Bez znaczenia
A to ciekawy dyskurs rozgorzał pod poprzednią notką pod moją nieobecność całodzienną. Pierwsza myśl: wcale nie chce mi się odpisywać. Druga: a może jednak.
Rok 2011 wydaje się być dla mnie przełomowy, tak życiowo. Zaczęło mnie gonić codzienne przekonanie, że wszystko już było. Do tego brak mi życiowego napędu i mimo wrodzonego optymizmu niespecjalnie udaje mi się popłynąć na fali ogólnoludzkiej pseudoszczęśliwości.
W 2011 odbyło się ostatnie, a i tak okrojone gejowskie jajeczko. Nie zamierzam kontynuować tej “tradycji”, bo formuła się wyczerpała.
Ważne miejsce w moim życiu zajął Jakiś i stał się drzewem poznania dobra i zła. Jednocześnie rzeczywiście odsunął mnie, albo wywołał moje odsunięcie od tych, z którymi wcześniej byłem związany. Ale o nim później.
Tajemnicą poliszynela jest, że prowadzę próżniacze życie, jak to nazywa Metka Boska, już od dłuższego czasu. W efekcie świat zamknął mi się w czterech ścianach TVN24 i miałkiej codzienności śniadaniowo-obiadowo-nie jeść wieczorem plus rozrywki kulturalne zapewniane przez Jakisia.
Nie widzę atrakcji w spotkaniu w klubie, gdzie by wymienić najprostszą myśl trzeba ją zawyć, co ogranicza nieco intelektualny jej przekaz i sprowadza całą rzecz do czasów neandertalskich.
Nie widzę też przyjemności w domowych spotkaniach stadionowo tłumnych, gdzie każdy chce błysnąć czym się da w celach różnych, a niezaspokojony zalewa siebie i podłogę trunkami mocniejszymi od własnej głowy.
Dostrzegam wiele zalet Gejowskiego. Jakby je zebrać, to jest tego sporo. Okazało się jednak, że woli on pozostać atrakcyjny dla dwudziestolatków. Powiedziałbym, że to świadomy wybór, a skoro tak chce, to akceptuję to, acz ze wszystkimi konsekwencjami. Niestety, to co działa na dwudziestolatków, na mnie już nie.
Obarczyłem więc swoją osobą Metkę Boską. I wszystko szło świetnie, aż się poróżniliśmy i chyba obaj poczuliśmy się nawzajem upokorzeni. Z tego upadku podnosimy się może, ale ugodzone ego leczy się długo.
A na to wszystko Jakiś. Obaj z mroków średniowiecza weszliśmy wspólnie w renesans, zaliczyliśmy barok, przeszliśmy przez uniesienia romantyzmu, zanudziliśmy się (a raczej Jakiś mnie) pozytywizmem i z kompletnym brakiem pomysłu weszliśmy w Młodą Polskę zmieszaną z rozpustnym międzywojniem. On mi teraz wypisuje, że ja nie rozumiem, czego on chce ode mnie! Otóż nie o konkurs życzeń chyba tu chodzi. Tak, oddaję się sam…
A czego ja chcę? I tu kurwa jest problem. Czy jest jeszcze coś czego nie miałem?! A nawet dodam, czy jest jeszcze ktoś, kto nie miał mnie?
A wszystko to, bez znaczenia.
piątek, 30 grudnia 2011
środa, 28 grudnia 2011
Gej nie znaczy mądry
Meta-kultura
Jakiś nie będzie pewno zachwycony tą notką. Piszę ostatnio o kulturze, i to przez duże “K”, więc uważa, że nie powinno tu być miejsca na frywolność. Jednak to jest blog, do tego mój i prowadzony anonimowo, więc czemu sobie żałować?
Trafiają tu znajomi, o ile chce im się zajrzeć, trafiają bywalcy wydarzeń kulturalnych i trafiają zupełnie przypadkowi internauci. Widownia jest wąska, okazjonalna i niestała w uczuciach. Nie czuję się więc w obowiązku, by blog był jednotematyczny.
Dawno już nikt nie zaglądał na gejowskie anonse z cyklu “Widziałem cię”, to dziś zrobiłem to sam. Materiału do obśmiania mnóstwo, jak zwykle. Wybrałem jedno ogłoszenie:
DZISIAJ JECHAŁEŚ AUTOBUSEM […] JA SIEDZIAŁEM NA SIEDZENIU OBOK CIEBIE MIAŁEŚ NA LEWEJ RĘCE ZEGAREK I OBRĄCZKĘ CZY JESTEŚ GEJEM […] NAPISZ JAK TO TY
Rozumiem, że ta obrączka na palcu lewej dłoni mogła wzbudzić wątpliwości… ale zegarek?! Dobrze, że ogłoszeniodawca wyraża swoją niepewność, bo zakochiwałby się w każdym napotkanym mężczyźnie z zegarkiem i obrączką “na lewej ręce”.
Jakiś nie będzie pewno zachwycony tą notką. Piszę ostatnio o kulturze, i to przez duże “K”, więc uważa, że nie powinno tu być miejsca na frywolność. Jednak to jest blog, do tego mój i prowadzony anonimowo, więc czemu sobie żałować?
Trafiają tu znajomi, o ile chce im się zajrzeć, trafiają bywalcy wydarzeń kulturalnych i trafiają zupełnie przypadkowi internauci. Widownia jest wąska, okazjonalna i niestała w uczuciach. Nie czuję się więc w obowiązku, by blog był jednotematyczny.
Dawno już nikt nie zaglądał na gejowskie anonse z cyklu “Widziałem cię”, to dziś zrobiłem to sam. Materiału do obśmiania mnóstwo, jak zwykle. Wybrałem jedno ogłoszenie:
DZISIAJ JECHAŁEŚ AUTOBUSEM […] JA SIEDZIAŁEM NA SIEDZENIU OBOK CIEBIE MIAŁEŚ NA LEWEJ RĘCE ZEGAREK I OBRĄCZKĘ CZY JESTEŚ GEJEM […] NAPISZ JAK TO TY
Rozumiem, że ta obrączka na palcu lewej dłoni mogła wzbudzić wątpliwości… ale zegarek?! Dobrze, że ogłoszeniodawca wyraża swoją niepewność, bo zakochiwałby się w każdym napotkanym mężczyźnie z zegarkiem i obrączką “na lewej ręce”.
wtorek, 27 grudnia 2011
Wielka Gala Operowa, Express Ilustrowany
Ciągoty
Ciekawym, czy Pac-drap była ponownie na gali, jak zapowiadała. Jej nie widziałem (nie znamy się przecież), za to liczba ciotek na widowni była taka, że jakby zgasło światło, to zrobiłby się gęsty dark room. Miło mi było dojrzeć Fioletowego w licznym towarzystwie. Ciekawe, kto jeszcze ze znajomych był, ale nie widziałem.
Zadziwiająca jest ta magnetyczna siła opery przyciągająca osoby orientacji odmiennej. Ja uważam, że po prostu wrażliwy jestem i stąd pewna łatwość przyswajania różnych dziedzin sztuki.
Bezcenne jest, że miałem szczęście być wprowadzanym w tajniki sztuk przez ZPP kiedyś, a przez Jakisia obecnie. Zasadniczo dzięki tym dwóm osobom sztuki plastyczne, kino, teatr, opera stały się dla mnie swojskie i mam do nich naturalną ciekawość, a i odwagę osądu.
Sztuka stała się też sposobem na spędzanie wolnego czasu. Sprawdzam, co można obejrzeć i wybieram się. Zachęcenie znajomych bywa niestety trudne. Próbowałem tu i przez Facebook, ale z marnym rezultatem. Żałuję, że tak jest, bo jest to rodzaj wspólnego przeżywania i jest o czym później pogadać. Jestem już w tym wieku, że bardziej rajcująca jest dla mnie wymiana poglądów, a nie plotki o tym “kto z kim”.
