piątek, 31 grudnia 2010

Nowy rok 2011

I wszystko od początku

Życzenia noworoczne od Nadmorskiego dostałem ja, ale z radością dedykuję je wszystkim.

Niech bez katastrof i powodzi,
Będzie Rok Nowy, co nadchodzi.
Niech produkt rośnie, dług maleje,
A równowaga się nie chwieje.
I wszyscy byśmy zdrowi byli!
A przede wszystkim - go przeżyli!

czwartek, 30 grudnia 2010

Metka Boska powraca…

…a remont trwa


Powrót Metki

Rzeczywiście mój blog znacznie zyskuje na obecności na nim Metki Boskiej. Dzięki jego jedynemu komentarzowi oglądalność skoczyła o blisko 30%. Mam nadzieję, że na powrót i regularnie u mnie zagości. Dla tych, co nie pamiętają, pojawiły się między nami rozdźwięki na tle politycznych wyborów. Metka Boska uznał za totalny polityczny błąd popieranie Hanny Zdanowskiej i się wziął na obraził na głosującą na tę panią ciotolandię, w tym na mnie. Teraz będzie jeździł po mnie i po wszystkich przy każdym błędzie Hanny Zdanowskiej. I słusznie, zgadzam się z tym. Nie zamierzam jednak bronić pani prezydent. Jeśli okaże się, że kobita nawala wnioski wyciągnę w czasie najbliższych wyborów parlamentarnych, już w 2011 roku.


Remont norki

Metka wspomniał o mojej norce. Rzeczywiście remont trwa i się przeciąga. Jedną ekipę przegoniłem, bo pieprzyli wszystko, tylko nie mnie. Ich następca ma ruszyć już na początku stycznia, co daje szansę na uruchomienie norki w okolicach lutego.

Nadal szukam stolarza który umie zrobić okno drewniane w kształcie elipsy o dłuższej średnicy 1 metr i krótszej 0,5 metra. Czy ktoś zna takowego? Proszę o kontakt.

Dotychczas miałem dwie oferty na te okna. Jedna to 2’200 zł za sztukę (a potrzebuję dwa) dla okien plastikowych. Firma stolarska była bardzo chętna, ale z nieznanych mi powodów uznali, że jedynym materiałem z jakiego mogą te okna zrobić jest mahoń. A co za tym idzie rzucili mi cenę 3’800 zł za sztukę – mało palpitacji serca nie dostałem jak to usłyszałem! Moje okna mają obecnie 83 lata. Okazuje się, że w minionym wieku dysponowano technologią pozwalającą na wykonanie takich okien z sosny, i jak sądzę, w przystępnej cenie. Jakiś twierdzi, że mi to załatwi, ale mam obawy, że on też polegnie.


Jajeczkowy casting

Niestety zmienione okoliczności norki powodują, że nie mogę zaprosić tabunu ciot, jak to bywało. Ideą jajeczka jest poznawanie nowych ludzi i to się udawało dzięki liczbie gości. Do tego każdy mógł zaprosić kogoś nieznanego.

Jajeczko 2011 będzie liczbowo ograniczone, ale mam nadzieję, że utrzyma swój poziom.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Moda, Narraganset, imprezy, plany

2011 już wkrótce


Działo się ostatnio. W sobotę u Gejowskiego zebraliśmy się, by rzeczonego ubrać. Ten samozwańczy znawca elegancji domagał się od nas uznania, że spodnie podciągnięte pod pachy są obecnie szykowne. Grupowo odrzuciliśmy ten pomysł. Gejowski znosił kolejne pary spodni, a my te propozycje kolejno odrzucaliśmy. Szafa Gejowskiego pokazała swoje dno. Ale w końcu udało się. Dobraliśmy mu z jego lumpeksu koszulę spodnie, buty, a nawet takie dodatki jak zegarek, opaskę i naszyjnik. Wyglądał macho… przynajmniej w chwilach, gdy nie robił dzbanuszka. Nasz trud podobno został doceniony w Narraganset, gdzie Gejowski bawił nocą.


Ta noc w Narraganset była, jak usłyszałem, dosyć dramatyczna. Na wstępie Raand obtłukł torebką jakiegoś pijanego heteryka, któremu wadziło, że Raand się wyściskał z jego żoną, jakowąż znał – co ten heterol mógł sobie wyobrażać?! Potem Metka Boska poleciał do baru interweniować, bo uznał że Krowę Morską ktoś uszkodził, o ile nie zadusił całkiem jego własną apaszką. W niedzielę wyszło, że Krowa żyła, acz nieco zaniemogła.


W niedzielę Gejowski przyjął zaproszenie na rewizytę u Jakisia. Stawili się też Metka, Xell, Raand i Ego. Okazało się, że dziewczęta mimo wielodniowego obżarstwa nadal są głodne. Młóciły równo, aż musiałem dokładać. Obgadaliśmy minioną narragansetową noc, bieżączkę i posnuliśmy plany na imprezy 2011.


Jajeczko 2011 planuję na 22 kwietnia, czyli jak zwykle w wielki piątek. Ponieważ nie będzie to już impreza masowa, jak to drzewiej bywało, więc tym razem chyba ogłoszę casting. Zastanawiam się też nad formułą. Może ktoś jakieś pomysły podrzuci?

piątek, 24 grudnia 2010

Święta bożego narodzenia 2010

Święto najdłuższej nocy już za nami


Trwa odwilż. Dziś tzw. wigilia i okazja do totalnego obżarstwa, które uwielbiam, bo czekam na niektóre potrawy cały rok (barszcz czerwony, zupa grzybowa, kulebiak, sernik, makowiec, śledzie). Już wiem, że moje kolejne wigilie będą mocno bazować na mojej siostrze,  która opanowała sztukę organizacji tej imprezy w stopniu doskonałym.

Wszystkim życzę jak najlepiej rzecz jasna. A sobie? Sobie, trochę większej interakcji z odwiedzającymi. A bardziej chodzi mi o to, żebyście coś pisali. Ja wiem, mocno operowy się zrobiłem, a tylko "niektórzy" geje itp. ten przybytek odwiedzają, może trochę na ziemię zejdę. Ma by więcej o seksie rozumiem. Oki ;)

Ściskam wszystkich serdecznie!!!!

wtorek, 21 grudnia 2010

Teatr Wielki "Kochankowie z klasztoru Valldemosa" Marta Ptaszyńska Tomasz Konina

Tylko kozy nie zabijaj

Otóż okazało się, że opery nadal powstają. I tak Teatr nie-Wielki w Łodzi zamówił u Marty Ptaszyńskiej operę. Ponieważ rok jest chopinowski i kasę dał Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, to opera jest o Chopinie, a przy okazji o jego psiapsióle George Sand.

Fabuła sprowadza się do tego, że oboje wraz z dziećmi Sand i pokojówką jadą do Palmy de Mallorca, żeby spędzić zimę. Tam Chopin prątkuje i wystraszeni miejscowi każą im się wynieść. Przenoszą się do klasztoru Real Cartuja de Jesus de Nazaret w Valldemosie. A potem wracają do Europy statkiem wiozącym nierogaciznę. W trakcie pobytu dużo rozmawiają o pogodzie, Chopin strzela różne fochy i czeka na fortepian, miejscowi wyzywają ich od bezbożników, a Sand ich (znaczy swój i Chopina) holiday opłaca.

Libretto powstało na podstawie dramatu Janusza Krasnego-Krasińskiego ze współudziałem autora i Marty Ptaszyńskiej, reżyserią i scenografią zajął się Tomasz Konina.

Już sam tytuł jest jak z powieści Danielle Steel i do tego z błędem, bo powinno być "Kochankowie z klasztoru w Valldemosie". Pani Ptaszyńska - wielbicielka instrumentarium perkusyjnego - wygenerowała z siebie muzykę drażniącą wszelkie zmysły w manierze socrealistycznej awangardy z lat dawno przebrzmiałych. Ta kakofonia zagłuszała śpiewaków, którzy zasadniczo nie bardzo mieli co śpiewać. Smutne jest, że musieli tracić czas na naukę swoich ról i zdzieranie gardła. Do tego obsada jest podwójna, więc zmarnowany został wysiłek i talent dużego grona artystów.
Co podkusiło Tomasza Koninę, żeby się zaangażować w ten projekt, to nigdy nie pojmę. Po trzykroć nie warto było. Konina stworzył ciekawą scenografię. Okaloszowani śpiewacy brodzili w wypełniającej scenę wodzie dającej fantastyczne refleksy na ścianach. Gdyby to był tylko spektakl łączący światło i wodę (bez muzyki i śpiewaków), to byłaby to nawet interesująca pozycja. Do tego Konina nie bardzo miał co reżyserować. W założeniach zabawna miała być scena z lekarzami. Sam Chopin opisują ją następująco:

Trzech doktorów z całej wyspy najsławniejszych: jeden wąchał, com pluł, drugi stukał, skądem pluł, trzeci macał i słuchał, jakem pluł. Jeden mówił, żem zdechł, drugi - że zdycham, trzeci - że zdechnę.

Konina poprowadził tę scenę, a upiorna muzyka Ptaszyńskiej odebrała jej cały wdzięk. Po przerwie wielu widzów nie wróciło na widownię.

Pod koniec została zaśpiewana jedyna aria tej opery. Zaśmiałem się zażenowany. Rok chopinowski, opera o wybitnym kompozytorze i nie mniej wybitnej pisarce, a przejmującą arię śpiewa posługaczka... w obronie kozy, którą jako nieczystą zakonnicy chcą zaszlachtować.

Ta opera nie ma szans na powodzenie. Można się spodziewać, że już niedługo widownię wypełnią uczniowie szkół wszelakich siłą nakłonieni do zapoznania się z tym żałosnym widowiskiem. Możliwe, że uraz do opery pozostanie im do końca życia.

Impreza imieninowa po gejowsku

U Ge

Wszyscy już pewno czytali notkę u Xella więc wtrącę tylko kilka swoich groszy. Na imprę dotarliśmy z Jakisiem prosto z Teatru nieWielkiego z premiery "Kochanków z klasztoru Valldemosa" (będzie w kolejnej notce), toteż byliśmy w strojach zupełnie nie przystających do sytuacji. W środku, jak w ulu. Gospodarz raczył swoją szarlotką, ale szczęśliwie zatroszczył się o nas Gwiazda i wynalazł dla nas szklanki i alkohol - serdeczne dzięki, niech mu bozia w dzieciach wynagrodzi. Był zakaz jakichkolwiek gier i zabaw, więc nie było specjalnej integracji zebranych, ot można było porozmawiać z tym i owym.

Najlepszym momentem było rozdanie prezentów przypadkiem, ale popisowo poprowadzone przez Jakisia. Inwencja ludzka nie zna granic. Sam szukałem różnych prezentów, a jednak na takie cuda jakie wynaleźli ludzie nie trafiłem.

Ja jak zwykle postawiłem na prezent wykonany samodzielnie. Tym razem Ge dostał ode mnie grę ekonomiczną. Wiem, że lubi ten rodzaj gier, na swoim blogu zastanawiał się nawet nad zakupem takowej, ale o strasznie zawiłych zasadach. Lata temu grałem w nią, nazywała się "Makler Giełdowy" i była pewno podróbą gry "Executive decision". Swoją wersję, wydaną w jednym egzemplarzu, nazwałem "Erekcyjną grą ekonomiczną". Sednem gry jest zarabianie na produkcji Cialis, Levitry i Viagry. Mam nadzieję, że mnie kiedyś zaprosi i razem, czy w większym gronie w nią zagramy.

Hitem totalnym był jednak prezent dla mnie od Metki, Gwiazdy, Ego i Raanda. Wprawdzie Metka podpytywał mnie o różne moje rozmiary, ale nie spodziewałem się, że pójdą w taką jazdę. Poniżej możecie zobaczyć, co dostałem. 




