadomosci.wp.pl |
Drudzy protestują tak:
Fot. tv5.org |
czwartek, 15 listopada 2012
Konopnicka, Gmyz, Wiedeń
W oparach absurdu
Konopnicka
Narodowcy śpiewają Rotę napisaną przez Marię Konopnicką mimo jej niemoralnego prowadzenia się według ich standardów - o standardach z czasów jej życia nawet nie wspominając. Więcej, mają ją za ikonę, a to że porzuciła męża, wdawała się w romanse z młodszymi mężczyznami, porzuciła dzieci, mieszkała z "przyjaciółką", o której wyrażała się per "Pietrek" i z nią (nim?) została pochowana, to akceptowalna Norma (przez duże "N"). A mówi się o nich, że to tacy konserwatyści!
Gmyz
Przeczytałem o spotkaniu pana Gmyza Cezarego ze słuchaczami w TOK FM. Dziennikarze to najczęściej dyletanci, ale pan Gmyz, to jaskrawy przypadek piszącego, który z powodu swojej totalnej i najbardziej podstawowej niewiedzy śmiało wprowadza wszystkich w błąd i nie ma nawet skrupułów. Ba, nawet nie rozumie o co kaman. W kolejnych swoich enuncjacjach obwieści pewno, że w szczątkach trupolewa wykryto także: amfetaminę, kokainę, LSD, ecstasy, marihuanę, a także minerały księżycowe i marsjańskie, co może sugerować spisek o charakterze międzygalaktycznym.
Wiedeń
W Wiedniu zaś Leopold Museum reklamuje się zdjęciem nagich piłkarzy (powyżej), co podobno wzbudziło kontrowersje. Oni to mają problemy!
Fot. twojewiadomosci.com.pl |
Narodowcy śpiewają Rotę napisaną przez Marię Konopnicką mimo jej niemoralnego prowadzenia się według ich standardów - o standardach z czasów jej życia nawet nie wspominając. Więcej, mają ją za ikonę, a to że porzuciła męża, wdawała się w romanse z młodszymi mężczyznami, porzuciła dzieci, mieszkała z "przyjaciółką", o której wyrażała się per "Pietrek" i z nią (nim?) została pochowana, to akceptowalna Norma (przez duże "N"). A mówi się o nich, że to tacy konserwatyści!
Gmyz
Przeczytałem o spotkaniu pana Gmyza Cezarego ze słuchaczami w TOK FM. Dziennikarze to najczęściej dyletanci, ale pan Gmyz, to jaskrawy przypadek piszącego, który z powodu swojej totalnej i najbardziej podstawowej niewiedzy śmiało wprowadza wszystkich w błąd i nie ma nawet skrupułów. Ba, nawet nie rozumie o co kaman. W kolejnych swoich enuncjacjach obwieści pewno, że w szczątkach trupolewa wykryto także: amfetaminę, kokainę, LSD, ecstasy, marihuanę, a także minerały księżycowe i marsjańskie, co może sugerować spisek o charakterze międzygalaktycznym.
Wiedeń
W Wiedniu zaś Leopold Museum reklamuje się zdjęciem nagich piłkarzy (powyżej), co podobno wzbudziło kontrowersje. Oni to mają problemy!
Elektroniczna śmierć
Kamień
Jakoś zupełnie przypadkiem na TVP Kultura trafiłem na program o umieraniu, eutanazji i śmierci. Dyskusja była ciekawa, ale mnie tknęło coś innego.
Wszystkie zdjęcia z ostatnich paru lat mam na kompie. Odbitek nie robię. Nawet na Facebooka nie wrzucam. Testamentu nie napisałem, haseł nikt nie zna. To wszystko szlag trafi razem ze mną.
Konta na Facebooku podobno nie ma jak usunąć. Będę więc tam tkwił niczym elektroniczny zombie dopóki jakiś litościwy administrator nie usunie mojego konta.
Konta mailowe po jakimś czasie zostaną usunięte. Ale moja epistolografia światowej literatury nie zasili... przepadnie razem z kontem.
Bank, choć internetowy, będzie się musiał podzielić z moimi spadkobiercami swą niepewną zawartością. A potem zapomni o mnie, czyniąc mnie elektronicznym zerem.
Brak kolejnych notek na blogu wyzwoli reakcję programu. Ale zapytanie skierowane na moje zarejestrowane konto mailowe nigdy nie zostanie odpowiedziane. Tym samym ja, autor bloga, przejdę w elektroniczny niebyt.
Wszystko fajnie, jeśli będę miał czas na porządkowanie mojej elektronicznej bytności na tym padole. Jeśli jednak wyłącznik przeskoczy z "on" na "off" bez mojego udziału, to EEG mojego mózgu zamieni się w linię ciągłą równolegle z internetową bezpamięcią (w roku 2012 słowo jeszcze nieznane przez Google).
Mogę się utrwalić na pendrivach, dyskach miękkich i twardych. Mogę zachować swój wygląd i głos, a nawet sposób myślenia, konstruowania zdań, poglądy i wrażenia. Jednak zapach, dotyk, uczucia zwiędną niczym przepalona żarówka. A reszta długo nie przetrwa. Każdy fizyczny nośnik z czasem utraci swe elektromagnetyczne właściwości. Potwierdzi mój niebyt własną fizyczną niedoskonałością.
Zwykły kamień jest doskonalszy.
Jakoś zupełnie przypadkiem na TVP Kultura trafiłem na program o umieraniu, eutanazji i śmierci. Dyskusja była ciekawa, ale mnie tknęło coś innego.
Wszystkie zdjęcia z ostatnich paru lat mam na kompie. Odbitek nie robię. Nawet na Facebooka nie wrzucam. Testamentu nie napisałem, haseł nikt nie zna. To wszystko szlag trafi razem ze mną.
Konta na Facebooku podobno nie ma jak usunąć. Będę więc tam tkwił niczym elektroniczny zombie dopóki jakiś litościwy administrator nie usunie mojego konta.
Konta mailowe po jakimś czasie zostaną usunięte. Ale moja epistolografia światowej literatury nie zasili... przepadnie razem z kontem.
Bank, choć internetowy, będzie się musiał podzielić z moimi spadkobiercami swą niepewną zawartością. A potem zapomni o mnie, czyniąc mnie elektronicznym zerem.
Brak kolejnych notek na blogu wyzwoli reakcję programu. Ale zapytanie skierowane na moje zarejestrowane konto mailowe nigdy nie zostanie odpowiedziane. Tym samym ja, autor bloga, przejdę w elektroniczny niebyt.