Ciekawym, czy Pac-drap była ponownie na gali, jak zapowiadała. Jej nie widziałem (nie znamy się przecież), za to liczba ciotek na widowni była taka, że jakby zgasło światło, to zrobiłby się gęsty dark room. Miło mi było dojrzeć Fioletowego w licznym towarzystwie. Ciekawe, kto jeszcze ze znajomych był, ale nie widziałem.
Zadziwiająca jest ta magnetyczna siła opery przyciągająca osoby orientacji odmiennej. Ja uważam, że po prostu wrażliwy jestem i stąd pewna łatwość przyswajania różnych dziedzin sztuki.
Bezcenne jest, że miałem szczęście być wprowadzanym w tajniki sztuk przez ZPP kiedyś, a przez Jakisia obecnie. Zasadniczo dzięki tym dwóm osobom sztuki plastyczne, kino, teatr, opera stały się dla mnie swojskie i mam do nich naturalną ciekawość, a i odwagę osądu.
Sztuka stała się też sposobem na spędzanie wolnego czasu. Sprawdzam, co można obejrzeć i wybieram się. Zachęcenie znajomych bywa niestety trudne. Próbowałem tu i przez Facebook, ale z marnym rezultatem. Żałuję, że tak jest, bo jest to rodzaj wspólnego przeżywania i jest o czym później pogadać. Jestem już w tym wieku, że bardziej rajcująca jest dla mnie wymiana poglądów, a nie plotki o tym “kto z kim”.
czwartek, 22 grudnia 2011
Kuchenne rewolucje, Magda Gessler
Uwaga! Wtacza się nowe
Zaczynam od złośliwości, ale “Kuchenne rewolucje” z lokowaniem produktów w roli głównej i Magdą Gessler jako restauracyjnym Jerrym Springerem oglądamy z Jakisiem regularnie i z zaangażowaniem.
Stan polskich restauracji przedstawia się dramatycznie i módlmy się, żeby ten program oglądali ich właściciele i wyciągali wnioski. Nie wiem jak jest na restauracyjnym rynku obecnie, bo Jakiś gotuje tak świetnie, że nie ma potrzeby byśmy chodzili konsumować czyjeś nieudane specjały.
Irytująca w programie jest pretensjonalna do bólu wstawka o Gessler jako kreatorce smaku. Jeszcze nie byliśmy w jej łódzkich lokalach, ale niech się przygotują na smakową krytykę. Salonowiec był i się zachwycał. Ale on ma w kuchni szklany stół i nigdy nie zanieczyścił swojego piekarnika jakąkolwiek potrawą.
Nawet naturalne jest, że Gesslerowa sprawnie się posługuje kuchenną łaciną i piki lecą gęsto. Wreszcie trochę normalnego języka w TV. Szkoda, że “kreatorka smaku” jest często na bakier z polszczyzną (“podeszew”, “upiec steka”!), ale nie można oczekiwać zbyt wiele od lady “midjum rer”. Bo słowa “mocno”, “średnio” i “słabo” wysmażony są widocznie passé, bo polskie.
Każdy program jest robiony na jedno kopyto, ale Gessler zgarnia pewno taką gażę, że na redaktora brakuje.
Czy nie ma tam wpadek? Mnóstwo. Z tego jednego odcinka, dzisiejszego, kardynalny, sypanie mielonego pieprzu z torebki! Żaden dobry kucharz by sobie na to nie pozwolił.
Gessler niestety nie proponuje w programie niczego lekkiego. Dominują jakieś ciężkie potrawy o wiejskiej, bądź mainstreamowej proweniencji.
Program ma blisko czteromilionową widownię. Choćbym się skichał, to gdybym pisał o kulturze i własnych podbojach seksualnych naraz, Metkowe niepowodzenia uwzględniając, to takiej widowni nie zbiorę. To może zacznę te programy recenzować? Gessler ma to w dupie, mnie się jakieś fajniejsze reklamy pojawią, w które może klikniecie, a ja na ćwiartkę wódy rocznie zbiorę.
Fot. http://forum.cdaction.pl/Kuchenne-Rewolucje-t154316.html |
Stan polskich restauracji przedstawia się dramatycznie i módlmy się, żeby ten program oglądali ich właściciele i wyciągali wnioski. Nie wiem jak jest na restauracyjnym rynku obecnie, bo Jakiś gotuje tak świetnie, że nie ma potrzeby byśmy chodzili konsumować czyjeś nieudane specjały.
Nawet naturalne jest, że Gesslerowa sprawnie się posługuje kuchenną łaciną i piki lecą gęsto. Wreszcie trochę normalnego języka w TV. Szkoda, że “kreatorka smaku” jest często na bakier z polszczyzną (“podeszew”, “upiec steka”!), ale nie można oczekiwać zbyt wiele od lady “midjum rer”. Bo słowa “mocno”, “średnio” i “słabo” wysmażony są widocznie passé, bo polskie.
Każdy program jest robiony na jedno kopyto, ale Gessler zgarnia pewno taką gażę, że na redaktora brakuje.
Czy nie ma tam wpadek? Mnóstwo. Z tego jednego odcinka, dzisiejszego, kardynalny, sypanie mielonego pieprzu z torebki! Żaden dobry kucharz by sobie na to nie pozwolił.
Gessler niestety nie proponuje w programie niczego lekkiego. Dominują jakieś ciężkie potrawy o wiejskiej, bądź mainstreamowej proweniencji.
Program ma blisko czteromilionową widownię. Choćbym się skichał, to gdybym pisał o kulturze i własnych podbojach seksualnych naraz, Metkowe niepowodzenia uwzględniając, to takiej widowni nie zbiorę. To może zacznę te programy recenzować? Gessler ma to w dupie, mnie się jakieś fajniejsze reklamy pojawią, w które może klikniecie, a ja na ćwiartkę wódy rocznie zbiorę.
wtorek, 20 grudnia 2011
Facebook zabija
Wielka Gala Operowa, Teatr Wielki w Lodzi
Wielki Artystyczny Popis
Na gali siedzieliśmy z Jakisiem na miejscach po prostu wymarzonych jak na tego typu spektakl. Ludzi tłum, choć czemu kilkanaście osób wyszło po pierwszej części pojąć nie mogę. Może dostali obstrukcji i nie chcieli zanieczyścić siedzeń. Innych powodów, by stracić szansę na obejrzenie całości nie znajduję.
Owszem, nie pasowały mi światła. Jakieś kolorystyczne landrynki rzucane bez ładu i składu, a z dramaturgią śpiewanych arii mające tyle wspólnego, co kameleon ze śniegiem. Prowadzący galę byli sztywni i sprawiali wrażenie czytających bez zrozumienia treści, ale ujmowali młodością. Nie chcę się naśmiewać, ale publiczności niewiele brakowało, by wpaść w doskonały nastrój, gdy się przedstawili: Michalina Sosna i Karol Puciaty.
Dobór repertuaru trzeba przyznać niebanalny, a zakończenie arią z “Anny Boleyn” (Joanna Woś), która na scenie Teatru Wielkiego nigdy nie zagościła, niosące nadzieję.
Pierwsza część miała trochę charakter prezentacyjny. Można było poznać nieco dłużące się fragmenty z CV łódzkich solistów oraz ich kondycję wokalną. Niestety “popisy” Krzysztofa Marciniaka, który zastąpił wymienianego na afiszach Krzysztofa Bednarka i nowych nabytków opery sopranów Aleksandry Novina-Chacińskiej i Anny Wiśniewskiej-Schoppa nie wzbudziły entuzjazmu publiczności. Marciniak śpiewał rozkołysanym głosem, Novina-Chacińska histerycznym i ordynarnym, a Wiśniewska-Schoppa za nisko. Do tego Ruben Silva popisał się tempem żółwia z Galapagos, a nie południowo-amerykańskiej Boliwii.