Oczywiście od razu musiałem prezent przemierzyć. Ból chodzenia na 11 centymetrowych obcasach jest niewyobrażalny. Cud, że nóg nie połamałem. Mogłem się poczuć jak prawdziwa QUEEN. Wielkie dzięki chłopaki!!!!

czwartek, 16 grudnia 2010

Opera Nova "Napój milosny" Gaetano Donizetti Krzysztof Nazar

Pogwizdałoby się

Rafał Songan fot. Opera Śląska 

Zaczęliśmy od budowanej przez 25 lat Opera Nova w Bydgoszczy. Zupełnie nie wiem czemu, ale ani budynek, ani wnętrza Jakisia nie zachwyciły. Szału może nie ma, ale sala ma dobrą akustykę (jeszcze lepszą ma bydgoska filharmonia, gdzie nagrywa płyty Deutsche Grammophon), widownia jest fajnie usytuowana, kuluary są ładne i wszystko nadal tchnie świeżością.

Repertuar opery skąpy, około trzech spektakli miesięcznie, w tym okropny balet dla dzieci Bogdana Pawłowskiego "Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków".

Niestety "Napój miłosny" Gaetano Donizettiego w reżyserii Krzysztofa Nazara mnie nie zachwycił. Scenę wyłożono deskami, po których wszyscy śpiewacy truchtali w tę i nazad z sobie i reżyserowi tylko znanych powodów. Ten turkot niejednokrotnie zagłuszał i muzykę i śpiew.
Śpiewacy popisówy też nie dali. Katarzyna Oleś-Blacha w roli Adiny nie raczyła wyciągać dźwięków. Lepiej śpiewała Aleksandra Pliszka w roli Gianetty.

Przejmująco śpiewał Pavlo Tolstoy w tenorowej roli Nemorina. Jakiś aż rozklaskał salę po arii łez (Una furtiva lagrami - tłumacz Google nie chce mi tego przetłumaczyć ;( O dziwo podziałało to na Oleś-Blachę i się zaczęła starać. Ale sucz wyczuła sytuację i na koniec wyszła do publiczności z Tolstoyem, słusznie sądząc, że to on był bohaterem wieczoru.
Na całej linii zawiódł baryton - absolwent Państwowej Szkoły Muzycznej w Łodzi Rafał Songan, jako Belcore. Chyba jakaś niedyspozycja mu się trafiła, bo ledwo go było słychać. Także można było tylko podziwiać figurę tego atrakcyjnego faceta - fajnie by było zobaczyć go na scenie z nagim torsem.

Opera została wystawiona tak, że tylko z nazwy można się domyślić, że jest komiczna. Tradycyjnie na scenę coś musiało wjechać - tym razem był to furgon, ale pchany. W czasie poprzedniej mojej wizyty w tej operze, na "Hrabinie Maricy", wjechał powóz zaprzężony w dwa konie - dało to wtedy asumpt do niekończących się dyskusji, co by się stało, gdyby konie się zesrały.

Publiczność bydgoska chłodna i mało zaangażowana. Przy okazji, czy jest ktoś, kto mnie i Jakisia nauczy gwizdać na palcach?

środa, 15 grudnia 2010

Stluczka, ubezpieczenie, formularze

Nigdy nie wiesz gdzie i kiedy

W poniedziałek miałem przyjemność podróżować z Bydgoszczy do Łodzi. Zajęło mi to 5 godzin mozolnej jazdy zaśnieżonymi w wielu miejscach drogami. Udawało mi się czasem jechać z oszałamiającą prędkością 50 km/h. Jazda była monotonna, nużąca i dojechałem wyczerpany.

We wtorek wieczorem jechałem przez miasto Hanny Zdanowskiej, co chce stu dni, ale nikt nie wie, na co. Ulice białe, niektórzy szaleńcy popierdalają, zajeżdżają mi drogę, bo ja nie odważam się na więcej niż 30 km/h.

Tak, byłem asekurancki. Może zanadto. Ale tego dnia po południu, na parkingu Tesco inny samochód z zablokowanymi kołami stoczył się wprost na lewe, tylne drzwi mojego Toytoya. Straty nie są duże, ale moja konserwa do jeżdżenia urody przez to nie zyskała. Miałem oczywiście odpowiednie formularze (Raand zaakceptował), wszystko zostało spisane, a zajęło to prawie godzinę. Poradziłem sprawcom, żeby napuścili ubezpieczyciela na Tesco, bo pod śniegiem było 2 cm najczystszego lodu. Zero soli, czy piasku.

Winni, choć, obiektywnie przyznaję, nie ze swojej winy, przepraszali mnie i życzyli wesołych świąt, zapewne tych najbliższych, pseudobozionarodzeniowych, bo Joshua urodził się przecież około 6 stycznia.

A w kolejnej notce o "Eliksirze miłości" w Opera Nova w Bydgoszczy.

środa, 8 grudnia 2010

Impreza urodzinowa u Xella

Załamanie czasoprzestrzeni

Impra u Xella była wielce udana, a goście zacni, jednak obaj z Jakisiem już w jej trakcie postanowiliśmy przeprowadzić kolejny eksperyment z cyklu załamania czasoprzestrzeni. Chodzi o to, by w jednej chwili, niezależnie od odległości, przemieścić się z punktu A do punktu B. Eksperyment rozpoczęliśmy już od założenia okryć wierzchnich. W następnej chwili byliśmy już pod domostwem Jakisia.

WRESZCIE SIĘ UDAŁO!!!! Wszystkie teorie o możliwościach załamania czasoprzestrzeni zostały potwierdzone. Byliśmy szczęśliwi, że starczyło nam paliwa na przeskok. Niestety współuczestniczący w eksperymencie taksówkarz wycenił swoje usługi na 50 złotych. Jesteśmy gotowi dzielić się doświadczeniami z innymi.

wtorek, 7 grudnia 2010

Joński, Waszczykowski, polityka

Cynizm i ideowość

Ponieważ niektórym to umknęło, więc podaję... a pamiętałem dobrze:
"Kandydat SLD - po ewentualnym zwycięstwie w drugiej turze wyborów - widzi na stanowisku wiceprezydenta Witolda Waszczykowskiego, który był kandydatem PiS, oraz dotychczasową wiceprezydent Wiesławę Zewald z PO."
oraz
"Joński przyznał, że rozmawiał już o ewentualnym porozumieniu z Waszczykowskim i szefem miejskich struktur PiS Czesławem Telatyckim. Teraz czeka na ich odpowiedź."

Ja rozumiem, że polityk, by zdobyć władzę sprzymierzy się choćby z diabłem. Ale tu chodzi o to, że nie widzę większej różnicy między Panią Zdanowską z PO (partią ultrakonserwatywnych Niesiołowskiego i Gowina), a Panem Jońskim zbratanym z Panem Waszczykowskim z PiSdy. Ciekawe jakie obszary Joński powierzyłby Waszczykowskiemu? Kulturę? Edukację? Współpracę z mniejszościami seksualnymi? ;)

Zwróćmy uwagę, że Joński wykorzystał strategię Kluzik-Roztkowskiej (łagodne wypowiedzi Kaczyńskiego o działaczach SLD, by zyskać głosy lewicowego elektoratu). Jakkolwiek to cyniczne, świadczy o dobrym politycznym zmyśle Jońskiego... i o jego bezideowości, w przeciwieństwie do jednego mojego znajomego.

Geje, teatr, Ziółkowski, Kozyra

Chwila oderwania od polityki


fot. Zachęta

W Polsce do teatru chodzą kobiety, geje i studenci - lubi powtarzać szef Instytutu Teatralnego i smakosz Maciej Nowak, co cytuje Gazeta Stołeczna. O BOSZE, NIE JESTEM KOBIETĄ, NIE JESTEM STUDENTEM, TO JA CHYBA GEJ JESTEM!!!

Ale Maciej Nowak się myli, chodzą tylko niektóre kobiety, niektórzy studenci i niektórzy geje.

A innym miejscem wartym polecenia dla niektórych gejów jest warszawska Zachęta z monograficzną wystawą Katarzyny Kozyry pt. „Casting”. Czasu dużo, bo aż do 13 lutego.

Z przyczyn ode mnie niezależnych, acz mimo chęci wielkich i możliwości bezpośrednich nie udało mi się odwiedzić Zachęty 28 listopada, w ostatnim dniu wystawy „Hokaina” z pracami Jakuba Juliana Ziółkowskiego. Ten młody artysta, ma obecnie trzydzieści lat, już jest prezentowany w Zachęcie, wystawy ma poza granicami Polski, ceny jego obrazów idą w tysiące funtów. Jeśli gdzieś w Polsce będzie się wystawiał, to proszę dajcie mi znać i zapamiętajcie to nazwisko, żeby brylować w towarzystwie.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Zdanowska, Joński, przekręty, afery i… zagubienie

Czy z wiekiem poglądy kostnieją?


Nie jestem dziennikarzem śledczym i trochę mi szkoda czasu na zabieranie się za to, ale zostałem wywołany do tablicy. Na początek dwa cytaty z komentarzy:


Pawelczyk pisze: „A w kwestii przekrętów - jak tam kosz wędlin Manueli Espinosy?” – to słaby argument, cztery kosze wędlin! Też mi łapówka, o ile tym właśnie była; poza tym Małgorzata Espinosa-Jońska nie została skazana, nie wiem, czy w ogóle prowadzone jest przeciwko niej dochodzenie, Zdanowska nawet się na ten temat nie zająknęła.


W odpowiedzi Anonimowy pisze: „przekręty (Zdanowska to przyjacióła Drzewieckiego)” – i co z tego? Drzewiecki nie siedzi, nie było chyba nawet procesu, nie wiem na jakim etapie jest dziś dochodzenie. Po aferze hazardowej można mieć wątpliwości, co do uczciwości tego polityka, ale jeśli miał to być argument za argument, to nie wypalił.


Napisałem o tym, bo w sumie wszyscy pływamy w gąszczu informacji, ale ani nie jesteśmy pewni ich rzetelności, ani nie potrafimy wyłuskać rzeczy istotnych, ani ich ocenić, ani nie potrafimy w jakiejś zawziętości dobrze sprzedać własnej argumentacji.


To jeszcze parę nieprawidłowości. Osobiście bzdurnie napisałem „To rada miasta wyznacza budżet, z którego wykonania rozlicza prezydenta, a nie odwrotnie.”. Niestety nie znam się na finansowaniu samorządów. Sprawdziłem. Budżet przedstawia prezydent, rada przedstawia swoje propozycje zmian, które prezydent musi rozpatrzyć (jeśli nie rozpatrzy, to musi uzasadnić), a rada następnie budżet uchwala. Jeśli nie uchwali, to prezydent działa w oparciu o prowizorium budżetowe (czyli budżet przedstawiony przez prezydenta), ale na okres nie dłuższy niż do zdaje się 31 stycznia. Co dalej, tego nie wiem.


Znowu Anonimowy: „redukowane wydatki (…) w tym na kulturę, która przecież powinna się finansować sama (jak uważa Platforma Obywatelska).” W rozmowie telefonicznej wyszło, że chodzi o słowa Leszka Balcerowicza i że jest on niby guru dla PO. Ja nie znalazłem potwierdzenia, że takiego sformułowania użył. Owszem na Kongresie Kultury Polskiej powiedział „Dopóki obecne jednostki publiczne pozostaną publiczne, to znaczy skrajnie uzależnione pod względem regulacyjnym i finansowym od aparatu polityczno-biurokratycznego, dopóty będą pojawiały się powszechnie potępiane słabości, patologie i dysfunkcje". I jako teza brzmi to ciekawie choćby w kontekście łódzkiego Teatru Nowego. Balcerowiczowi nie chodziło zresztą o wyzerowanie finansowania kultury z publicznych środków, patrz tutaj. Bogdan Zdrojewski, obecny minister kultury i dziedzictwa narodowego, chyba nie podziela poglądu Balcerowicza mimo swojej przynależności do PO (nie znam jego poglądów gwoli ścisłości).


Można tak bez końca. Pawelczyk pisze: „jak posada kolegi Jońskiego na stanowisku doradcy (…) jak posada Jońskiego w WUP? Anonimowy zwrócił mi uwagę, co podaję szerokiej publiczności: a co, miał na stanowisku swojego doradcy zatrudnić kogoś kogo nie zna? Myślisz, że Zdanowska zrobi inaczej? I co z tą posadą w WUP? Dostał się tam w wyniku jakiegoś konkursu, a na wybory wziął zdaje się urlop… i dobrze zrobił, bo po przegranej nie miałby gdzie pracować.