Wszystko fajnie, jeśli będę miał czas na porządkowanie mojej elektronicznej bytności na tym padole. Jeśli jednak wyłącznik przeskoczy z "on" na "off" bez mojego udziału, to EEG mojego mózgu zamieni się w linię ciągłą równolegle z internetową bezpamięcią (w roku 2012 słowo jeszcze nieznane przez Google).
Mogę się utrwalić na pendrivach, dyskach miękkich i twardych. Mogę zachować swój wygląd i głos, a nawet sposób myślenia, konstruowania zdań, poglądy i wrażenia. Jednak zapach, dotyk, uczucia zwiędną niczym przepalona żarówka. A reszta długo nie przetrwa. Każdy fizyczny nośnik z czasem utraci swe elektromagnetyczne właściwości. Potwierdzi mój niebyt własną fizyczną niedoskonałością.
Zwykły kamień jest doskonalszy.
wtorek, 13 listopada 2012
Ruch Sojuszników LGBT
Jestem nietolerancyjny
Na Darius blog widzę:
Czy w Polsce powstanie ruch Sojuszników LGBT? – debata
W debacie udział wezmą:
- Jody Huckaby (PFLAG USA)
- prof. Ireneusz Krzemiński (Instytut Socjologii UW)
- Zofia Jabłońska (Kampania Przeciw Homofobii)
prowadzenie: Jej Perfekcyjność (Queer UW)
Czytam i się dziwię. Jody Huckaby - super, profesor Ireneusz Krzemiński - bomba, Zofia Jabłońska - nie znam, ale cudownie... Jej Perfekcyjność?! WTF is Jej Perfekcyjność?
Ja owszem słyszałem o Jej Perfekcyjności, choć skojarzeń żadnych nie mam. To mężczyzna? Kobieta? Transseksualista/transksualistka? Celebryta/celebrytka?
Czy ten ktoś ma jakieś imię i nazwisko, ale musi występować incognito?
Ja przepraszam, ale dla mnie to brzmi tak:
Czy w Polsce powstanie ruch Sojuszników LGBT? – debata
W debacie udział wezmą:
- Jody Huckaby (PFLAG USA)
- prof. Ireneusz Krzemiński (Instytut Socjologii UW)
- Zofia Jabłońska (Kampania Przeciw Homofobii)
prowadzenie: Myszka Miki (Queer UW)
A może odwróćmy sytuację:
Czy w Polsce powstanie ruch Sojuszników LGBT? – debata
W debacie udział wezmą:
- Wiosenna Lolitka (PFLAG USA)
- prof. Ciacho Krzemowe (Instytut Socjologii UW)
- Gruba Zocha (Kampania Przeciw Homofobii)
prowadzenie: Józef Nowak (Queer UW)
Miej proporcjum Mocium Panie!
Na Darius blog widzę:
Czy w Polsce powstanie ruch Sojuszników LGBT? – debata
W debacie udział wezmą:
- Jody Huckaby (PFLAG USA)
- prof. Ireneusz Krzemiński (Instytut Socjologii UW)
- Zofia Jabłońska (Kampania Przeciw Homofobii)
prowadzenie: Jej Perfekcyjność (Queer UW)
Czytam i się dziwię. Jody Huckaby - super, profesor Ireneusz Krzemiński - bomba, Zofia Jabłońska - nie znam, ale cudownie... Jej Perfekcyjność?! WTF is Jej Perfekcyjność?
Ja owszem słyszałem o Jej Perfekcyjności, choć skojarzeń żadnych nie mam. To mężczyzna? Kobieta? Transseksualista/transksualistka? Celebryta/celebrytka?
Czy ten ktoś ma jakieś imię i nazwisko, ale musi występować incognito?
Ja przepraszam, ale dla mnie to brzmi tak:
Czy w Polsce powstanie ruch Sojuszników LGBT? – debata
W debacie udział wezmą:
- Jody Huckaby (PFLAG USA)
- prof. Ireneusz Krzemiński (Instytut Socjologii UW)
- Zofia Jabłońska (Kampania Przeciw Homofobii)
prowadzenie: Myszka Miki (Queer UW)
A może odwróćmy sytuację:
Czy w Polsce powstanie ruch Sojuszników LGBT? – debata
W debacie udział wezmą:
- Wiosenna Lolitka (PFLAG USA)
- prof. Ciacho Krzemowe (Instytut Socjologii UW)
- Gruba Zocha (Kampania Przeciw Homofobii)
prowadzenie: Józef Nowak (Queer UW)
Miej proporcjum Mocium Panie!
Fu klub–Lódź
Skucha na starcie
Skucha zakończona tragedią - patrz notka z 25 listopada 2012.
Na Facebooku kampania nowego łódzkiego klubu branżowego – choć chyba bardziej dla pań, niż dla panów – była imponująca. Ludzie się zwoływali jakby chodziło o wyprzedaż brylantów za pół ceny.
Z Metką Boską i Gwiazdą dotarliśmy do klubu przed 11 wieczorem. Przy wejściu kolejka do szatni. Po paru minutach stania darowaliśmy sobie i weszliśmy w okryciach. W piwnicznej izbie – nazwijmy to po imieniu – tłok, ścisk, kolejki do baru, kolejki do toalet. Od miłej barmanki udało mi się kupić piwo i przycupnąć przy znajomych. Nie na długo, bo ruszyliśmy na zewnętrzny taras, gdzie wolno było palić. W środku jak w saunie, na zewnątrz krioterapia.
Kolejka do szatni niezmienna niczym jakaś stała matematyczna. W sumie zadowolony byłem, że kurtki nie oddałem, bo raz, że nie po to idzie się do klubu, żeby spędzić czas w kolejce do szatni, dwa: chyba za każdym razem przy wyjściu na zewnątrz musiałbym płacić dwa złote za skorzystanie z niej – szatnia to do cholery nie kasyno, żeby w niej całą gotówkę przepuścić.
Fu klub zajął miejsce po “Deja Vu”, który się najwyraźniej klienteli przejadł. Właściciele nie mieli pomysłu, a nowa menadżerka postawiła na mniejszości seksualne. “Fu” nawiązuje pewno do “La Foufoune” – zwanego popularnie “fufu” - miejsca kultowego dla Łodzi-LGBT, które całkowicie zeszło na psy, by wreszcie paść.
W sumie klimat podobny: piwnica, raczej zużyte wyposażenie, ograniczony wybór alkoholi zarówno co do asortymentu, jak i ilości. Muza? Powiedzmy, że mi nie przeszkadzała. Atmosfera? Powiedzmy, że dekadencka, ale w stylu “mieszkam w squacie i w takich klimatach najlepiej się czuję”.