Szczęście, że wciąż w świetnej kondycji są Bernadetta Grabias, Joanna Woś, Monika Cichocka, Agnieszka Makówka i Dorota Wójcik. Ta ostatnia wciąż kojarzy mi się ze śpiewem peronowym niestety – jak można było sobie tak wizerunek zszargać! Makówka szokowała fryzurą na pankówę. Zastanawiające, że wyglądała na 10 lat młodszą od Grabias, której głowę zdobił fryz na babcię, choć jako żywo proporcje wiekowe między solistkami są odwrotne. Aktorsko najwyraźniej zaprezentowała się Cichocka. Aż przyjemnie było popatrzeć. A największe owacje jak zwykle zebrała doskonała Woś.
Z panów ujął mnie w pasie i nie tylko Patryk Rymanowski. Ileż aktorskiej swady w partii Leporella z Don Giovanniego! Grzegorz Szostak wyciskał swym śpiewem łzy, a Zenon Kowalski ujmował talentem.
Panowie ubrani bez szału, ale panie wspaniale. Jedność stylu, dopasowanie do osobowości postaci, a jednocześnie uwzględnienie, że to “tylko” koncert. Cichocka (na niebiesko) i Makówka (w dziwnym spodnium) świetnie wykorzystały kostiumy w swoich ariach. Chapeau bas za kostiumy dla Marii Balcerek.
Dodam jeszcze, że wprowadzona do formuły koncertu lekka reżyseria występów (lekka, ale na tyle wyraźna, że nie siedzi się jak na castingu śpiewaków) oraz ciekawa, jakby nawiązująca do zbliżających się przeobrażeń teatru scenografia (nity; też dzieło Balcerek) dopełniały całości.
Kto nie był i być nie może niech żałuje.
Fot. Teatr Wielki w Łodzi |
Dobór repertuaru trzeba przyznać niebanalny, a zakończenie arią z “Anny Boleyn” (Joanna Woś), która na scenie Teatru Wielkiego nigdy nie zagościła, niosące nadzieję.
Pierwsza część miała trochę charakter prezentacyjny. Można było poznać nieco dłużące się fragmenty z CV łódzkich solistów oraz ich kondycję wokalną. Niestety “popisy” Krzysztofa Marciniaka, który zastąpił wymienianego na afiszach Krzysztofa Bednarka i nowych nabytków opery sopranów Aleksandry Novina-Chacińskiej i Anny Wiśniewskiej-Schoppa nie wzbudziły entuzjazmu publiczności. Marciniak śpiewał rozkołysanym głosem, Novina-Chacińska histerycznym i ordynarnym, a Wiśniewska-Schoppa za nisko. Do tego Ruben Silva popisał się tempem żółwia z Galapagos, a nie południowo-amerykańskiej Boliwii.
Szczęście, że wciąż w świetnej kondycji są Bernadetta Grabias, Joanna Woś, Monika Cichocka, Agnieszka Makówka i Dorota Wójcik. Ta ostatnia wciąż kojarzy mi się ze śpiewem peronowym niestety – jak można było sobie tak wizerunek zszargać! Makówka szokowała fryzurą na pankówę. Zastanawiające, że wyglądała na 10 lat młodszą od Grabias, której głowę zdobił fryz na babcię, choć jako żywo proporcje wiekowe między solistkami są odwrotne. Aktorsko najwyraźniej zaprezentowała się Cichocka. Aż przyjemnie było popatrzeć. A największe owacje jak zwykle zebrała doskonała Woś.
Z panów ujął mnie w pasie i nie tylko Patryk Rymanowski. Ileż aktorskiej swady w partii Leporella z Don Giovanniego! Grzegorz Szostak wyciskał swym śpiewem łzy, a Zenon Kowalski ujmował talentem.
Panowie ubrani bez szału, ale panie wspaniale. Jedność stylu, dopasowanie do osobowości postaci, a jednocześnie uwzględnienie, że to “tylko” koncert. Cichocka (na niebiesko) i Makówka (w dziwnym spodnium) świetnie wykorzystały kostiumy w swoich ariach. Chapeau bas za kostiumy dla Marii Balcerek.
Dodam jeszcze, że wprowadzona do formuły koncertu lekka reżyseria występów (lekka, ale na tyle wyraźna, że nie siedzi się jak na castingu śpiewaków) oraz ciekawa, jakby nawiązująca do zbliżających się przeobrażeń teatru scenografia (nity; też dzieło Balcerek) dopełniały całości.
Kto nie był i być nie może niech żałuje.
Gay Santa
Od ptaka do Witkowskiego
Ja już zarzuciłem masowe spędy jajeczkowe na rzecz spotkań bardziej kameralnych. Jednak Gejowski, jak co roku, sprosił gości bez umiaru, było ze 30 osób, w tym płci i orientacji odmiennej.
Spóźniłem się mocno z racji innych zobowiązań i zjawiłem w stroju całkowicie nieprzystającym do okoliczności. A i tak nie byłem najbardziej spóźniony!
Byłem raptem 2 godziny, całkiem zresztą na trzeżwo i właściwie byłem uczestnikiem tylko jednego wydarzenia – rozdawania prezentów. Sam nie miałem niestety żadnego prezentu dla nikogo, tak się w tym roku złożyło. A dostałem prezenty tyleż cenne, co intrygujące.
Pierwszy w moje ręce wpadł ptak… ale niestety porcelitowy, więc mało użyteczny. Pojęcia nie mam, komu zawdzięczam to niebywałej urody cacko.
Kolejny był flakon z oliwą, która po bliższej inspekcji okazała się być octem. Nie wiem jak zaprawiony ziołami ocet będzie smakował, ale flakon wykorzystam. Darczyńca nieznany.
Podobnie jak wyżej wymieniona oliwa vel ocet przemyślanym prezentem kogoś, kto czyta mój blog, bądź mnie zna był zestaw nasion ziół: bazylii, oregano i szczypiorku (po angielsku "chives", na co w życiu bym nie wpadł), w zgrabnych metalowych opakowaniach wprost do postawienia na parapecie. Może to ktoś, kto dzieli moją ziołową pasję, ale kto to, nie wiem.
Häxa zaskoczyła mnie książką o Teatrze Nowym. Nie ma wyjścia, przeczytam i stanę się znanym w mieście specem od historii tego teatru.
Salonowiec uraczył mnie książką, którą jak przyznał sam powinien przeczytać, ale gdy zobaczył ją w księgarni, to chwilowo tylko ja mu przyszedłem na myśl. Taki mój los w tym młodocianym gronie. Inna sprawa, że wszyscy mnie komplementowali, że “jak na swój wiek” świetnie wyglądam.
Ostatnią książkę przygotował dla mnie Gejowski. I mnie zaskoczył. Często podkreślał, że najwartościowsze prezenty, to te według własnego pomysłu i przemysłu (NB. to ja wymyśliłem ten koncept). Kupno książki nie jest z tej kategorii, ale już zaopatrzenie jej we własnoręczną dedykację autora dla mnie, to pomysł przedni. Tylko, co będzie myślała o tym wpisie rodzina, gdy książkę po mnie odziedziczy?
Gdy wychodziłem podłoga już była pokryta kleistą mazią z porozlewanych napojów. Rano przypominała pewno zaniedbane klepisko. Kolejnego dnia Gejowski wciąż zbierał siły do wzięcia się za sprzątanie.