Ciotoprawicowiec pisze: „"Anonimowy" (…) osiągnął szczyt erupcji polityczno-intelektualnej... szkoda, że żadnego w tym odniesienia do świata rzeczywistego.” Anonimowy poczuł się tym dotknięty z zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów. Bo w określeniu "erupcja polityczno-intelektualna" nie widzę niczego uwłaczającego, a że ciotoprawicowiec (co za schizofreniczny oksymoron) Anonimowego nie zna, to nie zdaje sobie sprawy, że to zupełnie nie szczyt. Druga część zdania jest bzdurna, bo przecież Anonimowy pisał jak najbardziej o świecie rzeczywistym, a nie o świecie z Battle Star Galactica.


I po chuj ja to wszystko napisałem?

niedziela, 5 grudnia 2010

Pierwszy czarnoskóry posel będzie z Lodzi!

Zdanowska prezydentem Łodzi


No to się rozstrzygnęło. W sondażach prowadzi Zdanowska (60,8%). Nawet jeśli wyniki się trochę zmienią, to Joński nie może liczyć na to, że jego 39,2% urośnie ponad 50%.


Tak jak przewidywałem frekwencja była niska, raptem 22,2%. Nie mogę pojąć, co jest z łodzianami, że tak niechętnie chodzą na wybory. Łódzka frekwencja jest jedną z najniższych z polskich miast! Wielokrotnie słyszałem od ludzi, że wybory ich nie interesują i głosować nie będą. Jakaś dziwna apatia ogarnęła łodzian.


Ciekawe, że Hanna Zdanowska zachęciła do siebie 78,8% wyborców Tomaszewskiego z I tury, 57,9% Waszczykowskiego i 64,5% Janowskiej. Pozostałych wyborców urzekł Dariusz Joński. Najbardziej szokujące, że AŻ 42,1% wyborców PiSdy (którzy głosowali na Waszczykowskiego) zagłosowało na Jońskiego! PiSda ma zupełnie nieprzewidywalny elektorat, co zresztą pasuje do tego ugrupowania.


Czy Joński przegrał z powodu śniegu? Raczej tak. Był za odśnieżanie odpowiedzialny jako wiceprezydent, przygotowywał i podpisywał umowy, z pewnością miał wpływ na dobór ludzi na stanowiskach z tym związanych (zgodnie z zasadą „polityka nie jest walką o zasady, lecz walką o posady”). Jego wypieranie się odpowiedzialności zrobiło na mnie jak najgorsze wrażenie. Nazywanie tych opadów śniegu kataklizmem, jakby to miało usprawiedliwić opieszałość i niekompetencje odpowiednich służb, było grubą przesadą. Minęło już kilka dni od zakończenia opadów, a ulice w rejonie Łodzi, gdzie mieszkam, nadal nie są odśnieżone.


Już wcześniej było wiadomo, że jeśli Hanna Zdanowska zostanie prezydentem Łodzi, to na jej miejsce w ławach poselskich wejdzie pochodzący z Nigerii John Abraham Godson. I stało się. Klub PO stanie się kolorowy. Brakować jeszcze będzie różowego ;)

piątek, 3 grudnia 2010

Debata wyborcza Joński-Zdanowska

Tylko krowa nie zmienia poglądów


TVP Łódź przygotowało debatę kandydatów na prezydenta Łodzi na miarę Łodzi… niestety. Fatalne filmowanie, problemy z dźwiękiem, wzajemne zakrzykiwanie się prowadzących. Ale pomysły na poprowadzenie nawet niezłe.

Zdanowska dowaliła Jońskiemu odśnieżaniem, on odwdzięczył się informacją, że przyłożyła rękę do zamknięcia siedmiu szkół zawodowych. Poza tym pieprzyli androny. Niestety z tej debaty to Zdanowska wyszła obronną ręką. Joński jest wygadany, ale rzucał tylko czczymi frazesami. Czegoś innego spodziewałem się po kimś, kto chce rządzić Łodzią, a ma świadomość, że w radzie miasta większość mają przeciwnicy polityczni. To pewno dlatego deklarował, że wiceprezydentami uczyni przedstawicieli innych partii (w tym Witolda Waszczykowskiego z PiSdy). Jednak koncepcji na rządzenie miastem w jego wywodach nie dostrzegłem.

Uważam, że kandydaci powinni podać nazwiska swoich wiceprezydentów, konkretnie powiedzieć jak chcą zrealizować swoje wyborcze obietnice, odnieść się do problemów mieszkańców (np. odśnieżania), zadeklarować swoją koncepcję rozwoju miasta. Wyszło jak zawsze i będzie jak zawsze. Zacznie się rozdawanie posad wszystkim znajomym królika. W cenie będą układy towarzyskie, a nie względy merytoryczne.

Zdanowska spodobała mi się w paru punktach. I była w miarę konkretna w przeciwieństwie do Jońskiego. Nie ma co liczyć na to, że będzie przychylna Paradzie Wolności, to pewne. Choć, jest zdaje się rozwiedziona, a więc może jest na bakier z klerem. I ma syna na ASP, może to jej trochę otworzy oczy.

Jestem wdzięczny Jońskiemu za zdetronizowanie Kropiwnickiego. Jednak okazał się ledwie działaczem, a nie człowiekiem z wizją. Nie, że Zdanowska poraża jakąś wizją, jednak merytorycznie wydaje się lepsza… to na nią zagłosuję.

PO rządzi w lódzkim sejmiku wojewódzkim

Włodzimierz Fisiak out!

Łódzkie PO jeszcze niedawno zachwycało się marszałkiem województwa łódzkiego Włodzimierzem Fisiakiem protegowanym Krzysztofa Kwiatkowskiego (ministra sprawiedliwości). Jednak wygrała frakcja Cezarego Grabarczyka (ministra infrastruktury) i Fisiak został uznany za „nielubianego”, a kandydatem PO na stanowisko marszałka został Witold Stępnia. Ta sama frakcja wybrała Hannę Zdanowską na kandydata PO na prezydenta Łodzi. Kolesiostwo PO wprost kwitnie. To pomnażanie imbecyli na odpowiedzialnych stanowiskach poraża.
Słynne jest powiedzenie Jacka Kurskiego „Ciemny lud wszystko kupi”. Jazda, głosujcie na PO, żeby weszło w koalicję z PiSdą.
Zagłosuj na Jońskiego, karierowicza, ale przynajmniej z innej formacji.

czwartek, 2 grudnia 2010

Odpowiedzialny za odśnieżanie Maciej Winsche… w zaspę go!

Wybory prezydenckie w cieniu śniegu


W niedawnej notce zachęcałem do oddania swojego głosu na kandydata na prezydenta Łodzi Dariusza Jońskiego. Wprawdzie Joński był (bo już od jakiegoś czasu nie jest) odpowiedzialny za stan dróg, w tym odśnieżanie, to jednak nie jego obciążałbym za fatalny stan łódzkich nawierzchni.


Na ulicach Łodzi jest koszmarnie! Wiem, bo zrobiłem dziś w Łodzi jakieś 20 kilometrów różnymi ulicami (opony wczoraj zmieniłem na zimowe). Zupełnie nie jest dla mnie do pojęcia dlaczego niektóre główne ulice są ledwo odśnieżone, a niektóre boczne czarne z nieznanych powodów. Światło wielu arterii zmniejszyło się o jeden pas. Mam wrażenie, że problemem jest nie technologia, czy liczba pługopiaskarek, lecz logistyka i metoda odśnieżania. Szczególnie w wypadku tegorocznego ataku zimy wszystko było przewidywalne aż do bólu. Wiadomo było kiedy spadnie śnieg, gdzie i ile go spadnie, jaka będzie temperatura. Które arterie są najbardziej obciążone też chyba wiadomo.


W tym roku za odśnieżanie odpowiedzialny był Maciej Winsche, dyrektor Zarządu Dróg i Transportu w Łodzi. Jeszcze w niedzielę zapewniał, że odpowiednie służby są przygotowane, ba, miała być zastosowana metoda odśnieżania kolumnowego (dwa pługi jadące obok siebie?). Okazuje się jednak, że jeszcze w końcówce listopada nie były rozstrzygnięte wszystkie przetargi na zimowe utrzymanie dróg w poszczególnych rejonach miasta (czterech z trzynastu). Miasto też wydało 300 tysięcy złotych na jakiś system monitorowania dzięki któremu miało być super. Jak było, każdy widział.


Mam kilka pomysłów: zakaz zatrzymywania się i postoju w całym centrum miasta do czasu uprzątnięcia śniegu, wyznaczenie na terenie miasta składowisk śniegu (np. otwarte place, widziałem to w Helsinkach, gdzie na reprezentacyjnym placu Senackim piętrzyła się góra śniegu) i wywożenie go tam (jeśli te miejsca będą w centrum, to koszt wywiezienia nie będzie wysoki). Idealne odśnieżenie wszystkich głównych arterii i dróg wyjazdowych z logistyką pozwalającą na ciągła i wydajną pracę. I wreszcie kontrola.


Ale ad rem. Przypominam, że Hanna Zdanowska była wiceprezydentem u Jerzego Kropiwnickiego, czyli z jego nominacji. Dziś ma poparcie Włodzimierza Tomaszewskiego (wice u Kropiwnickiego) i łódzka PiSda zaapelowała o jej poparcie. Ewidentnie wszystko idzie w kierunku koalicji PO i PiSdy. Czy po to odwoływaliśmy Kropiwnickiego, żeby teraz głosować na jego protegowanych? Czy jako przeciwnicy PiSdy będziemy wspierać bliskich im ideowo polityków? Głosuj na Jońskiego!

poniedziałek, 29 listopada 2010

Kolejność odśnieżania

Zima mnie pokonała

W czwartek zima przyszła, a dziś pierdolnęła. W Łodzi sypie i wieje od szóstej rano. Samochód nadal ma letnie opony, drogi zupełnie nieodśnieżone, ale podrzuciłem kawałek Jakisia i zamierzałem jechać dalej przez miasto celem wymiany opon. Widziałem samochody odwalające piruety i szaleńców popierdalających 50 km/h. Jechałem max 20 km/h. Pod Kaliskim utknąłem w gigantycznym korku. Po pół godzinie bujania się z dwumetrowymi przesunięciami odpuściłem i wróciłem. Wykończył mnie stres. Raz, że bałem się, że samochód zacznie mi tańczyć, a dwa zacząłem się bać, że ktoś we mnie zwyczajnie pierdolnie.

Poczekam, aż Pan Sadzyński uruchomi akcję odśnieżania, żeby Pani Zdanowska mogła się pochwalić swoją troską o dobro łodzian. W TV mówią, że odśnieżanie rozpoczyna się 4 godziny po zakończeniu opadów... to wychodzi, że gdzieś tak w środę gdzieś się ruszę.

niedziela, 28 listopada 2010

Opera Narodowa Warszawa „Kopciuszek” Siergiej Prokofiew, Frederick Ashton

Balet odświętny



Georgio Madia
Fot. inode.at

Tysiąc lat temu byłem na „Królewnie Śnieżce” Bogdana Pawłowskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi (tak, wtedy jeszcze Wielkim). Poszedłem tam w charakterze obstawy dla siostry. Panie w paczkach (czyli tych takich białych sukieneczkach), panowie w białych rajtuzach. Muzyka jakaś tam, treść znana. Siostra zwinęła się w fotelu i usnęła. Mnie powieka opadała nieustannie, ale musiałem trzymać fason. Choreografia była tak nudna, że chyba nawet tancerze przysypiali między kolejnymi pas. To doświadczenie bardzo mnie zniechęciło do baletu.


Mój stosunek do tego gatunku sztuki zmienił się po obejrzeniu „Jeziora łabędziego” Piotra Czajkowskiego w choreografii Matthew Bourne’a. Śmiesznie, że video z tym spektaklem pokazał mi kochanek mojego kochanka, chyba się trochę do mnie mizdrząc. Potem rozpropagowałem ten spektakl wśród znajomych. Niektórzy byli nawet na nim w Londynie. Później obejrzałem nie mniej oszałamiającego „The Car Man” (czyt. Karmen) na podstawie Georgesa Bizeta.