Pamiętam pierwszą odsłonę Art Cafe. Było i ładnie, i elegancko, i przyjemnie, i pachnąco - jeśli już mam ruszać na miasto, to jednak wolę miejsca zadbane, a nie w stanie rozkładu. Art Cafe wprawdzie padło, czy squaterski Fu klub przetrwa?
Możliwe, że przetrwa… ale nie za moje pieniądze. Nie po to idę na miasto ładnie ubrany, żeby się ubrudzić. Nie po to idę do lokalu gay-les friendly, czy nawet aż branżowego, żeby oglądać nieokrzesanych heteryków.
A SZCZYTEM BYŁO…
Gwoździem do trumny było dla mnie zdarzenie z zewnętrznego tarasu – jedynego miejsca, gdzie można palić i jedynego, gdzie temperatura WYMAGAŁA ciepłych okryć. Właśnie tam podszedł do mnie, Metki i Gwiazdy pan w brązowej marynarce ze skaju. Zażądał byśmy oddali okrycia do szatni. Spojrzałem na indywiduum i spytałem: “Czy pan zdaje sobie sprawę jaka TU jest temperatura?”. Od słowa do słowa pan “brązowa marynarka ze skaju” zażądał byśmy opuścili lokal, skoro nie reflektujemy na szybką ścieżkę do zapalenia płuc. Co też uczyniliśmy.
Parę osób wyszło za nami i mieliśmy okazję wymienić poglądy oraz omówić szokujące zdarzenie.
Pan “brązowa marynarka ze skaju” okazał się capo di tutti szatniarzy. Szatnia należy do niego i jemu podobnych i z niej pozyskują środki na zakup marynarek ze skaju, tudzież strojów podobnej proweniencji. Prawdopodobnie są swoistą “ochroną” lokalu. Choć najważniejsza jest dla nich ochrona źródła swojego dochodu, choćby kosztem zdrowia “ochranianych”.
Nie mam ochoty zbliżać się do pitawalu spod znaku brązowych marynarek ze skaju.
Z innej perspektywy u Gejowskiego.
Skucha zakończona tragedią - patrz notka z 25 listopada 2012.
Skucha zakończona tragedią - patrz notka z 25 listopada 2012.
Na Facebooku kampania nowego łódzkiego klubu branżowego – choć chyba bardziej dla pań, niż dla panów – była imponująca. Ludzie się zwoływali jakby chodziło o wyprzedaż brylantów za pół ceny.
Z Metką Boską i Gwiazdą dotarliśmy do klubu przed 11 wieczorem. Przy wejściu kolejka do szatni. Po paru minutach stania darowaliśmy sobie i weszliśmy w okryciach. W piwnicznej izbie – nazwijmy to po imieniu – tłok, ścisk, kolejki do baru, kolejki do toalet. Od miłej barmanki udało mi się kupić piwo i przycupnąć przy znajomych. Nie na długo, bo ruszyliśmy na zewnętrzny taras, gdzie wolno było palić. W środku jak w saunie, na zewnątrz krioterapia.
Kolejka do szatni niezmienna niczym jakaś stała matematyczna. W sumie zadowolony byłem, że kurtki nie oddałem, bo raz, że nie po to idzie się do klubu, żeby spędzić czas w kolejce do szatni, dwa: chyba za każdym razem przy wyjściu na zewnątrz musiałbym płacić dwa złote za skorzystanie z niej – szatnia to do cholery nie kasyno, żeby w niej całą gotówkę przepuścić.
Fu klub zajął miejsce po “Deja Vu”, który się najwyraźniej klienteli przejadł. Właściciele nie mieli pomysłu, a nowa menadżerka postawiła na mniejszości seksualne. “Fu” nawiązuje pewno do “La Foufoune” – zwanego popularnie “fufu” - miejsca kultowego dla Łodzi-LGBT, które całkowicie zeszło na psy, by wreszcie paść.
W sumie klimat podobny: piwnica, raczej zużyte wyposażenie, ograniczony wybór alkoholi zarówno co do asortymentu, jak i ilości. Muza? Powiedzmy, że mi nie przeszkadzała. Atmosfera? Powiedzmy, że dekadencka, ale w stylu “mieszkam w squacie i w takich klimatach najlepiej się czuję”.
Pamiętam pierwszą odsłonę Art Cafe. Było i ładnie, i elegancko, i przyjemnie, i pachnąco - jeśli już mam ruszać na miasto, to jednak wolę miejsca zadbane, a nie w stanie rozkładu. Art Cafe wprawdzie padło, czy squaterski Fu klub przetrwa?
Możliwe, że przetrwa… ale nie za moje pieniądze. Nie po to idę na miasto ładnie ubrany, żeby się ubrudzić. Nie po to idę do lokalu gay-les friendly, czy nawet aż branżowego, żeby oglądać nieokrzesanych heteryków.
A SZCZYTEM BYŁO…
Gwoździem do trumny było dla mnie zdarzenie z zewnętrznego tarasu – jedynego miejsca, gdzie można palić i jedynego, gdzie temperatura WYMAGAŁA ciepłych okryć. Właśnie tam podszedł do mnie, Metki i Gwiazdy pan w brązowej marynarce ze skaju. Zażądał byśmy oddali okrycia do szatni. Spojrzałem na indywiduum i spytałem: “Czy pan zdaje sobie sprawę jaka TU jest temperatura?”. Od słowa do słowa pan “brązowa marynarka ze skaju” zażądał byśmy opuścili lokal, skoro nie reflektujemy na szybką ścieżkę do zapalenia płuc. Co też uczyniliśmy.
Parę osób wyszło za nami i mieliśmy okazję wymienić poglądy oraz omówić szokujące zdarzenie.
Pan “brązowa marynarka ze skaju” okazał się capo di tutti szatniarzy. Szatnia należy do niego i jemu podobnych i z niej pozyskują środki na zakup marynarek ze skaju, tudzież strojów podobnej proweniencji. Prawdopodobnie są swoistą “ochroną” lokalu. Choć najważniejsza jest dla nich ochrona źródła swojego dochodu, choćby kosztem zdrowia “ochranianych”.
Nie mam ochoty zbliżać się do pitawalu spod znaku brązowych marynarek ze skaju.
Z innej perspektywy u Gejowskiego.
Skucha zakończona tragedią - patrz notka z 25 listopada 2012.
piątek, 9 listopada 2012
Melancholia, Lars von Trier
Pobożne życzenie
Na “Loopera” nie poszedłem zrażony słabymi recenzjami, które zresztą potwierdziły się w opiniach znajomych, którzy nie oparli się pokusie obejrzenia.
Za to zaproszony obejrzałem niegdyś pominiętą “Melancholię” Larsa von Triera.