Mam rok na szukanie pomysłów na przyszłoroczne Gay Santa.
Ja już zarzuciłem masowe spędy jajeczkowe na rzecz spotkań bardziej kameralnych. Jednak Gejowski, jak co roku, sprosił gości bez umiaru, było ze 30 osób, w tym płci i orientacji odmiennej.
Spóźniłem się mocno z racji innych zobowiązań i zjawiłem w stroju całkowicie nieprzystającym do okoliczności. A i tak nie byłem najbardziej spóźniony!
Byłem raptem 2 godziny, całkiem zresztą na trzeżwo i właściwie byłem uczestnikiem tylko jednego wydarzenia – rozdawania prezentów. Sam nie miałem niestety żadnego prezentu dla nikogo, tak się w tym roku złożyło. A dostałem prezenty tyleż cenne, co intrygujące.
Pierwszy w moje ręce wpadł ptak… ale niestety porcelitowy, więc mało użyteczny. Pojęcia nie mam, komu zawdzięczam to niebywałej urody cacko.
Kolejny był flakon z oliwą, która po bliższej inspekcji okazała się być octem. Nie wiem jak zaprawiony ziołami ocet będzie smakował, ale flakon wykorzystam. Darczyńca nieznany.
Podobnie jak wyżej wymieniona oliwa vel ocet przemyślanym prezentem kogoś, kto czyta mój blog, bądź mnie zna był zestaw nasion ziół: bazylii, oregano i szczypiorku (po angielsku "chives", na co w życiu bym nie wpadł), w zgrabnych metalowych opakowaniach wprost do postawienia na parapecie. Może to ktoś, kto dzieli moją ziołową pasję, ale kto to, nie wiem.
Häxa zaskoczyła mnie książką o Teatrze Nowym. Nie ma wyjścia, przeczytam i stanę się znanym w mieście specem od historii tego teatru.
Salonowiec uraczył mnie książką, którą jak przyznał sam powinien przeczytać, ale gdy zobaczył ją w księgarni, to chwilowo tylko ja mu przyszedłem na myśl. Taki mój los w tym młodocianym gronie. Inna sprawa, że wszyscy mnie komplementowali, że “jak na swój wiek” świetnie wyglądam.
Ostatnią książkę przygotował dla mnie Gejowski. I mnie zaskoczył. Często podkreślał, że najwartościowsze prezenty, to te według własnego pomysłu i przemysłu (NB. to ja wymyśliłem ten koncept). Kupno książki nie jest z tej kategorii, ale już zaopatrzenie jej we własnoręczną dedykację autora dla mnie, to pomysł przedni. Tylko, co będzie myślała o tym wpisie rodzina, gdy książkę po mnie odziedziczy?
Gdy wychodziłem podłoga już była pokryta kleistą mazią z porozlewanych napojów. Rano przypominała pewno zaniedbane klepisko. Kolejnego dnia Gejowski wciąż zbierał siły do wzięcia się za sprzątanie.
Mam rok na szukanie pomysłów na przyszłoroczne Gay Santa.
środa, 14 grudnia 2011
Prostytucja nieletnich
Dupa rocznik 96
Na jednym z portali randkowych nawiedził mnie chłoptaś o wyglądzie dziecka. Chyba nikt nie podejrzewa, że jestem amatorem kwaśnych jabłek, więc zignorowałem to. Jednak przypadek zrządził, że na innym portalu kilka minut później zaczepił mnie proponując seks za pieniądze. Porównałem zdjęcia i nie miałem wątpliwości. Zajrzałem na trzeci i bez trudu znalazłem go i tam.
Na każdym z portali zgłosiłem, że dany użytkownik prawdopodobnie nie ma jeszcze 15 lat. 15 lat ma wprawdzie skończone, ale regulaminy mówią o 16 latach i o gołych zdjęciach od 18 roku życia. Czekam na reakcję administratorów portali. Co powinienem zrobić jeśli reakcji nie będzie?
Jestem w szoku. To dziecko! Bardzo uświadomione i wiedzące czego chce, ale dziecko. Do tego radośnie wykorzystuje anonimowość portali i chuć bywalców. Nie mogę pojąć, że nikt tego jeszcze nie zgłosił, bo z profili wynika, że jest na tych portalach obecny już dłuższy czas. Domyślenie się, że to dziecko, to też nie problem. Chłopiec sam nie zostawia wątpliwości co do swojego wieku.
A portale? A portale nawet nie mają opcji do zgłoszenia, że nieletni pogwałcił ich regulamin. Pewno mają to w dupie. Wszystkie zgłoszenia przesłałem jako techniczne… bo innej opcji nie ma.
P.S. Młokos zaczepia mnie na kolejnym portalu, reakcji administratorów wciąż nie ma.
Na jednym z portali randkowych nawiedził mnie chłoptaś o wyglądzie dziecka. Chyba nikt nie podejrzewa, że jestem amatorem kwaśnych jabłek, więc zignorowałem to. Jednak przypadek zrządził, że na innym portalu kilka minut później zaczepił mnie proponując seks za pieniądze. Porównałem zdjęcia i nie miałem wątpliwości. Zajrzałem na trzeci i bez trudu znalazłem go i tam.
Na każdym z portali zgłosiłem, że dany użytkownik prawdopodobnie nie ma jeszcze 15 lat. 15 lat ma wprawdzie skończone, ale regulaminy mówią o 16 latach i o gołych zdjęciach od 18 roku życia. Czekam na reakcję administratorów portali. Co powinienem zrobić jeśli reakcji nie będzie?
Jestem w szoku. To dziecko! Bardzo uświadomione i wiedzące czego chce, ale dziecko. Do tego radośnie wykorzystuje anonimowość portali i chuć bywalców. Nie mogę pojąć, że nikt tego jeszcze nie zgłosił, bo z profili wynika, że jest na tych portalach obecny już dłuższy czas. Domyślenie się, że to dziecko, to też nie problem. Chłopiec sam nie zostawia wątpliwości co do swojego wieku.
A portale? A portale nawet nie mają opcji do zgłoszenia, że nieletni pogwałcił ich regulamin. Pewno mają to w dupie. Wszystkie zgłoszenia przesłałem jako techniczne… bo innej opcji nie ma.
P.S. Młokos zaczepia mnie na kolejnym portalu, reakcji administratorów wciąż nie ma.
Wyścig z czasem, Justin Timberlake
System
Obejrzałem ten gniot. Z trudem. Justina z łóżka bym nie wygonił, ale talentu aktorskiego nie ma za grosz. Koncept filmu: starzenie zatrzymuje się w wieku 25 lat (dzięki czemu nawet teściowa wygląda jak koleżanka), walutą jest czas na dalsze życie. Gdyby nie banalny scenariusz może i dałoby się z tego zrobić coś ciekawego.
Bohater rozpoczyna walkę z systemem. Jest on niezrozumiały dla widza, a bohaterowie raczej udają, że coś z tego łapią: system kryje się w coraz większych budynkach.
Dziś właśnie posłuchałem chwilę wypowiedzi na forum Parlamentu Europejskiego. Wrażenie mam takie, że instytucje demokratyczne, narodowe i ponadnarodowe też już się gubią w matriksie w jakim żyjemy. Wychodzi, że światem rządzą instytucje finansowe. Nie wiadomo jednak, kto się za nimi kryje i jaki jest ich cel. Z jednej strony mówi się o ich sile, a z drugiej ciągle trzeba je ratować. Nierówności rosną – szokiem była dla mnie informacja, że 1% mieszkańców USA posiada więcej niż pozostałe 99% razem wzięte! Czy w Europie jest podobnie?