Po paru latach, bo w tym przecież roku, w teatrze już nie tak wielkim, byłem z Jakisiem na „Kopciuszku” z muzyką Gioacchino Rossiniego w inscenizacji i choreografii Georgia Madii, NB. perfidnie przystojnego, zdjęcie powyżej. Pisałem o tym w notce „Perwersyjny kopciuszek” w marcu 2010. Och, wspominam to przedstawienie do dziś. Z czytelników bloga nikt się nie wybrał niestety, sądząc po braku komentarzy, i żałujcie.


Warszawa też chce mieć „Kopciuszka” u siebie, ale Siergieja Prokofiewa według baśni Charlesa Perraulta i z wiekową choreografią Sir Fredericka Ashtona. Korzystając z chodów Jakisia dostaliśmy miejsca na premierę w sobotę 27 listopada. Miejsce niezłe, bo blisko loży VIP-ów. W tej loży m.in. p(ierdolone)osły. Niestety w naszej loży nogi musiałem umiejętnie owinąć sobie wokół talii. Do tego za nami siedziały warszawskie purchawy z głowami ledwo wystającymi nad kupry, które narzekały, że im scenę zasłaniamy oraz mamusia z czteroletnią dziewczynką, którąż to dziecinę non-stop trzeba było uspokajać. Obok angielscy korporacyjni rednecks chyba pierwszy raz w takim przybytku.


Prokofiew jest ładny i udatnie przez dyrygenta Tadeusza Kozłowskiego poprowadzony. Na scenie nudnawo. Jedynie postaci sióstr przyrodnich Kopciuszka, tańczone przez dwóch tancerzy, ożywiały scenę. Scenografia monumentalna i robiąca wrażenie, chociaż cukierkowa. Przedstawienie zdecydowanie dla tradycjonalistów.


Ciekawe, że w Teatrze Wielkim Operze Narodowej w Warszawie połowa tancerzy (naszych narodowych!) przyjechała zza wschodniej granicy.


Fikuśnie było wyskoczyć przed teatr na papierosa z Adamem Michnikiem.

piątek, 26 listopada 2010

Początek zimy

Większość misiów mocno śpi

W czwartek 25 listopada zaczęła się zima w Łodzi. Rankiem zszedłem do samochodu, a on biały jak bałwanek. W ruch poszła szczotka i plastikowa osłona od akumulatora (tego akumulatora!), która świetnie nadaje się do zdzierania lodu. Zdarłem wszystko, co dawało się zedrzeć, a potem ruszyłem... ostrożnie, bo opon jeszcze na zimowe nie zmieniłem. Dalej było OK, bo temperatura skoczyła do 2 stopni powyżej zera. Wieczorem jechałem dużo ostrożniej, bo termometr w samochodzie pokazał minus jeden stopien!


I tak oto wkraczamy w kolejna porę roku. Porę zimną, ciemną i skłaniającą do hibernacji.

Powyższa notka powstała ze środków Unii Europejskiej w ramach programu "Analiza zmian klimatycznych w kontekście rozwoju ludzkiej seksualności".

środa, 24 listopada 2010

Nowa Klasyka Europy Lódź Teatr Jaracza „Panny z Wilka”

Prawie światowo

Jakiś, bo któżby inny, zabrał mnie w minioną sobotę na otwarcie festiwalu „Nowa Klasyka Europy” („New Classics of Europe”, pełna nazwa „I Międzynarodowy Festiwal Teatralny Klasyki Światowej”). Na Sali pani posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska, marszałek Włodzimierz Fisiak, były marszałek Mieczysław Teodorczyk, dyrektor Teatru Nowego Zdzisław Jaskuła, były premier Marek Belka, śmietanka miasta i… Kaczka! Zobaczył mnie, gdy wchodził na salę, stanął jak wryty, przeżegnał się, a potem bystro, jak na Kaczkę przystało, zapytał: „A co ty tu robisz?”. Odpowiedziałem pytaniem: „A po co się przychodzi do teatru twoim zdaniem?”.

Wojciech Nowicki - dyrektor festiwalu – powitał zgromadzonych, pan tłumacz tłumaczył półsymultanicznie na angielski, Włodzimierz Fisiak festiwal po angielsku otworzył.

Po wejściu każdy widz otrzymał słuchawki z odbiornikiem. Na sali odbył się test, czy wszyscy słyszą tłumaczkę, kto nie słyszał miał wymienione słuchawki, w tym oczywiście ja. Spektakl był po włosku, czyli w języku, którego w ogóle nie znam. Wolałbym napisy, szczególnie, że tłumaczkę czasami ponosiło i wczuwała się w odczytywanie. No i praktycznie nie można było usłyszeć głosu aktorów.

Nie bardzo rozumiem jak „Panny z Wilka” (a po włosku „Le Signorine Di Wilko”) napisane przez Jarosława Iwaszkiewicza, pisarza XX wieku, mają być uznane za klasykę, ale OK. Zresztą pozostałe spektakle też daleko w przeszłość nie wybiegają. Spektakl był ciekawy i interesujące było zobaczyć adaptację polskiego opowiadania, wyreżyserowanego przez Łotysza, a granego przez włoskich aktorów.

Ale nie o spektaklu chcę napisać. Bardziej interesuje mnie przyszłość festiwalu. Z tego, co usłyszałem wynikało, że miała to być klasyka, a de facto nie jest. Że miało być jury, a nie ma. Dwie nazwy festiwalu „Nowa Klasyka Europy” i „I Międzynarodowy Festiwal Teatralny Klasyki Światowej” są wzajemnie sprzeczne. Międzynarodowy, czy europejski? Klasyka Europy, czy światowa? Na stronie festiwalu można przeczytać, że: „to dyskusja nad współczesnymi odczytaniami klasycznej literatury światowej. To przegląd propozycji najważniej-szych scen teatralnych w poszukiwaniu spektakli, które są częścią nowego kanonu inscenizacyjnego Europy.” Przyznam, nic nie rozumiem. Jest odnośnik do listu intencyjnego, ale list chyba jeszcze nie powstał, bo link prowadzi na manowce.

Oprawa festiwalu jest imponująca (finansuje urząd marszałkowski i Unia Europejska). Budynek pięknie oświetlony, program ładnie wydany. Tylko, o co w tym chodzi?

wtorek, 23 listopada 2010

Wyniki wyborów samorządowych 2010 Lódź

I po wyborczych emocjach…


W całej Polsce zasadniczo wygrało PO, w Łodzi też. PO zgarnęło 23 miejsca w Radzie Miasta, SLD 11, a PISda  9. PO ma więc większość i może swobodnie miastem rządzić. Choć jest na styk. Czy PO pomyśli więc o koalicji?  Na kogo padnie wybór? Mam obawy, że łódzkie PO może się skumać z PISdą. Daleko od siebie przecież nie są. Zwraca uwagę, że do rady nie dostał się żaden z komitetów niepartyjnych.
Ciekawie będzie w sejmiku. PO 28%, PISda 24%, SLD 18,5%, PSL 17,5%, inne 12%. Tu PO samo sobie nie poradzi. Nawet jeśli wejdzie w koalicję z PSL (tak jak w parlamencie), to mieć będzie 45,5%. Może skaptuje sobie ludzi z tych „innych”.
I wreszcie wybory na prezydenta miasta. PISda szczęśliwie dramatycznie przegrała wspierając nikomu nieznanego kandydata Witolda Waszczykowskiego (15,5%), który przegrał nawet z Włodzimierzem Tomaszewskim z ŁPO (17,5%). Spójrzcie jednak jaki byłby wynik, gdyby PISda wsparła Tomaszewskiego! 33%! Trudno mówić o wygranej Hanny Zdanowskiej z PO  (34%). Ten wynik o niczym nie rozstrzyga. Sukcesem SLD jest natomiast wynik Dariusza Jońskiego (24%).
Przed nami druga tura wyborów. Spodziewam się frekwencji na poziomie 20%, czyli nikłej (I tura: 30%). Do wyboru będzie Hanna Zdanowska i Dariusz Joński.
Hanna Zdanowska: ur. 1959, łodzianka, w 2006 przez krótki czas radna Rady Miejskiej, potem zastępca prezydenta miasta ds. związanych z edukacją, sportem, a także funduszami unijnymi oraz drogami i transportem publicznym, ale to też niezbyt długo, bo w 2007 została posłanką. W Sejmie, nie powiem, zabierała głos w sprawach Łodzi i jej instytucji. Jednak nigdy nie wyróżniała się. Dziś stała się kandydatką PO na prezydenta miasta w wyniku wewnętrznych rozgrywek w łódzkim PO. Mieszkańcom bliżej nie była znana przed zgłoszeniem jej kandydatury.
Dariusz Joński: ur. 1979, łodzianin, od listopada 2006 radny Rady Miejskiej, od lutego 2010 roku pełni funkcję przewodniczącego Rady Wojewódzkiej Sojuszu Lewicy Demokratycznej Województwa Łódzkiego oraz pełni urząd wiceprezydenta Łodzi – wszystko to dzięki akcji zbierania podpisów za referendum w sprawie odwołania Kropiwnickiego. Jako wiceprezydent podobnie jak Hanna Zdanowska zajął się łódzkimi drogami. Zdecydowanie wyróżnia go ambicja.
Na II turę można nie iść, czy oddać głos nieważny. Albo zagłosować na jednego z kandydatów. Uważam, że ciekawa byłaby sytuacja gdy przy opanowanej przez PO Radzie Miejskiej (przypominam, że PO „wzięło” zarówno sejmik wojewódzki, jak i Radę Miejską) prezydentem byłby przedstawiciel SLD. Zachęcam do oddania głosu właśnie na niego. Utrzyjcie PO nosa.

piątek, 19 listopada 2010

Wybory Samorządowe 2010 Łódź i nie tylko, czyli radni, bezradni i prezydent

Walka o wpływy


Do wyborów zostało już tylko kilka godzin, za chwilę cisza wyborcza. Po wpadających na mój blog widzę, że nadal jest wielu poszukujących swoich kandydatów.


Wybory do rad osiedlowych i do rad miejskich omówiłem w poprzedniej notce „Kandydaci widma” . Kandydatów do rad osiedlowych musicie sobie wygooglać. Kandydatów do rad miasta, do sejmików wojewódzkich i na prezydentów znajdziecie na stronie Wybory Samorządowe 2010  ale trzeba się dobrze wklikać.


W głosowaniu na radnych sejmików wojewódzkich biorą udział nie tylko mieszkańcy miast, ale też terenów wiejskich. Z tego powodu rosną szanse PISdy. Im bardziej różnorodne będą sejmiki wojewódzkie tym lepiej dla nas jako gejów i dla nas jako wyborców. PO, PISda, PSL nie będą miały problemu ze zdobyciem głosów. Czarno widzę szanse kandydatów SLD. Proszę postawcie „krzyżyk” przy jednym z kandydatów SLD. No chyba, że urodą, sexappealem uwiedzie was inny kandydat, byle nie z PISdy.


Najbardziej emocjonujące będą wybory prezydentów miast. W Łodzi liczą się Hanna Zdanowska z PO, Dariusz Joński z SLD, Włodzimierz Tomaszewski z ŁPO i Witold Waszczykowski z PISdy. O dziwo według ostatnich sondaży prowadzi Zdanowska, ale tuż za nią jest Joński, a następni w peletonie to Tomaszewski i Waszczykowski.

Zdanowska jest całkowicie nijaką personą, pozbawioną osobowości, która stała się kandydatką PO dzięki wygranej jednej z frakcji w PO, dowodzonej przez obecnego ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka.

Joński stał się naturalnym przywódcą łódzkiego SLD po zwycięskiej akcji odwoływania Jerzego Kropiwnickiego. Ma facet ambicje, tego nie można mu odmówić.

Tomaszewski chce odciąć kupony po swoim pryncypale Jerzym Kropiwnickim. Jest nijaki, bez jakiejkolwiek charyzmy, bez pomysłu na siebie i miasto.

Waszczykowskiego z Łodzią nie łączy wiele od czasów studiów. Wywalony z Ministerstwa Spraw Zagranicznych szuka bezpiecznej przystani.


Umówmy się, to Jońskiemu zawdzięczamy odwołanie znienawidzonego Kropiwnickiego. Zamierzam głosować na niego w najbliższych wyborach. I to podwójnie. Żaden z kandydatów nie przekroczy 50% progu w pierwszej turze, czeka więc nas dogrywka. Życzyłbym wam i sobie, by dogrywka była między Zdanowską i Jońskim… i by w niej wygrał Joński.