Z “Looperem” “Melancholia” łączy się konwencją science-fiction. Jednak “Melancholia” bardziej jest filmem katastroficznym. Choć jest pewna różnica. Filmy katastroficzne mają zwyczaj rozważania dróg kończących się przeżyciem i tych zakończonych śmiertelną porażką. W przypadku “Melancholii” nie ma takiej opcji; zagłada jest nieunikniona i nie ma przed nią ucieczki.
Co więcej kres widz poznaje już na początku filmu. Reszta, to dochodzenie do tego momentu. Bohaterkami są dwie siostry. Jedna z mężem i synem, druga z nieuporządkowanym jeszcze życiem, ale z przeczuciem nieuniknionego.
Całość rozgrywa się w kameralnej, sielskiej scenerii wiejskiej rezydencji.
Większość filmów tego typu pokazuje sceny zbiorowe, pustoszejące miasta, sceny gwałtów. Tu tego nie ma. Wszystko odbywa się w zamierzonej i – wybranej przez reżysera – romantycznej scenerii.
Nawet źródło zagłady poraża swą urodą, nadchodzi ona uwodząc swym pięknem.
Szukałem porównania do innego filmu o podobnej atmosferze. Do głowy przyszedł mi jedynie “On the beach” (“Ostatni brzeg”) z 1959 roku. Tam też tragedia rozgrywała się kameralnie. Jednak romantyzmu nie było w tamtym filmie za grosz.
Młodsza z sióstr – Justine - jakimś cudem dużo wcześniej zdaje sobie sprawę z nadchodzącej zagłady. Niezależnie od tego zgadza się na uczestniczenie w rytuałach, do których zobowiązali ją najbliżsi. Jest to OK do momentu, gdy nowopoślubiony mąż z zupełnie zaskakujących powodów akceptuje odrzucenie przez swą wybrankę w noc poślubną.
Reżyser widzi w bohaterkach odbicie własnych stanów depresyjnych. Stąd Justine przechodzi od egocentrycznego odrzucenia rzeczywistości, wręcz wpędzenia się w chorobę psychiczną, do odpowiedzialności za innych. Na drugim biegunie jest jej zamężna siostra - Claire - troszcząca się o swoje dziecko. Wierzy ona we wszystkie zapewnienia gwarantujące przetrwanie jej i potomkowi. Ignoruje niepewne informacje, wierzy otoczeniu zapewniającemu o szczęśliwym przebiegu zdarzeń. Gdy jednak fakty staną się bezlitosne wpada w panikę.
Przypomina to sytuację żydów z okresu II wojny światowej. Niepokojące informacje były ignorowane. “Niemcy to kulturalny naród, nie są zdolni do takich okropności” pamiętam z jakiegoś filmu. Zetknięcie z rzeczywistością rodziło niewiarę, jej zaprzeczenie. Koniec wyglądał różnie.
Sprawiająca wcześniej kłopoty Justine w momencie zagłady jest oparciem dla swej spanikowanej siostry. Dla dziecka budowana jest alternatywna rzeczywistość niczym z “Życie jest piękne” (“La Vita è bella”).
Tytułowa "Melancholia" niosąca zagładę, jest jako nazwa odlotowa. Koniec jest przedstawiony jako bezbolesny.
Pobożne życzenie.
Na “Loopera” nie poszedłem zrażony słabymi recenzjami, które zresztą potwierdziły się w opiniach znajomych, którzy nie oparli się pokusie obejrzenia.
Za to zaproszony obejrzałem niegdyś pominiętą “Melancholię” Larsa von Triera.
Z “Looperem” “Melancholia” łączy się konwencją science-fiction. Jednak “Melancholia” bardziej jest filmem katastroficznym. Choć jest pewna różnica. Filmy katastroficzne mają zwyczaj rozważania dróg kończących się przeżyciem i tych zakończonych śmiertelną porażką. W przypadku “Melancholii” nie ma takiej opcji; zagłada jest nieunikniona i nie ma przed nią ucieczki.
Co więcej kres widz poznaje już na początku filmu. Reszta, to dochodzenie do tego momentu. Bohaterkami są dwie siostry. Jedna z mężem i synem, druga z nieuporządkowanym jeszcze życiem, ale z przeczuciem nieuniknionego.
Całość rozgrywa się w kameralnej, sielskiej scenerii wiejskiej rezydencji.
Większość filmów tego typu pokazuje sceny zbiorowe, pustoszejące miasta, sceny gwałtów. Tu tego nie ma. Wszystko odbywa się w zamierzonej i – wybranej przez reżysera – romantycznej scenerii.
Nawet źródło zagłady poraża swą urodą, nadchodzi ona uwodząc swym pięknem.
Szukałem porównania do innego filmu o podobnej atmosferze. Do głowy przyszedł mi jedynie “On the beach” (“Ostatni brzeg”) z 1959 roku. Tam też tragedia rozgrywała się kameralnie. Jednak romantyzmu nie było w tamtym filmie za grosz.
Młodsza z sióstr – Justine - jakimś cudem dużo wcześniej zdaje sobie sprawę z nadchodzącej zagłady. Niezależnie od tego zgadza się na uczestniczenie w rytuałach, do których zobowiązali ją najbliżsi. Jest to OK do momentu, gdy nowopoślubiony mąż z zupełnie zaskakujących powodów akceptuje odrzucenie przez swą wybrankę w noc poślubną.
Reżyser widzi w bohaterkach odbicie własnych stanów depresyjnych. Stąd Justine przechodzi od egocentrycznego odrzucenia rzeczywistości, wręcz wpędzenia się w chorobę psychiczną, do odpowiedzialności za innych. Na drugim biegunie jest jej zamężna siostra - Claire - troszcząca się o swoje dziecko. Wierzy ona we wszystkie zapewnienia gwarantujące przetrwanie jej i potomkowi. Ignoruje niepewne informacje, wierzy otoczeniu zapewniającemu o szczęśliwym przebiegu zdarzeń. Gdy jednak fakty staną się bezlitosne wpada w panikę.
Przypomina to sytuację żydów z okresu II wojny światowej. Niepokojące informacje były ignorowane. “Niemcy to kulturalny naród, nie są zdolni do takich okropności” pamiętam z jakiegoś filmu. Zetknięcie z rzeczywistością rodziło niewiarę, jej zaprzeczenie. Koniec wyglądał różnie.
Sprawiająca wcześniej kłopoty Justine w momencie zagłady jest oparciem dla swej spanikowanej siostry. Dla dziecka budowana jest alternatywna rzeczywistość niczym z “Życie jest piękne” (“La Vita è bella”).
Tytułowa "Melancholia" niosąca zagładę, jest jako nazwa odlotowa. Koniec jest przedstawiony jako bezbolesny.
Pobożne życzenie.