Ciekaw jestem na ile instytucje demokratyczne są dziś rzeczywiście demokratyczne, a na ile sterowane przez siły, których nie rozumiemy. Czy może, jak w Matriksie, żyjemy ułudą danego nam sztafażu, wiedząc , że coś jest nie tak, ale w strachu, że zmiana status quo zaprowadzi nas w nieznane? Bunt pojawia się w filmach, bunt sięgnął też już ulic. Walka toczy się z wielogłowym smokiem, którego nikt nie widział, a do tego z oczami zasłoniętymi szczelną opaską. Quo vadis cywilizacjo?
Obejrzałem ten gniot. Z trudem. Justina z łóżka bym nie wygonił, ale talentu aktorskiego nie ma za grosz. Koncept filmu: starzenie zatrzymuje się w wieku 25 lat (dzięki czemu nawet teściowa wygląda jak koleżanka), walutą jest czas na dalsze życie. Gdyby nie banalny scenariusz może i dałoby się z tego zrobić coś ciekawego.
Bohater rozpoczyna walkę z systemem. Jest on niezrozumiały dla widza, a bohaterowie raczej udają, że coś z tego łapią: system kryje się w coraz większych budynkach.
Dziś właśnie posłuchałem chwilę wypowiedzi na forum Parlamentu Europejskiego. Wrażenie mam takie, że instytucje demokratyczne, narodowe i ponadnarodowe też już się gubią w matriksie w jakim żyjemy. Wychodzi, że światem rządzą instytucje finansowe. Nie wiadomo jednak, kto się za nimi kryje i jaki jest ich cel. Z jednej strony mówi się o ich sile, a z drugiej ciągle trzeba je ratować. Nierówności rosną – szokiem była dla mnie informacja, że 1% mieszkańców USA posiada więcej niż pozostałe 99% razem wzięte! Czy w Europie jest podobnie?
Ciekaw jestem na ile instytucje demokratyczne są dziś rzeczywiście demokratyczne, a na ile sterowane przez siły, których nie rozumiemy. Czy może, jak w Matriksie, żyjemy ułudą danego nam sztafażu, wiedząc , że coś jest nie tak, ale w strachu, że zmiana status quo zaprowadzi nas w nieznane? Bunt pojawia się w filmach, bunt sięgnął też już ulic. Walka toczy się z wielogłowym smokiem, którego nikt nie widział, a do tego z oczami zasłoniętymi szczelną opaską. Quo vadis cywilizacjo?
poniedziałek, 12 grudnia 2011
Maurycy, TVP Kultura
Tam, wtedy, dziś
Włączyłem telewizor, by jeszcze raz, któryż to już, obejrzeć “Maurycego”.
Tam, wtedy było to przełamywanie konwenansu, balansowanie na granicy przyzwoitości. Dziś ta miłość jest na wyciągnięcie ręki… i to dosłownie, wystarczy sięgnąć klawiatury komputera.
Tam, wtedy, żyli w konspiracji. Sami uciekali przed dotknięciem i uczuciem. Nietrafiony gest, czy słowo spowodowałby konsekwencje życiowe o jakich nam się nawet dziś nie śni. Ich wyobrażenia o przyszłości swojego uczucia były dużo mroczniejsze, ba, w ogóle o nich nie ośmielali się myśleć. Dziś, paradoksalnie podobnie; postępuje się bardziej zgodnie z zasadą “masz pracę, szukaj następnej”, masz miłość, cóż szkodzi kolejna. Tyle tylko, że ta jedna, już nie ma i mieć nie będzie tej samej wartości.
Tam, wtedy, odszukanie się można było traktować jako coś wyjątkowego. Ryzyko dalszego szukania było na tyle nierozsądne, że zwiększało przywiązanie do wybranka już odnalezionego. Dziś wręcz przeciwnie, ryzyka szukania nie ma, każde niepowodzenie można okupić (dosłownie) wieloma nowymi sukcesami.
Tam, wtedy, za publiczny pocałunek z mężczyzną można było po uznaniu za niemoralne prowadzenie się zostać skazanym starając się zachować godność. Dziś, możemy wspólnie popychać wózek w hipermarkecie podszczypując się tu i tam, a otoczenie nawet uwagi nie zwróci. Ba, będzie życzliwa lub ją uda.
Tam, wtedy rodzina potrafiła nie dostrzegać i wiele wybaczyć. Nawet służba potrafiła utrzymać wymagany poziom. Dziś, zasadniczo rodzinę można mieć w dupie i robić swoje.
Tam, wtedy mężczyzna był przez kobiety otoczony nimbem niemal boskim. Dziś ma wpatrzone w siebie psiapsiółki, chodzi o mężczyznę-geja oczywiście, a nie ordynarnego heteryka.
Tam, wtedy znalezienie bratniej duszy, kogoś do wypłakania się, kogoś, kto chciałby zrozumieć było jak kolejne nadejście gwiazdy betlejemskiej. Dziś można z tym iść do telewizji i we łzawej wypowiedzi obnażyć się przed milionami.
Tam, wtedy pragnienie bycia razem było równie silne, co dziś, jednak bez trudu można było łączyć “funkcje”. Dziś raczej nie inaczej. O dziwo!
Tam, wtedy, człowiek sam musiał się upominać, hamować swoje pragnienia. Dziś jest do nich wręcz zachęcany.
Tam, wtedy, jak ktoś miał kasę, to w swojej ignorancji mógł szukać pomocy fachowej celem uleczenia u ludzi o niepewnej medycznej proweniencji. Dziś, ha, ha, podobnie.
Tam, wtedy zbliżenie fizyczne… i tu użyję sceny z “Maurycego”… wchodziło przez okno, nocą, po drabinie. Dziś można je spotkać na umówionym rendez-vous w kawiarni, albo podjedzie taksówką.
Tam, wtedy mezalians, a do tego homoseksualny zrujnowałby ludziom życie. Dziś szukają w klimacie “kombinezony robocze”.
Ale wciąż i nadal szukamy tego samego.
Włączyłem telewizor, by jeszcze raz, któryż to już, obejrzeć “Maurycego”.
Tam, wtedy było to przełamywanie konwenansu, balansowanie na granicy przyzwoitości. Dziś ta miłość jest na wyciągnięcie ręki… i to dosłownie, wystarczy sięgnąć klawiatury komputera.
Tam, wtedy, żyli w konspiracji. Sami uciekali przed dotknięciem i uczuciem. Nietrafiony gest, czy słowo spowodowałby konsekwencje życiowe o jakich nam się nawet dziś nie śni. Ich wyobrażenia o przyszłości swojego uczucia były dużo mroczniejsze, ba, w ogóle o nich nie ośmielali się myśleć. Dziś, paradoksalnie podobnie; postępuje się bardziej zgodnie z zasadą “masz pracę, szukaj następnej”, masz miłość, cóż szkodzi kolejna. Tyle tylko, że ta jedna, już nie ma i mieć nie będzie tej samej wartości.
Tam, wtedy, odszukanie się można było traktować jako coś wyjątkowego. Ryzyko dalszego szukania było na tyle nierozsądne, że zwiększało przywiązanie do wybranka już odnalezionego. Dziś wręcz przeciwnie, ryzyka szukania nie ma, każde niepowodzenie można okupić (dosłownie) wieloma nowymi sukcesami.
Tam, wtedy, za publiczny pocałunek z mężczyzną można było po uznaniu za niemoralne prowadzenie się zostać skazanym starając się zachować godność. Dziś, możemy wspólnie popychać wózek w hipermarkecie podszczypując się tu i tam, a otoczenie nawet uwagi nie zwróci. Ba, będzie życzliwa lub ją uda.
Tam, wtedy rodzina potrafiła nie dostrzegać i wiele wybaczyć. Nawet służba potrafiła utrzymać wymagany poziom. Dziś, zasadniczo rodzinę można mieć w dupie i robić swoje.