Stworzyłoby to ciekawą sytuację w mieście. Rada Miasta byłaby zdominowana przez prawicę, a prezydent byłby lewicowy. Mam nadzieję, że taki układ z jednej strony wyzwoli ambicje Jońskiego, a z drugiej wzmoże kontrolę ze strony rady.


Do zobaczenia na wyborach… obowiązkowo.

czwartek, 18 listopada 2010

Teatr Studyjny: „Dramat powiatowego performera” Piotr Kruszczyński, wg „Czajki” Antoniego Czechowa

Gdy nie do końca się wie, co chciało się powiedzieć
„Czajka” zwana też „Mewą” jest jednym z najbardziej znanych dramatów Antoniego Czechowa obok „Wujaszka Wani”, „Wiśniowego sadu” i „Trzech sióstr”. O „Mewie/Czajce” Czechow mówił „Wiele rozmów o literaturze, mało akcji, pięć pudów miłości”. To, co przede wszystkim zwraca uwagę w inscenizacji Piotra Kruszczyńskiego to brak akcji właśnie. Ciągłe pauzy irytują, a nie wnoszą niczego. Jeśli Kruszczyński chciał coś powiedzieć o literaturze, to nie udało mi się tego dostrzec. Miłości było dużo: niespełnionej i nic nie wnoszącej do życia bohaterów, a tym samym bez wpływu na publiczność.

Bohaterowie dramatu, zagrani przez studentów IV roku w ramach dyplomu, są bardzo wyraziści. Niestety żadna z postaci nie została zagrana do końca. Wszyscy wtopili się w tło.

Choć sam nierzadko popełniam ten błąd, to jednak w teatrze wolałbym nie słyszeć takich błędów językowych jak „gdzie nie spojrzę to”. Jakiś usłyszał też „mamy wiele wspólnych punktów stycznych”.

Polecam wytrwałym.

wtorek, 16 listopada 2010

Wybory Samorządowe 2010 Łódź i nie tylko, czyli radni, bezradni i prezydent

Kandydaci widma

Prawie Żonaty zapytał mnie niedawno na kogo głosować w najbliższych wyborach. Nie potrafiłem mu nic doradzić, bo byłem w trakcie własnych poszukiwań i analiz.

Gejowski pokazał mi wyniki sondaży: blisko 50% zgarnie Platforma Obywatelska. Sugerowałoby to, że wynik wyborów jest przesądzony.

Metka Boska tradycyjnie wyklina wszystkie ciotki głosujące na bogobojne PO, a ekskomunikuje te ściery, które głosują na PISdę. Nie może pojąć, że ciotki nie wybierają SLD, które przynajmniej w deklaracjach wspiera ludzi LGBT.

Jakiś rzucił mi dziś, że w wyborach do łódzkiej Rady Miasta odda głos na kogoś środkowego z listy SLD, ale na kandydata tej partii w wyborach prezydenta miasta głosu nie odda – w ogóle nie odda głosu na żadnego ze zgłoszonych kandydatów.

Mamy misz-masz. Uporządkujmy to trochę. W dniu wyborów oddajemy swoje głosy na jednego z kandydatów na prezydenta miasta (lub burmistrza, czy wójta), na jednego (powtarzam: jednego!) kandydata na radnego Rady Miasta, na jednego (znowu powtarzam: jednego!) kandydata na radnego sejmiku wojewódzkiego i na jednego (powtarzam po raz trzeci: jednego!) kandydata na radnego Rady Osiedlowej.

Większość kandydatów jest związanych z jakąś partią polityczną. W Radach Osiedla wielu jest kandydatów indywidualnych, nie reprezentujących żadnej opcji politycznej.

Zacznijmy od Rad Osiedla. Szukałem w Internecie jakichś śladów ich działalności. Kicha. Automatycznie nic nie wiadomo o działających w nich ludziach. Rady Osiedla nie mają dużych kompetencji, ale są najbliżej nas i mają wpływ np. na to gdzie będzie sprzedawany alkohol na osiedlu, czy zainterweniują w jakiejś sprawie dotyczącej mieszkańców. Sugeruję głosowanie na ludzi, których znacie, i którzy się sprawdzili. Jeśli takich nie ma i w ogóle nic nie wiecie o działalności tej Rady, to wybierzcie młodych. Młodzi są na ogół skłonni do aktywnego działania. I nie zapomnijcie przyjść na dyżur tego radnego. Głosowanie według klucza partyjnego wydaje mi się tu nieporozumieniem. Omijajcie z daleka PISdę i inne konserwatywne ugrupowania, bo będą wam kościoły pod nosem stawiać.

Wybory do Rady Miasta to już poważniejsza sprawa. Ja zagłosuję na najmłodszych z listy SLD płci męskiej. W Łodzi wygra PO, chcę by mieli przeciwwagę i by było to SLD, a nie PISda. Czemu płci męskiej? A czy ja bronię lesbijkom głosowania na kobiety? Jest jednak duże ALE. Możliwe, że w waszych okręgach startują geje (lub lesbijki). Wtedy obowiązkowo głosujcie na nich.

Co wy na to? O wyborach prezydenta miasta i radnych sejmiku wojewódzkiego w kolejnej notce.

niedziela, 14 listopada 2010

Teatr Jaracza, "Stara kobieta wysiaduje", autor: Tadeusz Różewicz, reżyseria: Marek Fiedor

Byłem na premierze, widziałem i... wysiadłem. Różewicz jest dla mnie trudny. Z Jakisiem obgadałem spektakl, ale czuję, że powinienem przetrawić go sam. MUSZĘ na ten spektakl pójść jeszcze raz, kto chętny? Może w większej grupie łatwiej będzie rozgryźć tekst Różewicza i interpretację Fiedora. To może chore, żeby na spektakl iść dwa razy, ale uważam, że w tym przypadku warto.
Może kogoś podniecę wspominając, że występuje Hubert Jarczak (ten z lewej) i jest jedna goła męska dupa.
Foto: Teatr im. S. Jaracza

niedziela, 7 listopada 2010

„Chrzest” reżyseria: Marcin Wrona

„Przyjaciele”

Zapowiedziałem na blogu Xella i u siebie, że w miniony wtorek idę na film „Chrzest” w Cinema City o 22:15. Rozesłałem też kilkanaście esów w rzeczonym dniu. Miał iść ze mną Metka, ale wykpił się pracą zawodową. Gejowski jest zajęty sobą i unika polskich filmów. Z zaproszonych esem odezwała się tylko jedna (!) osoba, że… musi się wcześniej położyć. Moje szczęście, że dopisali Raand z Ego. Ale co sądzić o pozostałych? Wychodzi na to, że inni mają dla mnie czas tylko pod warunkiem, że jestem dyspozycyjny i zgłaszam się na każde wezwanie. Niniejszym oświadczam, że tamte czasy się skończyły. Nie masz czasu dla mnie, to nie oczekuj, że znajdę czas dla Ciebie. I proszę bez obgadywania mnie, że się nie udzielam. Proszę bardzo, udzielam się i to nie ja mam problem.

P.S. Zacytuję Krowę Morską „uprzejmie informuję szanowną autorkę, że media owe [w tym telefon] posiadają tę cudowną właściwość, iż działają w obydwie strony” – właśnie się przekonałem, że jednak nie i dotyczy to również Ciebie, kisses sweety.

Xellowi i Radixowi film się bardzo podobał. Jakiś powiedział mi, że film jest bardzo dobry. Po takich rekomendacjach nie sposób było nie wyrobić sobie własnej opinii. Pisząc o „Naszej klasie” zacytowałem Jakisia, który uznał dramat za antyantyczny. Film Marcina Wrony jest dla odmiany antyczny do bólu.

Marcin Wrona jest dużym facetem, o niskim, męskim głosie i ewidentnie pochłaniają go relacje męsko-męskie. Z szowinistycznym zacięciem traktuje kobiety jak rekwizyty istotne dla akcji, ale pozbawione głębszych emocji, przemyśleń i znaczenia. Blaskiem biją twardzi mężczyźni o wytatuowanych, pokrytych bliznami ciałach. Nie są to faceci o głębszym pofałdowaniu kory mózgowej. Potrafią zaspokajać tylko najniższe z potrzeb. Życie stawia ich przed trudnymi wyborami i radzą sobie z nimi najlepiej jak potrafią. W ich brutalnym świecie istnieją jednak zjawiska wspólne dla ludzi cywilizowanych. Jest tam na przykład miejsce na przyjaźń. Przyjaźń bardzo głęboką.

Michał (Wojciech Zieliński) prosi swojego przyjaciela Janka (Tomasz Schuchardt) o zastąpienie go w roli męża i ojca. Ma ku temu powody.

Nie chrzest syna Michała, lecz chrzest Janka właśnie jest zakończeniem filmu. W całym swoim zezwierzęceniu Janek postępuje wzniośle. Jego „gest” wobec przyjaciela pieczętuje jego relację z Michałem. Zdobyć się na to, co zrobił Janek chciałoby się oczekiwać od każdego przyjaciela… mimo przewrotności jego działań. Na ile zmieniło to Janka życie może dowiemy się w kolejnym filmie Marcina Wrony.

Film oceniam jako dobry.

poniedziałek, 1 listopada 2010

„Nasza klasa” Tadeusz Słobodzianek, reżyseria: Ondrej Spišák, scenografia: František Liptak, Teatr na Woli

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie

„Essential Killing” zupełnie mnie nie poruszyło, za to wczorajszy spektakl bardzo. Świetny dramat, świetna reżyseria, świetna scenografia, świetnie dobrani aktorzy i świetna gra aktorska. Po prostu cymes. Uwielbiam takie wizyty w teatrze. Kiedy wracaliśmy z Jakisiem do domu gęba mi się nie zamykała, całą drogę i jeszcze później obgadywaliśmy przedstawienie.

Słobodzianek, to podobno raczej okropny dziad. Słuchałem raz wywiadu z nim w radiu po tym jak dostał nagrodę Nike. Współczułem dziennikarzowi, bo rozmówcą Słobodzianek jest makabrycznym. Zadufany w sobie, pełen jakiejś wyższości, odstręczający. A jednak napisał fantastyczny dramat. Tekst jest bardzo spójny, pełen smaczków, zaskakujący odniesieniami i spojrzeniem na bohaterów. Pierwszy akt kończy się w 1941 roku tragedią w miejscowości Jedwabne. Spytałem Jakisia, który dramat czytał, na jakim roku sztuka się kończy. Nie powiedział mi, a ja zgadując zupełnie nie trafiłem.

Dziwne jest, że reżyserował Słowak, ale OK., sztuka nie zna granic. I może dobrze, bo Ondrej Spišák podszedł do naszych polskich przywar i win bez sentymentów i usprawiedliwień. František Liptak stworzył minimalistyczną, ale pełną wyrazu scenografię. Szkolne ławki i krzesła poza podstawową funkcją grają wszystko: stodołę, kołyskę, stół weselny. Bohaterowie, a widzowie wraz z nimi, przeżywają kolejne lekcje, lekcje życia. Zaczynamy niewinnie sielanką klasową. Szybko pojawia się zgrzyt w postaci dekretu o obowiązkowej modlitwie katolickiej. Wyznanie bohaterów miało istotne znaczenie dla ich losów, jednak to oni sami kierują swoim życiem. Jakiś określił to jako teatr antyantyczny. Nie ma żadnego fatum ciążącego nad bohaterami. Edyp w „Naszej klasie” w pełni świadomie zabija ojca i żeni się z matką.

Niemało w sztuce momentów tragikomicznych i zabawnych w odniesieniach. Publiczność żywo zareagowała na wspomnienie pochówku Piłsudskiego na Wawelu. Żydówka Dora po zbiorowym gwałcie na niej jest całkiem zadowolona i żałuje, że oprawcy wyszli bez pożegnania. Komediowa aktorka Izabela Dąbrowska genialnie oddała tragikomiczność swojej postaci - Zochy. W pamięć zapada scena wręczania prezentów ślubnych, które okazują się zrabowanym mieniem żydowskim. Genialnej puenty tej sceny nie zdradzę.