środa, 7 listopada 2012
Malżeństwa zamiast PACS we Francji
Działanie na instynktach
Proszę, co za tempo. Całkiem niedawno Francja przyjęła PACS, ale już się ta formuła zużyła i rząd przyjął projekt ustawy umożliwiającej parom homoseksualnym małżeństwo i adopcję dzieci. Ma być rozpatrywany przez francuski parlament na początku 2013 roku.
Projekt zawiera możliwość adopcji dzieci – na wypadek jakby ktoś nie zauważył. Ale odmawia parom homoseksualnym dofinansowania in vitro.
Pójdzie łatwo, bo francuski lewicowy rząd ma większość. Polski lewicowy rząd, nawet gdy miał większość (gdy miał), był zbyt konserwatywny w swym stalinowskim myśleniu, by wyjść naprzeciw wyzwaniom przyszłości.
Intrygująca jest reakcja francuskiego kościoła tzw. katolickiego. Andre XXIII, chwilowo arcybiskup Paryża (po rodzicach nazywa się Vingt-Trois) zaapelował do parlamentarzystów, by sprzeciwili się projektowi: Wizja człowieka nieuznająca różnicy płci jest oszustwem, które naruszyłoby jeden z fundamentów naszego społeczeństwa i wprowadziłoby dyskryminację między dziećmi.
Jak z tego widać, nie tylko w Polsce duchowni są idiotami.
“Wizja człowieka”? - Czyja wizja? Pedofilnych czarnych?
“nieuznająca różnicy płci” – że niby heteroseksualiści nie uznają różnicy płci? a może homoseksualiści?
“naruszyłoby jeden z fundamentów naszego społeczeństwa” – który?
“wprowadziłoby dyskryminację między dziećmi” – nie wiem jak we Francji, ale polscy katecheci i inni bigoci z radością wykorzystują dzieci do swoich celów.
Proszę, co za tempo. Całkiem niedawno Francja przyjęła PACS, ale już się ta formuła zużyła i rząd przyjął projekt ustawy umożliwiającej parom homoseksualnym małżeństwo i adopcję dzieci. Ma być rozpatrywany przez francuski parlament na początku 2013 roku.
Projekt zawiera możliwość adopcji dzieci – na wypadek jakby ktoś nie zauważył. Ale odmawia parom homoseksualnym dofinansowania in vitro.
Pójdzie łatwo, bo francuski lewicowy rząd ma większość. Polski lewicowy rząd, nawet gdy miał większość (gdy miał), był zbyt konserwatywny w swym stalinowskim myśleniu, by wyjść naprzeciw wyzwaniom przyszłości.
Intrygująca jest reakcja francuskiego kościoła tzw. katolickiego. Andre XXIII, chwilowo arcybiskup Paryża (po rodzicach nazywa się Vingt-Trois) zaapelował do parlamentarzystów, by sprzeciwili się projektowi: Wizja człowieka nieuznająca różnicy płci jest oszustwem, które naruszyłoby jeden z fundamentów naszego społeczeństwa i wprowadziłoby dyskryminację między dziećmi.
Jak z tego widać, nie tylko w Polsce duchowni są idiotami.
“Wizja człowieka”? - Czyja wizja? Pedofilnych czarnych?
“nieuznająca różnicy płci” – że niby heteroseksualiści nie uznają różnicy płci? a może homoseksualiści?
“naruszyłoby jeden z fundamentów naszego społeczeństwa” – który?
“wprowadziłoby dyskryminację między dziećmi” – nie wiem jak we Francji, ale polscy katecheci i inni bigoci z radością wykorzystują dzieci do swoich celów.
Kościól kat od wewnątrz
Szok
Dyrektor Rydzyk naciskając na przyznanie Telewizji Trwam miejsca na multipleksie rzucił się na Krzysztofa Lufta (prywatnie katolika-rozwodnika, a służbowo dzięki swojej pracy przy kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego - miłościwie i intelektualnie nam panującego – mianowanego na członka KRRiT), a konkretnie na jego ojca profesora Stanisława Lufta – człowieka mocno osadzonego w kościele tzw. katolickim.
Szefuńcio Rydzyk rzekł: "Zwróciłbym się do tatusia pana Lufta. Proszę zwrócić się do syna i powiedzieć: 'Synu, co wyprawiasz?'".
Poruszony, blisko dziewięćdziesięcioletni ‘tatuś’ napisał list otwarty do tzw. episkopatu w osobie Józefa Michalika zwanego arcybiskupem, do którego lektury zachęcam (dalej podaję tylko skrót).
Ja jestem ateistą i może nie antyklerykałem, ale prześmiewcą. Profesor Luft jest głęboko religijny, uhonorowany przez “swojego” papieża. Jego wiek, może dystans, trzeźwe spojrzenie mimo wieku, a może dzięki niemu zaszokowały mnie. Jeśli ktoś listu nie chce przeczytać, to może wytrzyma kilka fragmentów (z moimi nielicznymi skrótami i uwypukleniami oraz komentarzem poniżej):
Znajomi nieheteronormatywni od religii już dawno odeszli. Choć są nawiedzone wyjątki – młode i niedojrzałe - potrzebujące zatopienia się w egzaltacji i z potrzebą zlizania bitej śmietany z kapłańskich kolan zastępujących im te matczyne, czy ojczyste. Znajomi heteronormatywni, nawet jeśli pozostali wierzący, odeszli od instytucji pośredniczącej zwanej kościołem katolickim.
W efekcie nie mam z tą instytucją nic wspólnego i nie znam najświeższych ploteczek.
List profesora Lufta zadziwił mnie. Wreszcie ktoś się odezwał w sprawie tej organizacji, jej celów, błędów i wypaczeń. I to nie ktoś z zewnątrz, czy z wewnątrz, ale w zawoalowanej formie, lecz prosto między oczy.
Dyrektor Rydzyk naciskając na przyznanie Telewizji Trwam miejsca na multipleksie rzucił się na Krzysztofa Lufta (prywatnie katolika-rozwodnika, a służbowo dzięki swojej pracy przy kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego - miłościwie i intelektualnie nam panującego – mianowanego na członka KRRiT), a konkretnie na jego ojca profesora Stanisława Lufta – człowieka mocno osadzonego w kościele tzw. katolickim.
Szefuńcio Rydzyk rzekł: "Zwróciłbym się do tatusia pana Lufta. Proszę zwrócić się do syna i powiedzieć: 'Synu, co wyprawiasz?'".
Poruszony, blisko dziewięćdziesięcioletni ‘tatuś’ napisał list otwarty do tzw. episkopatu w osobie Józefa Michalika zwanego arcybiskupem, do którego lektury zachęcam (dalej podaję tylko skrót).