Tam, wtedy mężczyzna był przez kobiety otoczony nimbem niemal boskim. Dziś ma wpatrzone w siebie psiapsiółki, chodzi o mężczyznę-geja oczywiście, a nie ordynarnego heteryka.
Tam, wtedy znalezienie bratniej duszy, kogoś do wypłakania się, kogoś, kto chciałby zrozumieć było jak kolejne nadejście gwiazdy betlejemskiej. Dziś można z tym iść do telewizji i we łzawej wypowiedzi obnażyć się przed milionami.
Tam, wtedy pragnienie bycia razem było równie silne, co dziś, jednak bez trudu można było łączyć “funkcje”. Dziś raczej nie inaczej. O dziwo!
Tam, wtedy, człowiek sam musiał się upominać, hamować swoje pragnienia. Dziś jest do nich wręcz zachęcany.
Tam, wtedy, jak ktoś miał kasę, to w swojej ignorancji mógł szukać pomocy fachowej celem uleczenia u ludzi o niepewnej medycznej proweniencji. Dziś, ha, ha, podobnie.
Tam, wtedy zbliżenie fizyczne… i tu użyję sceny z “Maurycego”… wchodziło przez okno, nocą, po drabinie. Dziś można je spotkać na umówionym rendez-vous w kawiarni, albo podjedzie taksówką.
Tam, wtedy mezalians, a do tego homoseksualny zrujnowałby ludziom życie. Dziś szukają w klimacie “kombinezony robocze”.
Ale wciąż i nadal szukamy tego samego.
Tydzień monodramu w Lodzi
Czyżby przypadek?
W sobotę w Teatrze Małym znajdującym się na terenie Manufaktury zakończył się II Łódzki Festiwal Monodramu “Mono w Manu”. W niedzielę był kontynuowany w Teatrze Jaracza. Kontynuowany?
Spektakl “Podróż do Buenos Aires” z podtytułem “work in regress” stał się świetnym podsumowaniem werdyktu dla festiwalu w Teatrze Małym. Ten powrót Gabrieli Muskały po 10 latach od premiery, ale i poziom tekstu, reżyserii, świateł i mistrzowskiego wykonania skromna publiczność Małej Sceny nagrodziła owacją na stojąco. Muskała wraz z siostrą napisały tekst sztuki czarującej swą autentycznością. Ten monodram, to i śmiech, i łzy. To spojrzenie w naszą przyszłość i przeszłość. Bohaterką może być babcia wielu z nas (w zależności od pokolenia wydarzenia mogą się zmieniać). Sztuka jest wiwisekcją postrzegania rzeczywistości w mózgu “in regress”. Jest to równie zabawne, co przerażające. Coś, co czeka wielu z nas. 10 lat temu, jako dwudziestosześciolatka bodajże, Muskała stanęła przed nie lada wyzwaniem. I dała radę. Z wiekiem, także jej wiekiem, publiczność jeszcze bardziej musi się mierzyć ze starością. Taki spektakl, to przeżycie.
Na tym tle festiwal “Mono w Manu” zakończył się wynikiem zaskakującym. Jury składało się ze studentów teatrologii.
Spośród sześciu spektakli laur jury dostał Dariusz Sosiński za “Tancerza mecenasa Kraykowskiego” – opowieść o masochistycznym prześladowcy-naśladowcy. Aktor wystąpił, napisał scenariusz, spektakl wyreżyserował i opracował scenograficznie i muzycznie. Obawiam się, że nagroda jest za wszechstronność, a nie za osiągnięcie. Aktor etc. zaprezentował się sztampowo.
Nagrodę publiczności dostała Elżbieta Czerwińska za podwójną rolę w “Smażonych zielonych pomidorach”. To przedstawienie górowało nad zwycięzcą jury i mimo jego nierówności i niedostatków trudno publiczności nie odmówić racji.
Pozafestiwalowy monodram w Teatrze Jaracza dla równie nielicznej publiczności przebija każdy z festiwalowych spektakli. Teatr może się nazywać Mały, szkoda, jeśli jest mały.
Nie chcę zniechęcać do odwiedzania Teatru Małego. Dam mu szansę. Jego kierownictwo musi jednak wziąć się do roboty, żeby małość nie stałą się synonimem dla tego teatru.
Dziękuję niewymienionym tu za pomoc w pisaniu tej notki.
W sobotę w Teatrze Małym znajdującym się na terenie Manufaktury zakończył się II Łódzki Festiwal Monodramu “Mono w Manu”. W niedzielę był kontynuowany w Teatrze Jaracza. Kontynuowany?
Spektakl “Podróż do Buenos Aires” z podtytułem “work in regress” stał się świetnym podsumowaniem werdyktu dla festiwalu w Teatrze Małym. Ten powrót Gabrieli Muskały po 10 latach od premiery, ale i poziom tekstu, reżyserii, świateł i mistrzowskiego wykonania skromna publiczność Małej Sceny nagrodziła owacją na stojąco. Muskała wraz z siostrą napisały tekst sztuki czarującej swą autentycznością. Ten monodram, to i śmiech, i łzy. To spojrzenie w naszą przyszłość i przeszłość. Bohaterką może być babcia wielu z nas (w zależności od pokolenia wydarzenia mogą się zmieniać). Sztuka jest wiwisekcją postrzegania rzeczywistości w mózgu “in regress”. Jest to równie zabawne, co przerażające. Coś, co czeka wielu z nas. 10 lat temu, jako dwudziestosześciolatka bodajże, Muskała stanęła przed nie lada wyzwaniem. I dała radę. Z wiekiem, także jej wiekiem, publiczność jeszcze bardziej musi się mierzyć ze starością. Taki spektakl, to przeżycie.
Na tym tle festiwal “Mono w Manu” zakończył się wynikiem zaskakującym. Jury składało się ze studentów teatrologii.
Spośród sześciu spektakli laur jury dostał Dariusz Sosiński za “Tancerza mecenasa Kraykowskiego” – opowieść o masochistycznym prześladowcy-naśladowcy. Aktor wystąpił, napisał scenariusz, spektakl wyreżyserował i opracował scenograficznie i muzycznie. Obawiam się, że nagroda jest za wszechstronność, a nie za osiągnięcie. Aktor etc. zaprezentował się sztampowo.
Nagrodę publiczności dostała Elżbieta Czerwińska za podwójną rolę w “Smażonych zielonych pomidorach”. To przedstawienie górowało nad zwycięzcą jury i mimo jego nierówności i niedostatków trudno publiczności nie odmówić racji.
Pozafestiwalowy monodram w Teatrze Jaracza dla równie nielicznej publiczności przebija każdy z festiwalowych spektakli. Teatr może się nazywać Mały, szkoda, jeśli jest mały.
Nie chcę zniechęcać do odwiedzania Teatru Małego. Dam mu szansę. Jego kierownictwo musi jednak wziąć się do roboty, żeby małość nie stałą się synonimem dla tego teatru.
Dziękuję niewymienionym tu za pomoc w pisaniu tej notki.
sobota, 10 grudnia 2011
Teatr Maly, Mono w Manu
Mała notka
Wraz z Jakisiem nawiedziliśmy Teatr Mały w Manufakturze, by obejrzeć jeden ze spektakli w ramach II Łódzkiego Festiwalu Monodramu “Mono w Manu”. Scena jest równie mała jak pierwsza linijka tego tekstu, miejsc jest raptem 135, bilety po 15zł. Widzów mniej niż w całym tekście słów. Czy to ma sens, że zapytam jak w reklamie Credit Agricole? Wielką sztukę zdecydowanie w tej maleńkości trudno zmieścić, ale jest to jakiś pomysł na teatr. Problemem jest tylko kto i dla kogo? Może na zamówienie? Kto był, KIEDYKOLWIEK, proszę się odhaczyć.