Słobodzianek pojechał równo po wszystkich. Zofia Nałkowska twierdziła, że to „Ludzie ludziom zgotowali ten los”. W „Naszej klasie” także oprawcy stają się ofiarami. Dręczeni stają się dręczycielami i odwrotnie. A z lekcji jakie daje nam życie nie wyciągamy żadnych wniosków.

Akcent gejowski

Z dużą przyjemnością patrzyłem na Przemysława Sadowskiego (35 l.) w roli Menachema. Facet duży, męski, przystojny, choć nie piękniś, wyrazisty, niestety hetero, żonaty, dzieciaty. Poniżej zdjęcie. Niestety Sadowski jest zupełnie nie fotogeniczny, na żywo wygląda znacznie lepiej.
fot. DQFilms.com

niedziela, 31 października 2010

Duch umiera w towarzystwie

R.I.P. Teresa na Powązkach

Idę sobie po cmentarzu powązkowskim, a tu znienacka prapraprababunia i praprapradziadunio. Aż się wzruszyłem tym przypadkowym odnalezieniem bliskich zmarłych. Już miałem się położyć tak na chwilę na grobowcu, gdy znienacka Jakiś mnie dopadł. Jego relacja jest u Gejowskiego.

Co ja poradzę drogie cooleżanki, że nie jestem dostępny towarzysko jak kiedyś? I to wcale nie Jakiś jest za to odpowiedzialny. Decyzje podejmuję niezależnie, samorządnie, związkowo i zawodowo, czyli jako NSZZ Teresa. Z radością partycypowałbym bardziej w wydarzeniach towarzyskich, jednak mam wrażenie, że nikt niczego nie organizuje! Albo ja nie jestem zapraszany ;( I wybaczcie, ale spotkania w Fufu nie są dla mnie atrakcją; jest tam zimno, głośno i na ogół nie ma gdzie usiąść. To nie dla mnie.

Wczoraj byłem z Jakisiem na domówce zorganizowanej przez Papagena i Papagenę. Było 13 osób łącznie z nimi (z szerzej znanych Odetta-Otylia). Gospodarze uraczyli gości fantastycznymi daniami własnego pomysłu i produkcji. Ukontentowani potrawami goście gadali ze sobą na różne tematy do 3 w nocy. Było bardzo fajnie.

Chwilowo mam wyłączone z użytkowania mieszkanie i nikogo nie jestem w stanie zaprosić. Jednak obiecuję jakąś imprezę w okolicach końca listopada. Ciekawe, kto przyjdzie?

I jeszcze na koniec w temacie torby i pokrywki. Poproszę o uszanowanie moich wyborów, chyba, że niektórzy mają coś przeciw, albo jakaś zazdrość przez nich przemawia. Dziękuję Radixowi i Xellowi za sympatyczne podejście do sprawy. Doceniam błyskotliwą ripostę Raanda, choć całkowicie błędną w ocenie. Drogiego Metkę zachęcam, by miał czas dla mnie, a nie żebym ja miał czas zawsze dla niego (propozycja pójścia na „Chrzest” we wtorek o 22:15 w Cinema City nadal aktualna). IP, a skąd ta ciekawość? ;) A Gejowski niech przestanie przyprawiać mi gębę.

piątek, 29 października 2010

„Essential Killing” – Jerzy Skolimowski (72 l.), Vincent Gallo (48 l.)

2nieprosty: Jeśli masz możliwość, to koniecznie przejdź się na tę wystawę i obowiązkowo obejrzyj prezentowany tam film (jakieś pół godziny) oraz poczytaj opisy do poszczególnych członków grupy. Mnie najbardziej urzekła wzmianka, że córka siostry Virginii Woolf dopiero gdy dorosła dowiedziała się kim był jej ojciec, co nie przeszkodziło jej związać się z byłym kochankiem tegoż ojca.

2Daniel: Niestety rzadko mam dostęp do Internetu. Robię co mogę.


Homo homini lupus est

Jestem u Jakisia (emocjonalnie 16 l.) na kilka dni. Wczoraj jako atrakcję pierwszego wieczoru wybrał „Essential Killing”. Film krótki, ale mnie się dłużył. Taki ekstremalny survival, w którym główny bohater jako zwierzyna łowna jest bez szans, ale przedłuża swą własną agonię z uporem godnym lepszej sprawy.

Film jest też maksymalnie oszczędny. Jednorodne kolory pustyni i białego zimowego lasu, czerwień więziennego uniformu i czerwień krwi na kombinezonie i grzywie konia tworzą kolorystyczną klamrę. Niebieski, jak z popularnych wizerunków bozi, pojawia się kilka razy we wspomnieniach i omamach. Film pełen jest symboliki (pies, biały koń). Nie wiem, czy to przypadkowe zestawienie kolorystyczne, czy jakieś nawiązanie do Kieślowskiego.

Niebieski – wspomnienia, dom – przeszłość

Biały – wrogi świat, walka o przetrwanie – chęć zemsty

Czerwony – śmierć – przypadek

W filmie można odnaleźć całkowite zaprzeczenie Wolności, Równości i Braterstwa.

Główny bohater ma w ogóle mnóstwo szczęścia, los cały czas mu sprzyja i jest to dosyć irytujące. Więcej, widz wie co się wydarzy dalej, bo każde istotne zdarzenie jest wcześniej migawkowo sygnalizowane. Nie bardzo wiem po co, bo zaskoczenia przez to nie ma żadnego. Mohammed (Vincent Gallo) nie wypowiada ani jednego słowa. I dobrze, bo cóż mógłby nam powiedzieć? Że mu zimno, jest głodny, nie wie gdzie uciekać?

Skolimowski ewidentnie nawiązuje do polityki. Wie, że CIA, czy inne amerykańskie służby przetrzymywały swoich więźniów w Polsce.

Dosyć przejmująca jest pierwsza scena ucieczkowa, gdy Mohammed, traktowany jak zwierzę i zwierzęciu mentalnie bliski zabija jednego ze swoich prześladowców, który właśnie dowiaduje się, że urodziły mu się bliźniaki – długo się tą nowiną nie nacieszył. Dalej widać, że to tylko pozory, że „dobrzy” ścigają „złego”. Zezwierzęcenie jest po obu stronach, a my żyjemy wśród kruchych pozorów cywilizacji.

niedziela, 17 października 2010

Bloomsbury Group: być Virginią Woolf

Wokół stołu życie się się toczy

Tia… trochę zniknąłem z życia towarzyskiego w Łodzi. Ostatnio sporo podróżuję, poznaję nowych ludzi, spędzam z nimi czas. Niestety, odbywa się to kosztem mojego dotychczasowego środowiska. Niektórzy już mnie wykreślili z listy swoich znajomych, nie dzwonią, nie mailują. Jakoś to przetrwam i mam nadzieję, że gdy moja sytuacja się ustabilizuję powrócę do łask.

Dla najbardziej rozżalonych zorganizowałem dziś spotkanko towarzyskie u Jakisia. U niego, a nie u mnie, bo w moim domu nie mam chwilowo warunków do podejmowania gości. Wpadł Metka z Gwiazdą, Raand z Ego i Gejowski (o dziwo samotnie). Wspólnie z Jakisiem postaraliśmy się bardzo i stół był zastawiony wykwintnie i smacznie. Chciałem zgromadzić ich i skupić wokół jednego stołu, byśmy mogli sobie miło pogadać.

Może inspiracją była wizyta w Krakowie. Tam, w Międzynarodowym Centrum Kultury obejrzałem wystawę poświęconą Bloomsbury Group. Bardzo ciekawa wystawa, na którą z pewnością warto pójść. Urzekła mnie Virginia Woolf i zgromadzeni wokół niej ludzie: wolnomyśliciele walczący z otaczającym ich konserwatywnym, wiktoriańskim światem. Podoba mi się idea grupy osób spotykających się, debatujących bez skrępowania o różnych rzeczach. Chciałbym taką grupę współtworzyć.

Wieczorem, również w Krakowie, miałem namiastkę takiego spotkania. Była Odetta-Otylia, Papageno, oczywiście Jakiś, i jeszcze dwie osoby. Rozmowa ewoluowała w miarę wypitego alkoholu, ale cały czas była interesująca i dokładnie tak pozbawiona skrępowania, jak bym to sobie wyobrażał. Było miło.

Dziś miałem nadzieję na powtórkę, choć w innym gronie. Rozmowa zeszła na triwia codziennego życia uczestników. Nie mieliśmy debaty o książce, którą ktoś przeczytał, o sztuce, którą ktoś widział, czy choćby o doświadczeniu, które stanowiłoby jakąś lekcję dla pozostałych. To z pewnością efekt mojego oddalenia. Mam nadzieję, że po dzisiejszej chwili wymiany wiadomości bieżących wrócimy do spotkań na satysfakcjonującym nas wszystkich poziomie.

sobota, 9 października 2010

Stagnacja

Zabiegany i poza siecią

Niestety jestem odcięty od Internetu. Stąd rzadkie wpisy na blogu. A gdy ja mało piszę, to Wy już w ogóle. Ale może chcecie poruszyć jakiś temat, a nie macie gdzie? No to już macie, zajrzyjcie na stronę Agora.

piątek, 1 października 2010

Ruch Poparcia Janusza Palikota a dopalacze

Wybierasz się na toksykologię?

Ostatnio z wieloma znajomymi rozmawiamy o Januszu Palikocie i jego Ruchu Poparcia. Palikot publicznie mówi o swoim wsparciu dla mniejszości seksualnych, zatem budzi naszą sympatię. Dla niechętnych klechom i religii też ma dobrą nowinę. Kobiety i feministów uwodzi hasłem równej płacy dla kobiet i mężczyzn. Jest totalnie antyPISdowski, a w PO wygląda na najbardziej liberalnego, jeśli nie libertyna. Po prostu nic, tylko się w nim zakochać.

Jakiś jest cały za, Metka wypomniał Palikotowi założenie ultrakatolickiego pisma OZON, Gejowski okazało się, że ma podobną opinię do mojej.

Palikot przyznaje, że chce urwać dużo elektoratu SLD i trochę PO. Hasłami chce zachęcić do siebie kobiety, mniejszości seksualne, antyklerykałów, tych którzy głosowali na PO, by nie dopuścić do władzy PISdy i tych którzy głosują na SLD, bo tam tylko znajdują wsparcie dla swoich postulatów. Swoją drogą SLD wyczuło pismo nosem i stąd pewno hałaśliwy antyklerykalizm tej partii z ostatnich dni. Przypomnę, że wszechobecny w TV Pan Oleksy miał okres, gdy chodził na pielgrzymki – było to modne w tym czasie.

Umówmy się, wszystko się dzieje po to, by zdobyć elektorat, a to dzieje się najczęściej kosztem elektoratu innych partii. Palikot nie ma szans na przekonanie do siebie elektoratu PISdy, to oczywiste, szuka więc gdzie indziej. Ustawia się jednocześnie w pewnej opozycji do swojej macierzystej PO, której niektórzy reprezentanci , jak choćby Gowin, zbliżają tę partię do PISdy. Z PO ma być wyrzucany, ciągle się mówi o karaniu go, ale nic się nie dzieje. Działania Palikota są PO jak najbardziej na rękę. Jeśli mu się uda, to rzeczywiście może zagospodarować wielu wyborców SLD i doszlusować do nich elektorat negatywny głosujący na PO tylko dlatego, że nie chcą PISdy. Jest o co walczyć.

Myślę, że Palikot jest czystym socjologicznym produktem, a cel jaki ma, jest znany zarówno jemu, jak i władzom PO. PO pozostanie najsilniejszą partią, a Ruch Poparcia Janusza Palikota przybudówką wspierającą. Och, z pewnością Palikot jako koalicjant będzie „walczył” o prawa osób LGBT, o równą płacę dla kobiet i mężczyzn (cokolwiek ten idiotyczny postulat ma oznaczać) i o zakaz udziału osób duchownych w różnych gremiach. Skończy się to oczywiście jego porażką. Bo nie o realizację jego programu politycznego tu chodzi… chodzi o Wasze głosy.