Ja jestem ateistą i może nie antyklerykałem, ale prześmiewcą. Profesor Luft jest głęboko religijny, uhonorowany przez “swojego” papieża. Jego wiek, może dystans, trzeźwe spojrzenie mimo wieku, a może dzięki niemu zaszokowały mnie. Jeśli ktoś listu nie chce przeczytać, to może wytrzyma kilka fragmentów (z moimi nielicznymi skrótami i uwypukleniami oraz komentarzem poniżej):
“piszę do Księdza Arcybiskupa powodowany troską o Kościół Boży w Polsce, o jego integralność i oblicze.”
“zostałem sprowokowany publiczną zaczepką pod moim adresem (…) ze strony o. Tadeusza Rydzyka (…). To nieszczęsne zdarzenie oceniam jako nieprzyzwoite, ale jest (…), za to pretekstem do przywołania bardzo groźnych zjawisk w polskim Kościele, związanych m.in. z działalnością części mediów katolickich, którym o. Rydzyk patronuje.”
“Polscy katolicy są dzieleni na „prawdziwych” i tych, którzy na to określenie nie zasługują. Tak samo również dzieli się Polaków.“
“(…) Kościół polski stoi w obliczu poważnego kryzysu – grozi mu rozłam i masowe odchodzenie wiernych (…). Zamiast „Kościoła Otwartego”, (…) dziś w Polsce proponuje się zamykanie Kościoła w „oblężonej twierdzy”, niechętnej otaczającej go rzeczywistości. Zamiast Kościoła miłości i tolerancji, proponuje się nam Kościół walki, a nawet wojny. Soborowa zasada rozdziału religii od polityki, sięgająca zresztą wprost do źródła chrześcijaństwa, jakim było nauczanie Chrystusa, jest dziś w Polsce łamana bez najmniejszych skrupułów.”
“Media nazywające siebie „katolickim głosem w twoim domu” nie tylko angażują się we wspieranie konkretnych nurtów politycznych, ale wręcz organizują wspólnie z partiami akcje i demonstracje polityczne. Jest to niezgodne z nauczaniem Kościoła, zawartym w Konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym (art. 76), a także z postanowieniami Konkordatu. Podziały polityczne, naturalne w każdym demokratycznym społeczeństwie, a w Polsce wyjątkowo głębokie, są w tych mediach dodatkowo podsycane. Uruchamiane są złe emocje i wzbudzana nienawiść, którą od czasu do czasu ujawnia się publicznie w formie gorszących incydentów np. w trakcie uroczystości i świąt państwowych.”
“To wszystko odbywa się przy milczącej zgodzie oficjalnych organów Kościoła hierarchicznego(…).”
Znajomi nieheteronormatywni od religii już dawno odeszli. Choć są nawiedzone wyjątki – młode i niedojrzałe - potrzebujące zatopienia się w egzaltacji i z potrzebą zlizania bitej śmietany z kapłańskich kolan zastępujących im te matczyne, czy ojczyste. Znajomi heteronormatywni, nawet jeśli pozostali wierzący, odeszli od instytucji pośredniczącej zwanej kościołem katolickim.
W efekcie nie mam z tą instytucją nic wspólnego i nie znam najświeższych ploteczek.
List profesora Lufta zadziwił mnie. Wreszcie ktoś się odezwał w sprawie tej organizacji, jej celów, błędów i wypaczeń. I to nie ktoś z zewnątrz, czy z wewnątrz, ale w zawoalowanej formie, lecz prosto między oczy.
wtorek, 6 listopada 2012
Halloween na mieście
Siostry Samarytanki
31 października Metka wyciągnął mnie z domu. Zasadniczo w ten wieczór powinniśmy się udać na targi antyków i osobliwości, i to w charakterze eksponatów, a nie w miejsca uczęszczane przez ludzi. Jednak Gejowski zwołał liczną kompanię w nowym, podobno branżowym lokalu, Granda (czy też może La Granda) na Rewolucji 1905 roku.
Lokal nie jest od frontu, tylko w głębi podwórza. Penetrację umila sala bokserska w widocznymi sportowcami w zapale obijającymi sobie twarze. Metka aż się rozpędził, żeby ich wachlować w narożniku.
Doszliśmy do klubokawiarni – nawet przypadło nam do gustu to określenie na lokal. Metka zajrzał, ale wycofał się z dziwną miną. “Tam jacyś ludzie siedzą w kółku na krzesłach!”. Czyżby odbywało się tam jakieś spotkanie anonimowych kogoś tam? I co? Mamy wejść, dosiąść się i… “Jestem Teresa, nie spałem jeszcze dziś z nikim”. Oklaski, powitania. “Jestem Metka, kupiłem marynarkę na Ptaku”. Wszyscy zbulwersowani, patrzą z niesmakiem. Wyobraźnia podsuwała nam najgorsze scenariusze.
Nasze wejście najwyraźniej przerwało odbywającą się sesję terapeutyczną. Trochę mnie nawet zmroziło, bo usłyszałem coś, co brzmiało jak śpiewy kościelne… ale może się przesłyszałem. Wystrój przypomina ofertę aukcyjną komornika, który wyprzedaje majątek pary wieloletnich alkoholików.
Dziewczę, które próbowało swoich sił w roli barmanki, troskliwie mnie zapytało, czy piwo ma być ciepłe, czy zimne. Aż mnie zatkało. Z poprzedniej pracy pewno ją wywalili, bo proponowała francuskiego szampana z bąbelkami lub bez.
Na Gejowskiego przyszło nam czekać dłuższą chwilę, a spośród pozostałych, którzy jakże licznie mieli się stawić dotarł jedynie Xell. Piszę o tym, że nawiedził lokal i zaszczycił nas swą osobą całkowicie bez złośliwości i nie ma to nic wspólnego z tym, że na mój blog w ogóle ostatnio nie zagląda.
Omówiliśmy wydarzenia i nie-wydarzenia, a że poza nami i barmanką już nikogo nie było od dłuższego czasu więc udaliśmy się do Biblioteki. Tam Xell się zniesmaczył, że mu włosy łonowe dymem tytoniowym przejdą i wydalił się do Narragansetu. Nasza trójka cmokała i wdzięczyła się do tunezyjskoprzystojnych ciach z sąsiedniego stolika. Całkowicie uszło to ich uwadze, więc na pocieszenie ewakuowaliśmy się do Narra, śladem Xella.