Wraz z Jakisiem nawiedziliśmy Teatr Mały w Manufakturze, by obejrzeć jeden ze spektakli w ramach II Łódzkiego Festiwalu Monodramu “Mono w Manu”. Scena jest równie mała jak pierwsza linijka tego tekstu, miejsc jest raptem 135, bilety po 15zł. Widzów mniej niż w całym tekście słów. Czy to ma sens, że zapytam jak w reklamie Credit Agricole? Wielką sztukę zdecydowanie w tej maleńkości trudno zmieścić, ale jest to jakiś pomysł na teatr. Problemem jest tylko kto i dla kogo? Może na zamówienie? Kto był, KIEDYKOLWIEK, proszę się odhaczyć.
wtorek, 6 grudnia 2011
Don Giovanni raz jeszcze
Leporello pisze...
Za Mikołaja Reja najwięcej w Polsce było lekarzy, współcześnie, jak widzę, znawców opery. To chwalebne, że cooleżanki się tak operowo rozochociły, więc nie będę zniechęcał nakłaniając do bacznego wsłuchiwania się nie tylko w dźwięki, ale i historię filozofii.
O Don Juanie dość obficie wypowiedział się niejaki Kirkegaard, zatem powtarzał się nie będę. Chętni trafią i poczytają. O Don Giovannim też sporo już napisano. Ale… przejdźmy do spektaklu Mariusza Trelińskiego i muzyki.
Inkryminowane przedstawienie ma już 9 lat i nieco się zestarzało (zwłaszcza kostiumy wspomnianego Arkadiusa, które dziś rażą pretensjonalnością i wydumaniem). Nie zestarzała się natomiast muzyka Mozarta, co wbrew logice jakiejkolwiek, usiłował przekazać dyrygent. Zaproponowane przez kapelmistrza tempa były zdecydowanie za wolne, o dynamice starszy pan jakoś zapomniał. Skutkiem tego muzycznie Don Giovanni pozbawiony został siły i blasku.
Jeśli zaś skupić się na stronie wokalnej to: oczywiście Kwiecień był znakomity. Oglądałem premierę i od tamtej pory artysta przebył imponującą drogę: głos wciąż wspaniały, nośny, technika prawie niewidoczna, stylowość nienaganna.Pretensje do Woś proszę sobie włożyć w buty: będziecie wyżsi. Donnę Annę zaśpiewała nienagannie: było to wykonanie stylowe, doskonałe intonacyjnie. A, że nie popisywała się długością frazy i belcantowym prowadzeniem głosu, za który ją tak publiczność uwielbia? Chwała jej za to właśnie. Za to, że umiała odrzucić efektowny, romantyczny styl wykonawczy na rzecz klasycznego, Mozartowskiego. To bardzo szlachetna kreacja, przemyślana, zachowująca jednorodność wokalną i aktorską.
Annę Bernacką (Donna Elwira) cenię bardzo wysoko, bo to znakomita śpiewaczka i wielki głos. Ale podczas piątkowego spektaklu dała się ponieść manierze heroiny, przez co jej śpiew utracił absolutnie niezbędną u Mozarta stylowość. Bernacka chwilami wykorzystywała styl śpiewu Verdiowskiego, co mogło imponować siłą wydobytego dźwięku, ale nie urodą owego dźwięku, jaki narzuca – znów się powtórzę – styl Mozartowski. Być może skutkiem tego przytrafiły się artystce niedoskonałości intonacyjne.
Co do reszty – zgadzam się z Teresą.
PS. Za wszystkie literówki serdecznie żałuję, obiecuję poprawę… Nie, tego obiecać nie mogę, w końcu blog Teresy to nie Opera Narodowa, gdzie nie ma miejsca na błędy. :)
O Don Juanie dość obficie wypowiedział się niejaki Kirkegaard, zatem powtarzał się nie będę. Chętni trafią i poczytają. O Don Giovannim też sporo już napisano. Ale… przejdźmy do spektaklu Mariusza Trelińskiego i muzyki.
Inkryminowane przedstawienie ma już 9 lat i nieco się zestarzało (zwłaszcza kostiumy wspomnianego Arkadiusa, które dziś rażą pretensjonalnością i wydumaniem). Nie zestarzała się natomiast muzyka Mozarta, co wbrew logice jakiejkolwiek, usiłował przekazać dyrygent. Zaproponowane przez kapelmistrza tempa były zdecydowanie za wolne, o dynamice starszy pan jakoś zapomniał. Skutkiem tego muzycznie Don Giovanni pozbawiony został siły i blasku.
Jeśli zaś skupić się na stronie wokalnej to: oczywiście Kwiecień był znakomity. Oglądałem premierę i od tamtej pory artysta przebył imponującą drogę: głos wciąż wspaniały, nośny, technika prawie niewidoczna, stylowość nienaganna.
Annę Bernacką (Donna Elwira) cenię bardzo wysoko, bo to znakomita śpiewaczka i wielki głos. Ale podczas piątkowego spektaklu dała się ponieść manierze heroiny, przez co jej śpiew utracił absolutnie niezbędną u Mozarta stylowość. Bernacka chwilami wykorzystywała styl śpiewu Verdiowskiego, co mogło imponować siłą wydobytego dźwięku, ale nie urodą owego dźwięku, jaki narzuca – znów się powtórzę – styl Mozartowski. Być może skutkiem tego przytrafiły się artystce niedoskonałości intonacyjne.
Co do reszty – zgadzam się z Teresą.
PS. Za wszystkie literówki serdecznie żałuję, obiecuję poprawę… Nie, tego obiecać nie mogę, w końcu blog Teresy to nie Opera Narodowa, gdzie nie ma miejsca na błędy. :)
poniedziałek, 5 grudnia 2011
TVN24, Adam Hanuszkiewicz
Cenzura wieśniaków
4 grudnia 2011 roku stacja informacyjna TVN24 pośród sieczki informacyjnej z jakiej wyłuskuje najbardziej nośne dla swoich widzów treści wyszukała wiadomość o śmierci Adama Hanuszkiewicza.
Redaktor wydania został zwolniony w trybie natychmiastowym. Jego zastępca natychmiast przywrócił właściwy stacji poziom i informację o śmierci jakiegoś tam H. zastąpiono newsem o odnalezieniu na Tahiti szczątków goryla obwinianego o gwałt na czarnoskórej Niemce w latach czterdziestych XIX wieku, czego dowodzą badania DNA mumii noworodka ukrywanego w skrytce szwajcarskiego banku jednego ze znanych polityków PiS.
Słuchaczka Szkła Kontaktowego Grażyna z Pcimia zaczęła swą wypowiedź od straty jaką poniosła polska kultura, co prowadzący zgrabnie spuentowali jako oszczędności niezbędne w dobie kryzysu.
Uczestnicy Loży Prasowej zostali przed programem uprzedzeni, że nie należy używać nazwisk na H, bo nie zostaną już nigdy więcej zaproszeni, a w przypadku wyłamania się honorarium zostanie obniżone o 90%.
Redaktorka “Sukcesu pisanego szminką” chciała puścić program “Chanuka a teatr”, ale żeby nie było skojarzeń puściła program o opryszczce waginalnej i jej skutkach dla sytuacji kobiet biznesu.
4 grudnia 2011 roku stacja informacyjna TVN24 pośród sieczki informacyjnej z jakiej wyłuskuje najbardziej nośne dla swoich widzów treści wyszukała wiadomość o śmierci Adama Hanuszkiewicza.