Mieszanka zawarta w dopalaczach nie jest znana nawet jego producentom, bądźcie ostrożni w zażywaniu.

poniedziałek, 27 września 2010

Muzeum Chopina, Zamek Ostrogskich

Interaktywna kicha

Wraz z Jakisiem i Papagenem oraz ciekawością wybraliśmy się do muzeum Chopina. Cena biletu (21 złotych) dosyć zaskakująca, jak na miejsce, które ma być tłumnie odwiedzane. Sam Pałac Ostrogskich pięknie odbudowany. Kpimy z Amerykanów, że w jakimś Las Vegas, czy innych miejscach budują kopie różnych światowych zabytków architektury. Warszawskie zabytki nie są niczym innym, jak rekonstrukcjami. Pamiętam, jak zszokowała mnie informacja, że warszawska starówka została zbudowana z cegieł z epoki, bo tak wymagali konserwatorzy zabytków. Ci sami konserwatorzy nie mieli problemu z tym, że cegły pochodziły z kamienic z Nysy, które same w sobie już zabytkami były. Ale OK, ów pałac został wybudowany na nowo i znalazł swoją nową funkcję (wolę nie myśleć skąd wzięto cegły).
Zupełnym przypadkiem byłem w tym roku w Żelazowej Woli po weekendzie u Odetty-Otylii. Nudno w tym chopinowskim skansenie było straszliwie. Można pochodzić po parku, bo więcej do oglądania tam nie ma. Przyszła burza i nas z Jakisiem wygoniła, co przyjęliśmy z ulgą.
Zapewne w warszawskim Muzeum Chopina miało być bardziej interesująco. Jest tak sobie. Organizatorzy nastawili się na interaktywność. I jest interaktywnie. Niestety sporo interaktywnych zabawek nie działa, albo działa upierdliwie słabo, albo są nudne. Do tego są przeznaczone tylko dla jednego użytkownika. Kolejna osoba musi czekać... albo zaburzyć sobie tok zwiedzania. Idei muzeum nie bardzo daje się uchwycić. Jest nudne i niczego nie wnosi, mimo włożonych wysiłków w nowoczesność prezentacji. Do tego uroda odbudowanego pałacu jest skutecznie zasłonięta ekspozycyjnymi instalacjami.
Odradzam odwiedzanie tego interaktywnego mauzoleum.

wtorek, 21 września 2010

Teatr Rozmaitości "Metafizyka dwugłowego cielęcia" Michał Borczuch

Przed zażyciem spektaklu przeczytaj recenzje

W dzień po premierze z Papagenem, Papageną i Jakisiem wylądowaliśmy na powyższym spektaklu w Warszawie. O czym jest tutaj.
Nie zdarzyło mi się wcześniej być w tym teatrze. Bilety mieliśmy po 60 złotych za pierwszą strefę. Fotele, a raczej rodzaj składanych krzeseł, do najwygodniejszych nie należały. Do tego nieco powyżej linii wzroku mieliśmy czarną belkę przysłaniającą widok. Nie zasłaniało to sceny, ale było trochę irytujące. W perspektywie mieliśmy trwające 2 godziny 15 minut przedstawienie. Teatr ma się za jakiś czas przenieść, w miejsce o lepszych warunkach... i chyba dopiero wtedy znowu nabiorę chęci, by się tam wybrać.

Spektakl miał wynagrodzić nasze cierpienia. Nie wynagrodził. Większego koszmaru już dawno nie przeżyłem. Spektakl został położony całkowicie. Michał Borczuch (rocznik 1979) powinien się trzymać jak najdalej od Witkacego. Mam również wątpliwości, czy dalsze jego realizowanie się jako reżyser ma sens. Kilka osób wyszło z sali w połowie spektaklu. My dosiedzieliśmy do końca nie szczędząc nieprzyjemnych komentarzy. Odczuwalny czas trwania spektaklu to jakieś sześć godzin. Żeby jeszcze Borczuch rozebrał - co ma w zwyczaju - jakiegoś przystojnego aktora. Nie, rozebrał jakąś małodupną chudzinę!

poniedziałek, 20 września 2010

Teatr Nowy "Diabli mnie biorą" Marek Rębacz

Rębaczanka

Tutaj znajdziecie recenzję Renaty Sas. Nie chce mi się pisać o tej komedii, bo nie bardzo jest o czym. Ludzie się śmiali, ale nie wiem z czego. Ot, sklejone dowcipy i skecze, a wszystkie z brodą. Marek Rębacz tak się zapatrzył w swój tekst, że jako reżyser niczego nie wyciął. Jest do tego tak wszechstronny, że za opracowanie muzyczne również jest odpowiedzialny. Scenografię pozostawił Annie Kat, która dopasowała ją do mierności dzieła. Olaf Lubaszenko dumnie prezentował swoją tuszę - a taki ładny kiedyś był! Monika Buchowiec i Bartosz Turzyński zachowywali się infantylnie... i tyle. Najbardziej komiczny był Krzysztof Kiersznowski, ale niestety często mówił swoje kwestie zbyt cicho. Jakiś usnął w trakcie. Dobrze, że go obudziłem nim zaczął chrapać.

sobota, 18 września 2010

Naoczne dowody

Zdjęcia z Southampton

Jeśli ktoś jest ciekaw, to na facebooku moja znajoma otagowała mnie na kilku zdjęciach. Szczęśliwie nie są to te najbardziej kompromitujące zdjęcia. Kto ciekaw i mnie zna, to zapraszam do obejrzenia.

poniedziałek, 13 września 2010

Sopot we wrześniu

Złota polska nad morzem

Wróciłem z Southampton, ale jestem już w Sopocie. Pogoda wspaniała, woda nawet ciepła, choć do kąpieli już się nie nadaje. Jakiś wynalazł taki apartament, że mieszkańcy Grand Hotelu, czy Sheratona mogą się czuć jak ubodzy krewni. No bo imaginujcie sobie: budynek na plaży, 50 metrów od brzegu morza, 200 metrów od sopockiego mola, pokój z aneksem kuchennym, z antresolą i całą szklaną ścianą (6mx6m) wychodzącą na morze plus balkon. Rano słońce nie dało nam spać, ale to dlatego, że uparłem się żeby odsłonić wszystkie żaluzje. Do tego spokój, cisza, posh do kwadratu. Zadzwoniłem do siostry, żeby się pochwalić - doceniła. Metka olała mnie, a Gejowski zbył. Kurwa, rzadko się czymś chwalę, bo przecież zasadniczo nie ma czym, ale jednak czasem coś się zdarza i uwierzcie, że tym razem było czym. A tu taki afront. No trudno, przeżyję.


Ale ja nie tylko o tym. W trakcie pobytu przypadkiem zupełnym zostałem przedstawiony tutejszemu prezydentowi Jackowi Karnowskiemu. W sumie nic wielkiego, człowiek, jak człowiek, nawet miły, choć jakby trochę nieobecny. Przynajmniej takie miałem wrażenie. O co chodzi zrozumiałem dopiero wieczorem oglądając TVPInfo - na przewijanym pasku nie było innych informacji, jak tylko te o poparciu kandydatury Jacka Karnowskiego na prezydenta Sopotu przez PO i kontrowersjach, jakie to wzbudza. Facet jest na czołówkach gazet i telezwizji, a ja tu taki znikąd, ocieram się o wielką politykę. Dodam, że mając wybór między Międzyzdrojami (gdzie z Gejowskim i Metką spędziliśmy upiorne tygodnie), a Sopotem, wiem, że już nigdy nie wyjadę do Międzyzdrojów - oferta Sopotu jest niesamowita. Tu da się żyć! A ten gość jest autorem moich dobrych wrażeń.

Buziaki dla wszystkich!

Zdjęcia dołączę, a tymczasem dokładna lokalizacja super apartamentu (punkt A) - zwróćcie uwagę, gdzie jest Grand Hotel:

Wyświetl większą mapę


Proszę oto trzy zdjęcia: widok z zewnęki (widać to olbrzymie okno), widok z balkonu (w tle molo) i wnętrze (po prawej sypialnia, a łazienka w głębi). 

sobota, 4 września 2010

Southampton - impreza

OdSwietna Teresa rusza w teren

Od wczoraj do niedzieli imprezuje w Southampton. W niedziele bede w klubie gejowskim 'Magnum' - zdaje sie jedynym takim tutaj. Jakby co, to chyba latwo bedzie mnie poznac, wystarczy pytac ;)

środa, 1 września 2010

Homo-hetero mix 2

Impreza na pożegnanie lata

Szczęśliwie dotarł Xell, który dzień wcześniej, w piątkową noc, dzielnie nas wspierał w imprezowaniu poprzez fale eteru. Mam jedno świetne zdjęcie Xella zaczytanego w "Przewodniku katolickim". Niestety o 3 rano musiał jechać, by zdążyć do pracy.


Papageno rzucił palenie, a teraz jeszcze nie pije alko, ani kawy, czy herbaty, a jedzenie tylko beztłuszczowe. Śmialiśmy się, że wodę też pewno gotuje na parze. Towarzysząca mu Papagena (wegetarianka) szczęśliwie piła, choć przesiądnięcie się z wina na wódkę, zdaje się, trochę odchorowała. Ekspresyjna piła równo i bez emocji; niedaleko pada śliwka od jabłoni.

Wracając do Starej Gropy: wszyscy już spali, ale przy życiu zostały jeszcze Ekspresyjna, Odetta-Otylia i Stara Gropa. Dziewczyny chciały już spać, jednak Stara Gropa postawił… na zamrażarce trzy kieliszki, trzy szklanki do popitki, soki i wódkę, a następnie w geście Rejtana zastawił im drogę domagając się, by z nim wypiły. Odmawiały, ale ustąpiły, gdy w pianym widzie wybełkotał: "Wiecie, ile mnie kosztowało, żeby to wszystko zebrać?!".

I żeby to był koniec jego ekscesów! Następnego dnia rano Stara Gropa pojawił się bez okularów, szedł ślepy jak kret, z rozbitym, zakrwawionym nosem, spodniami uwalanymi ziemią na kolanach i wybitym barkiem. Papageno obudził się w nocy i słyszał jak Stara Gropa idzie po schodach w dół starannie licząc stopnie, a jest ich dokładnie 12. O dziwo nie pomylił się. Do bliskiego kontaktu z ziemią musiało dojść w ogrodzie. Tam odnalazły się w trawie okulary. Zapewne na Starą Gropę rzucił się jego osobisty samochód powalając go na kolana, kopiąc w nos i wyłamując rękę z barku. Stara Gropa przez wiele miesięcy będzie wspominał tę imprezę. O tym, że dokładnie obsikał sedes, ani razu nie trafiając do środka, wspominam juz tylko en passant. A do Papagena, który w nocy wstał do toalety, przemówił następującymi słowy: "Heteryk niech się wysika i idzie spać.", co podaję plus en passant.

Jakisiu: dzięki wielkie za tę wspaniałą imprezę. Jesteś wspaniałym i bardzo hojnym gospodarzem.

środa, 25 sierpnia 2010

To be catholic or not to be

Właśnie oglądam "(Śmiechu) Warto rozmawiać" prowadzone tradycyjnie przez Jana Pospieszalskiego. Zaczęło się od wspomnienia o Solidarności, ale znienacka zeszło na sprawę krzyża. Jednym z gości jest Wojciech Cejrowski - któżby inny. Sensownie wypowiadał się Jan Hartman, ale miał przeciwko sobie pozostałych 3 dyskutantów, o Panu Pospieszalakim nie wspominając. Czekałem na tradycyjną tezę programu. Okazało się, że prowadzącemu nie bardzo chodziło o krzyż, ale raczej o wystąpienie antyrządowe.

Ja to pierdolę. Krzyż już dawno powinien zniknąć. Tymczasem naszła mnie refleksja, że ja swojej sprawy z krzyżem nadal nie uporządkowałem. Formalnie i statystycznie nadal jestem katolikiem. Nie wierzę w żadnych bogów, świętych, ceremoniał najwyżej mnie bawi (i nudzi), śpiewy irytują, a postawa moralna koscielnych urzędników mierzi, żeby wymienić tylko kilka. Czas wejść na apostazja.pl.