Gejowski upijał mnie kolejnymi wódkami. Dobrze, że innych chętnych nie było. Na scenie brylowała Marylin. Zblazowani wyszliśmy pozostawiając Xella w naturalnym dla niego otoczeniu. 30 metrów od Narra bystre oczy Gejowskiego wypatrzyły leżące zwłoki. W sumie to zwłoki na ogół leżą, ale te leżały jakoś tak szczególnie. Gejowski ma nosa do zwłok, szczególnie około dwudziestoletnich, co natychmiast docenił Metka. Pozycja zwłok uwypuklała to, co każdy mężczyzna chciałby mieć naturalnie uwypuklone na maxa, a musi używać protezy w postaci skarpetki.
Kontakt ze zwłokami był utrudniony. Otwarte oczy i sącząca się z ust ślina sugerowały stan upojenia. Czym? Tego nie wiedzieliśmy i na pewno nie wywołał tego nasz widok. Było zbyt zimno, by zwłoki zostawić samym sobie, a Gejowski mimo okazywanej zwłokom czułości nie dałby rady ich rozgrzać. Wezwaliśmy pogotowie. Przypadkowo przejeżdżającą straż miejską poinformowaliśmy o naszym spontanicznym odruchu, nie wnikając w to, co nas do tego nakłoniło. Strażnicy okazali się mało czuli na wdzięki zwłok i odjechali. Przybyłe pogotowie bez pardonu zataszczyło zwłoki do ambulansu.
Kolejną godzinę spędziliśmy u Gejowskiego ze wzruszeniem wspominając zdarzenie. Czas umilało nam słuchanie Steni Kozłowskiej.
31 października Metka wyciągnął mnie z domu. Zasadniczo w ten wieczór powinniśmy się udać na targi antyków i osobliwości, i to w charakterze eksponatów, a nie w miejsca uczęszczane przez ludzi. Jednak Gejowski zwołał liczną kompanię w nowym, podobno branżowym lokalu, Granda (czy też może La Granda) na Rewolucji 1905 roku.
Lokal nie jest od frontu, tylko w głębi podwórza. Penetrację umila sala bokserska w widocznymi sportowcami w zapale obijającymi sobie twarze. Metka aż się rozpędził, żeby ich wachlować w narożniku.
Doszliśmy do klubokawiarni – nawet przypadło nam do gustu to określenie na lokal. Metka zajrzał, ale wycofał się z dziwną miną. “Tam jacyś ludzie siedzą w kółku na krzesłach!”. Czyżby odbywało się tam jakieś spotkanie anonimowych kogoś tam? I co? Mamy wejść, dosiąść się i… “Jestem Teresa, nie spałem jeszcze dziś z nikim”. Oklaski, powitania. “Jestem Metka, kupiłem marynarkę na Ptaku”. Wszyscy zbulwersowani, patrzą z niesmakiem. Wyobraźnia podsuwała nam najgorsze scenariusze.
Nasze wejście najwyraźniej przerwało odbywającą się sesję terapeutyczną. Trochę mnie nawet zmroziło, bo usłyszałem coś, co brzmiało jak śpiewy kościelne… ale może się przesłyszałem. Wystrój przypomina ofertę aukcyjną komornika, który wyprzedaje majątek pary wieloletnich alkoholików.
Dziewczę, które próbowało swoich sił w roli barmanki, troskliwie mnie zapytało, czy piwo ma być ciepłe, czy zimne. Aż mnie zatkało. Z poprzedniej pracy pewno ją wywalili, bo proponowała francuskiego szampana z bąbelkami lub bez.
Na Gejowskiego przyszło nam czekać dłuższą chwilę, a spośród pozostałych, którzy jakże licznie mieli się stawić dotarł jedynie Xell. Piszę o tym, że nawiedził lokal i zaszczycił nas swą osobą całkowicie bez złośliwości i nie ma to nic wspólnego z tym, że na mój blog w ogóle ostatnio nie zagląda.
Omówiliśmy wydarzenia i nie-wydarzenia, a że poza nami i barmanką już nikogo nie było od dłuższego czasu więc udaliśmy się do Biblioteki. Tam Xell się zniesmaczył, że mu włosy łonowe dymem tytoniowym przejdą i wydalił się do Narragansetu. Nasza trójka cmokała i wdzięczyła się do tunezyjskoprzystojnych ciach z sąsiedniego stolika. Całkowicie uszło to ich uwadze, więc na pocieszenie ewakuowaliśmy się do Narra, śladem Xella.
Gejowski upijał mnie kolejnymi wódkami. Dobrze, że innych chętnych nie było. Na scenie brylowała Marylin. Zblazowani wyszliśmy pozostawiając Xella w naturalnym dla niego otoczeniu. 30 metrów od Narra bystre oczy Gejowskiego wypatrzyły leżące zwłoki. W sumie to zwłoki na ogół leżą, ale te leżały jakoś tak szczególnie. Gejowski ma nosa do zwłok, szczególnie około dwudziestoletnich, co natychmiast docenił Metka. Pozycja zwłok uwypuklała to, co każdy mężczyzna chciałby mieć naturalnie uwypuklone na maxa, a musi używać protezy w postaci skarpetki.
Kontakt ze zwłokami był utrudniony. Otwarte oczy i sącząca się z ust ślina sugerowały stan upojenia. Czym? Tego nie wiedzieliśmy i na pewno nie wywołał tego nasz widok. Było zbyt zimno, by zwłoki zostawić samym sobie, a Gejowski mimo okazywanej zwłokom czułości nie dałby rady ich rozgrzać. Wezwaliśmy pogotowie. Przypadkowo przejeżdżającą straż miejską poinformowaliśmy o naszym spontanicznym odruchu, nie wnikając w to, co nas do tego nakłoniło. Strażnicy okazali się mało czuli na wdzięki zwłok i odjechali. Przybyłe pogotowie bez pardonu zataszczyło zwłoki do ambulansu.
Kolejną godzinę spędziliśmy u Gejowskiego ze wzruszeniem wspominając zdarzenie. Czas umilało nam słuchanie Steni Kozłowskiej.
sobota, 3 listopada 2012
Światopogląd
Gdy rozum śpi, budzą się demony
W wywiadzie dla wPolityce poseł John Godson powiedział:
Poseł Godson stał się bohaterem mojej notki, a dla mediów stał się antybohaterem z racji swej chorągiewkowej postawy. To smutne, bo jest człowiekiem wielu zalet. Jest łodzianinem i wydaje się, że lokalnym patriotą, nie opuszcza posiedzeń Sejmu, może być wzorem kontaktu z wyborcami, angażuje się społecznie. Na tle innych posłów jawi się jako niedościgniony ideał.
Niestety jego chrześcijańskie zaopatrywania czynią z niego nie dość, że hipokrytę, to jeszcze idiotę, który w gusła wierzy i nie myśli. A przez swą idealność na innych polach staje się z jednej strony łatwym celem, a z drugiej reprezentantem tych jeszcze głupszych od siebie, z którymi dzieli swoje chore zaopatrywania.