Redaktor wydania został zwolniony w trybie natychmiastowym. Jego zastępca natychmiast przywrócił właściwy stacji poziom i informację o śmierci jakiegoś tam H. zastąpiono newsem o odnalezieniu na Tahiti szczątków goryla obwinianego o gwałt na czarnoskórej Niemce w latach czterdziestych XIX wieku, czego dowodzą badania DNA mumii noworodka ukrywanego w skrytce szwajcarskiego banku jednego ze znanych polityków PiS.
Słuchaczka Szkła Kontaktowego Grażyna z Pcimia zaczęła swą wypowiedź od straty jaką poniosła polska kultura, co prowadzący zgrabnie spuentowali jako oszczędności niezbędne w dobie kryzysu.
Uczestnicy Loży Prasowej zostali przed programem uprzedzeni, że nie należy używać nazwisk na H, bo nie zostaną już nigdy więcej zaproszeni, a w przypadku wyłamania się honorarium zostanie obniżone o 90%.
Redaktorka “Sukcesu pisanego szminką” chciała puścić program “Chanuka a teatr”, ale żeby nie było skojarzeń puściła program o opryszczce waginalnej i jej skutkach dla sytuacji kobiet biznesu.
niedziela, 4 grudnia 2011
Don Giovanni, Mozart, Kwiecień, Woś
Lowelas z XL
Pamiętam jak lata temu, zgłębiałem na pianinie u stryja tajniki Eine Kleine Nachtmusik. Okazałem się absolutnym beztalenciem. Wolfgang Amadeusz Mozart (1756-1791) miał i talent i absolutną swobodę tworzenia. Swoje 35 lat życia wykorzystał po prostu koncertowo. “Don Giovanni” to jedna z najsłynniejszych oper Mozarta, a że w Warszawie śpiewa i Mariusz Kwiecień i Joanna Woś, to Jakiś nie pozostawił mi wyboru. Towarzyszyli nam Papageno i Papagena.
Pierwsza część mnie wynudziła. Don Giovanni (Mariusz Kwiecień, baryton) w sklerotycznym tempie nadawanym przez dyrygującego Fridricha Haidera podrywał kolejne panny i mężatki, a jak sugeruje reżyser Mariusz Treliński, młodzieńcami też nie gardził.
Głos Kwiecień ma, co szczególnie było słyszalne na tle Krzysztofa Szumańskiego w roli Leporella, sługi Don Giovanniego. Tego ostatniego słabo było słychać nawet gdy stał przy orkiestronie.
Druga część była bardziej pobudzająca. Na plus był Kwiecień, Joanna Woś (w roli Donny Anny) i Anna Bernacka (Donna Elvira). Na minus nieciekawy Dariusz Machej (Masetto), Micaëla Oeste (Zerlina, młoda żona Masetta), o której Jakiś powiedział, że siłę głosu zostawiła w garderobie, mało porywający Don Ottavio (Pavlo Tolstoy) i Komandor (Remigiusz Łukomski).
Co ciekawe kostiumy zaprojektował fetowany niegdyś Arkadius, o którym już dawno nie słychać.
Świetlne dekoracje Borisa Kudlički robią wrażenie, ale już reżyseria światła Felice Ross woła o pomstę do nieba, śpiewacy ciągle byli niedoświetleni, słychać było głos, ale postać ledwo widać.
Jakiś był ogólnie zachwycony i dziwił się, że też się nie zachwycam. Bo nie zachwyciłem się. Muzyka Mozarta jakoś do mnie nie przemówiła. Drażniły mnie dźwięki klawesynu, choć lubię ten instrument. Libretto jest podobno świetne. Jakiś z wyrzutem sugerował, że nie rozumiem treści. Aż mnie wkurwił. Co tu takiego do zrozumienia? Libretto oparte jest na “Don Juanie” Moliera. Opowieści o cynicznym podrywaczu, który w końcu ponosi zasłużoną karę. Banalne moralizatorstwo. I niczego głębszego w tej inscenizacji nie ma. A sceny są chwilami ordynarne.
Mnie do głowy przyszła inna inscenizacja. Oparta o gejowskie portale randkowe. Don Giovanni byłby niewybrednym lowelasem o gładkiej powierzchowności, zarośniętym torsie i z przyrodzeniem w rozmiarze XL. Jego ofiary widzą w nim spełnienie swoich marzeń i nadzieję na związek. Zostają bezwzględnie wykorzystane. Don Giovanni igra nawet ze śmiercią (AIDS?), i to wreszcie przynosi mu zgubę. Zapewne byłoby to równie banalne i szybko by się zestarzało, cóż
Pamiętam jak lata temu, zgłębiałem na pianinie u stryja tajniki Eine Kleine Nachtmusik. Okazałem się absolutnym beztalenciem. Wolfgang Amadeusz Mozart (1756-1791) miał i talent i absolutną swobodę tworzenia. Swoje 35 lat życia wykorzystał po prostu koncertowo. “Don Giovanni” to jedna z najsłynniejszych oper Mozarta, a że w Warszawie śpiewa i Mariusz Kwiecień i Joanna Woś, to Jakiś nie pozostawił mi wyboru. Towarzyszyli nam Papageno i Papagena.
Pierwsza część mnie wynudziła. Don Giovanni (Mariusz Kwiecień, baryton) w sklerotycznym tempie nadawanym przez dyrygującego Fridricha Haidera podrywał kolejne panny i mężatki, a jak sugeruje reżyser Mariusz Treliński, młodzieńcami też nie gardził.
Głos Kwiecień ma, co szczególnie było słyszalne na tle Krzysztofa Szumańskiego w roli Leporella, sługi Don Giovanniego. Tego ostatniego słabo było słychać nawet gdy stał przy orkiestronie.
Druga część była bardziej pobudzająca. Na plus był Kwiecień, Joanna Woś (w roli Donny Anny) i Anna Bernacka (Donna Elvira). Na minus nieciekawy Dariusz Machej (Masetto), Micaëla Oeste (Zerlina, młoda żona Masetta), o której Jakiś powiedział, że siłę głosu zostawiła w garderobie, mało porywający Don Ottavio (Pavlo Tolstoy) i Komandor (Remigiusz Łukomski).
Co ciekawe kostiumy zaprojektował fetowany niegdyś Arkadius, o którym już dawno nie słychać.
Świetlne dekoracje Borisa Kudlički robią wrażenie, ale już reżyseria światła Felice Ross woła o pomstę do nieba, śpiewacy ciągle byli niedoświetleni, słychać było głos, ale postać ledwo widać.
Jakiś był ogólnie zachwycony i dziwił się, że też się nie zachwycam. Bo nie zachwyciłem się. Muzyka Mozarta jakoś do mnie nie przemówiła. Drażniły mnie dźwięki klawesynu, choć lubię ten instrument. Libretto jest podobno świetne. Jakiś z wyrzutem sugerował, że nie rozumiem treści. Aż mnie wkurwił. Co tu takiego do zrozumienia? Libretto oparte jest na “Don Juanie” Moliera. Opowieści o cynicznym podrywaczu, który w końcu ponosi zasłużoną karę. Banalne moralizatorstwo. I niczego głębszego w tej inscenizacji nie ma. A sceny są chwilami ordynarne.
Mnie do głowy przyszła inna inscenizacja. Oparta o gejowskie portale randkowe. Don Giovanni byłby niewybrednym lowelasem o gładkiej powierzchowności, zarośniętym torsie i z przyrodzeniem w rozmiarze XL. Jego ofiary widzą w nim spełnienie swoich marzeń i nadzieję na związek. Zostają bezwzględnie wykorzystane. Don Giovanni igra nawet ze śmiercią (AIDS?), i to wreszcie przynosi mu zgubę. Zapewne byłoby to równie banalne i szybko by się zestarzało, cóż
Subskrybuj:
Posty (Atom)