Pominę kwestię aborcji i in vitro. Pominę, bo już dwie notki na ten temat napisałem… i żadnej nie opublikowałem. Temat mnie przerósł i nie potrafiłem znaleźć argumentów, które mogłyby – moim zdaniem – jakoś trafić do strony przeciwnej. Przepaść jest zbyt wielka, a ja mimo starań nie potrafiłem zbudować żadnego mostu.
Przypadek związków partnerskich jest łatwiejszy. Poseł Godson twierdzi, że to kwestia światopoglądowa. Poseł Godson jest skrajnym hipokrytą. Jedyny argument jaki on i jemu podobni podają to ten, że wprowadzenie związków partnerskich obniży rangę małżeństw. W swych pustych umysłach niczego więcej nie wymyślili. Dodają jeszcze , że “społeczeństwo nie jest gotowe”. Jest to argument czysto polityczny, za którym kryje się rozumowanie posłów a la Godson “jak będę za czymś, czego większość wyborców nie akceptuje, to mnie na kolejną kadencję nie wybiorą i z czego ja będę żył (do tego stanę się zwykłym obywatelem)”.
Jakoś poseł Godson (i jemu podobni, których pominę, czyniąc z Abrahama reprezentanta) zaniedbał w swej ustawodawczej karierze zakazania rozwodów. Czy rozwody, to nie jest kwestia światopoglądowa? Czy chrześcijańska głupota dopuszcza rozwody i nie uznaje ich za zagrożenie dla instytucji małżeństwa? Zakłamanie posła Godsona jest totalne właśnie, gdy poruszy się kwestie światopoglądowe, które obłudnie (w sensie: w swej głupocie) deklaruje jako tak ważne dla siebie. A jeśli nie jest zakłamany, to OK, jest po prostu idiotą (czytaj: politykiem), wygłaszającym swoje nieprzemyślane poglądy.
Pójdźmy dalej, a cudzołóstwo? Czy to nie jest kwestia światopoglądowa (vide odpowiednie przykazanie)? Czy cudzołóstwo nie powinno być tępione, a tym samym karalne?
Nie słyszałem też o wystąpieniach posła Godsona przeciwko eksmisjom. Eksmisje są światopoglądowo cool?
Polska jest tak dziwnym krajem, że rodzina zastępcza dostaje 1000zł miesięcznie na dziecko jakie przyjmie pod swój dach. Rodzina naturalna, której dziecko odebrano, bo jest zbyt biedna, zostanie najwyżej potępiona. Tu też poseł Godson nie widzi światopoglądowego konfliktu z własnym pseudo-sumieniem.
Jestem ciekaw Waszych przykładów na światopoglądowy bełkot?
Zdjęcie rodzinki posła Godsona podesłane prezez Metkę Boską
W wywiadzie dla wPolityce poseł John Godson powiedział:
(…) nie mamy aż tak dużo kwestii światopoglądowych, bo to jest: aborcja, in vitro i związki partnerskie.
Poseł Godson stał się bohaterem mojej notki, a dla mediów stał się antybohaterem z racji swej chorągiewkowej postawy. To smutne, bo jest człowiekiem wielu zalet. Jest łodzianinem i wydaje się, że lokalnym patriotą, nie opuszcza posiedzeń Sejmu, może być wzorem kontaktu z wyborcami, angażuje się społecznie. Na tle innych posłów jawi się jako niedościgniony ideał.
Niestety jego chrześcijańskie zaopatrywania czynią z niego nie dość, że hipokrytę, to jeszcze idiotę, który w gusła wierzy i nie myśli. A przez swą idealność na innych polach staje się z jednej strony łatwym celem, a z drugiej reprezentantem tych jeszcze głupszych od siebie, z którymi dzieli swoje chore zaopatrywania.
Pominę kwestię aborcji i in vitro. Pominę, bo już dwie notki na ten temat napisałem… i żadnej nie opublikowałem. Temat mnie przerósł i nie potrafiłem znaleźć argumentów, które mogłyby – moim zdaniem – jakoś trafić do strony przeciwnej. Przepaść jest zbyt wielka, a ja mimo starań nie potrafiłem zbudować żadnego mostu.
Przypadek związków partnerskich jest łatwiejszy. Poseł Godson twierdzi, że to kwestia światopoglądowa. Poseł Godson jest skrajnym hipokrytą. Jedyny argument jaki on i jemu podobni podają to ten, że wprowadzenie związków partnerskich obniży rangę małżeństw. W swych pustych umysłach niczego więcej nie wymyślili. Dodają jeszcze , że “społeczeństwo nie jest gotowe”. Jest to argument czysto polityczny, za którym kryje się rozumowanie posłów a la Godson “jak będę za czymś, czego większość wyborców nie akceptuje, to mnie na kolejną kadencję nie wybiorą i z czego ja będę żył (do tego stanę się zwykłym obywatelem)”.
Jakoś poseł Godson (i jemu podobni, których pominę, czyniąc z Abrahama reprezentanta) zaniedbał w swej ustawodawczej karierze zakazania rozwodów. Czy rozwody, to nie jest kwestia światopoglądowa? Czy chrześcijańska głupota dopuszcza rozwody i nie uznaje ich za zagrożenie dla instytucji małżeństwa? Zakłamanie posła Godsona jest totalne właśnie, gdy poruszy się kwestie światopoglądowe, które obłudnie (w sensie: w swej głupocie) deklaruje jako tak ważne dla siebie. A jeśli nie jest zakłamany, to OK, jest po prostu idiotą (czytaj: politykiem), wygłaszającym swoje nieprzemyślane poglądy.
Pójdźmy dalej, a cudzołóstwo? Czy to nie jest kwestia światopoglądowa (vide odpowiednie przykazanie)? Czy cudzołóstwo nie powinno być tępione, a tym samym karalne?
Nie słyszałem też o wystąpieniach posła Godsona przeciwko eksmisjom. Eksmisje są światopoglądowo cool?
Polska jest tak dziwnym krajem, że rodzina zastępcza dostaje 1000zł miesięcznie na dziecko jakie przyjmie pod swój dach. Rodzina naturalna, której dziecko odebrano, bo jest zbyt biedna, zostanie najwyżej potępiona. Tu też poseł Godson nie widzi światopoglądowego konfliktu z własnym pseudo-sumieniem.
Jestem ciekaw Waszych przykładów na światopoglądowy bełkot?
Zdjęcie rodzinki posła Godsona podesłane prezez Metkę Boską
Fot, www.se.pl |
Subskrybuj:
Posty (Atom)