Nie wiem, co na to moja matka. Jest całkowicie areligijna. Jajek nie święci, ale śniadania wielkomoczne się urządza. W wigilię bozionarodzenia zjadamy pyszne potrawy, a nawet łamiemy się opłatkiem składając sobie życzenia. Wszystko to ma wymiar rodzinny, bo często są to jedyne okazje w całym roku, kiedy mamy okazję spotkać się całorodzinnie i mieć czas tylko dla siebie. Moja apostazja byłaby jednak pewnym wyrzutem. To przecież ona kiedyś zdecydowała o moim ochrzczeniu, przeciwko czemu zaprotestowałbym apostazją. Czy to ją zaboli? Muszę z nią o tym porozmawiać. Zaakceptowała inne moje wybory, więc może i z tym nie będzie problemu.

piątek, 13 sierpnia 2010

Z czym do jeża!?

Cały jeden dzień (dziś) krzyżem leżę w Łodzi. Z wybrzeża wróciłem. Było super, ale... Jeżdżenie nad polskie morze jest zupełnie bez sensu. Przypadkiem pogoda była, ale ile można wytrzymać na plaży bez odrobiny choćby cienia, a jedyną szansę na ochłodę daje morze o temperaturze stosownej dla niedźwiedzi polarnych! Mieszkałem w skansenie, czyli w domku z dykty z toaletami i prysznicami dostępnymi publicznie i wyłącznie dzięki temu, że ludzie już tam nie jeżdżą. A ci, co jeżdżą, to ludzie szarzy, smutni i bez życia. Jednego wolniejszego wieczoru w dwóch knajpach usiłowałem rozkręcić imprezę... bez efektu. Porównałem ceny.
Tunezja w sezonie (hotel, pogoda, własna łazienka, egzotyka, klimatyzacja, codzienne sprzątanie pokoju, wyżywienie i alkohole, parasole na plazy, ciepłe morze) to bez dojazdu 150zł za dobę.
Nad Bałtykiem w sezonie (domek z dykty, pogoda w kratkę, łazienka publiczna, polskie mordy, klima a la przeciąg, sam sobie posprzątaj, sam ugotuj lub zjedz w smażalni, alko w sklepie, ale w domku brak lodówki, zero parasoli na plaży, na którą trzeba dojechać samochodem, żeby nie iść 2 kilosy, morze na którym tylko kry brakuje i brudne) to bez dojazdu 100zł za dobę i to skromnie żyjąc.
Bałtyk można wybrać jak się ma ukochanego psa. I jak się lubi długie spacery brzegiem.

Atrakcją byli niektórzy wyselekcjonowani ludzie. Bo czy nie jest miłe, gdy znany reżyser zaprasza na obiad, albo prezydent miasta siedzi ekskluzywnie na kanapie w living roomie mojego domku z dykty i pije ze mną wódkę? Był też motocyklista. Mmmm, jaki męski, do schrupania na miejscu. Dobrze, że byłem najedzony.

A na dodatek Atlas Arena to domek dla lalek w porównaniu z halą między Sopotem, a Gdańskiem.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Rozkosze tu i tam

Uprzejmie informuję, że wróciłem z Bydgoszczy. Była to jedna długa balanga z przerwami na sen. Jestem wykończony, a szybko muszę się zregenerować, bo pojutrze jadę do Sopotu i na Wyspę Sobieszewską (w Łodzi jestem tylko we wtorek). Piszę o tym, bo okazało się, że w Sousse w Tunezji moja kumpela, Clitty, mieszkała dwa hotele ode mnie, ale przez pięć zazębiających się dni nie spotkaliśmy się ze sobą choćby na chwilę... bo nie wiedzieliśmy o sobie. Świat zmalał i prawdopodobieństwo pobytu w tym samym, nawet odległym miejscu, znacznie wzrosło.

Choć różnie z tym bywa. W Bydgoszczy odezwali się do mnie znajomi Raanda i Egusia (tak przypuszczam) z propozycją spotkania. Wysłałem odpowiedź, zapytałem kiedy i gdzie, po czym konwersacja umarła. Wieczorem dostałem przeprosiny, ale było już po ptokach, bo resztę pobytu miałem dokładnie zaplanowaną.

Przy okazji: jeśli ktoś chce jechać jedynką, to odradzam. Tuż za Włocławkiem wybudowano już wprawdzie wiadukt, ale za nim trwa wymiana nawierzchni: ruch wahadłowy jest na pięciu odcinkach. Za dnia jakoś to jeszcze idzie, bo obsługa jest ludzka, ale wieczorem jest tylko automat. Zdarzyło się, że z jednej strony przejechał jeden samochód, a z drugiej czekała kilkukilometrowa kolejka. Jest jakiś adres, gdzie można sprawdzić utrudnienia na drogach?

Niedziela była lajtowa, bo wylądowaliśmy z Labią i Clitty na działce u męża Clitty. A konkretnie w barze przy ogrodach działkowych. Życie towarzyskie było tam w pełnym rozkwicie. Co chwila komuś byłem przedstawiany, ktoś się dosiadał. Labia szybko zauważyła komu się szczególnie przyglądam, a myślałem, że robię to tak dyskretnie. Maciej jest uroczy i ładnie zbudowany. Ale już rozwiedziony, a synek milusi. Nie wiem jak to się stało, że postawił mi piwo i usiadł obok. Zrewanżowałem się tym samym. Potem musiał pojechać odstawić syna do byłej żony, ale wrócił i z miasta przywiózł mi piwo niedostępne w tym barze. Byłem zakłopotany, ale i miło mi było. Bardzo żałuję, że się z nim nie pożegnałem: gdzieś odszedł, a ja musiałem wracać. Sprawdzałem na "Widziałem Cię", ale nic się nie pojawiło.

piątek, 30 lipca 2010

Przed odejściem w stan spoczynku - Thomas Bernhard; Wiśniewski, Jaracz

O czym jest ta sztuka możecie przeczytać tutaj lub tutaj.

To dosyć miłe móc zajrzeć do teatru pod koniec lipca, nawet jeśli to tylko otwarta dla publiczności próba. Widza czeka na tym spektaklu wiele przeżyć: motoryczne, akustyczne, a nawet zapachowe, ale to w drugiej części. Pierwsza zdaje się przydługa. Sporo jest świetnych momentów m.in gra na fortepianie i coś tak banalnego jak prasowanie. Trochę jednak mało w przedstawieniu groteski, przydałoby się więcej. Klara, którą gra Matylda Paszczenko jest rodzinnym wyrzutem sumienia, dosłownie i w przenośni. Jednak nie udało mi się wyłowić, czemu to ma służyć. Sztuka była szokująca jakieś 50 lat temu, jednak teraz jakoś brakuje jej odniesienia. Zło rodzi się i jest utrwalane w rodzinie, tylko z czym to powiązać teraz? Scenografia przenosi nas w czasy hitleryzmu, dziś w Polsce widziałbym inną symbolikę jako odniesienie: krzyże, zbrodnicze katastrofy komunikacyjne, idiotów w ławach poselskich, Licheń. Brak mi w efekcie jakiejś puenty tej sztuki.

Do premiery jeszcze sporo czasu. Planowana jest na wrzesień.

środa, 28 lipca 2010

Oczy szeroko otwarte - film, Izrael

Większość kinematografii izraelskiej ma charakter martyrologiczny. W Polandii mamy własną martyrologię, więc ichniej nam nie sprowadzają. Zadziwiające jest jednak, że z pozostałych, aż tak wiele jest filmów o tematyce gejowskiej na przestrzeni kilku lat zaledwie. Poprzednie, które widziałem, to "Yossi & Jagger" z 2002 roku i "Walk on Water" ("Chodzić po wodzie") z 2004. A są jeszcze lesbijski "Keep Not Silent" z 2004, "Say Amen" z 2005, "The Bubble" z 2006, dokument "Jerusalem Is Proud to Present" z 2008 (pominąłem XX wiek).

Film jest przydługi i przynudny, ale to nie znaczy, że nieciekawy. Mnie ujął. Poniżej o co w filmie chodzi, dla tych, co nie pójdą obejrzeć.

Głównymi bohaterami są Aaron, ortodoksyjny Żyd mieszkający w miejskiej enklawie dla sobie podobnych oraz Ezri, młody uwodzicielski chłopak, nie mniej ortodoksyjny. Ezri jest przesłodki. Męski, o pełnych ustach, nieco cielęcym spojrzeniu, o ciele młodego mężczyzny i mentalności chłopca. Nie sposób nie ulec takim wdziękom. Aaron ma żonę, dzieci, swojego rabiego i swoje miejsce w ortodoksyjnym środowisku. Ezri pokochał innego chłopaka z jesziwy, ale został odrzucony. Mam wrażenie, że Aaron jest dla niego namiastką, obiektem realizacji jego pożądania, ale niekoniecznie miłości. Jednak to w Aaronie następuje przemiana. Świetna jest scena seksu małżeńskiego, aż trudno uwierzyć, że ludzie mogą to tak nadal robić w XXI wieku. Nie dziwie się, że Aaron szuka odmiany. Tytuł nawiązuje chyba do tego, że Aaron w pełni świadomie zakochuje się i zaczyna pożądać Ezriego. Jest to silniejsze od niego. Niestety jego osobiste rozterki nie są specjalnie w filmie ukazane. Na pierwszy plan wysuwa się reakcja otoczenia. Rabin naucza, że bóg stworzył człowieka by był szczęśliwy. Aaron zdaje się podążać zgodnie z tą myślą. Mówi rabinowi "Byłem martwy, teraz żyję" - aż łzy napłynęły mi do oczu. Jednak o ile bóg chce, by człowiek był szczęśliwy, to inni ludzie, a szczególnie współwyznawcy, już niekoniecznie. Samozwańcza policja obyczajowa jest gotowa wkroczyć i to brutalnie, jeśli ktoś postępuje niezgodnie z regułami. To nie są weseli i jowialni Żydzi ze "Skrzypka na dachu".
Aaron nie potrafi pogodzić swojej tęsknoty, pożądania i miłości z wymogami nakładanymi przez współwyznawców, wybiera rozwiązanie ostateczne.

Po takim filmie aż narzuca się, że indoktrynacja religijna powinna być zakazana.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Podchody 2010 zakończone

Tłumu nie było, bo tylko 15 osób, z czego w podchodach wzięło udział 10. Cieszę się, że wszyscy dali się podzielić na pary niezależnie od tego, kto z kim przyszedł. Celem podchodów była integracja i ważne było, żeby w parach były osoby nie znające się od podszewki.

Większość wyznaczonej trasy wszyscy pokonali sprawnie, ale końcówka okazała się dramatyczna: tylko jedna para nie zgubiła się, pozostałe szukały po omacku. Największe zaskoczenie przeżyłem, gdy w drzwiach pojawili się Metka Boska i Ciastko, którzy wyszli jako trzecia para! Aż zacząłem podejrzewać, że wcześniejszym parom coś się stało, a imprezy przecież nie ubezpieczyłem. Uczestnicy pokonali trasę w 44 do 88 minut.

Wykonanie zadań nastręczyło uczestnikom sporo trudności. Tylko jedna para trafnie odgadła, że na pytanie "Co szumi w parku poza drzewami?" jedyną odpowiedzią jest "muszla". Również jedna tylko para ustaliła, że Janina Nowak pochodzi z Gniezna, a nie z Makowa, czy Głogowa (aż 3 odpowiedzi). "Janina Nowak" widnieje obecnie na większości skrzynek pocztowych we wzorze adresowania. Z kolei tylko jedna para nie wpadła na to, że twórcą pierwszej aksjomatycznej definicji przestrzeni był Stefan Banach, a nie, jak wykombinowali, Eliza Orzeszkowa. Pytanie o adres siedziby IPN w Łodzi było zadane tak podchwytliwie, że tylko dwie pary rozgryzły, o co chodzi.

Oficjalnie obwieszam, że w podchodach wygrali Metka Boska i Ciastko, brawo!!!

Drugie miejsce zajęli Xell z I., trzecie S. z A. (podaję literki, bo nie znam ich ksywek, jak ktoś zna, to proszę mi podać, głupio pytać samych zainteresowanych, albo wymyślmy jakieś).

Jak zawsze spóźniona dotarła Stara Gropa. Cezaria wymyślił, by sprawdzić jak się pary sfraternizowały po drodze. Pytania zadawał na zmianę ze Starą Gropą. Wszystkim parom poszło całkiem dobrze, choć po podliczeniu okazało się, że S. i A. spadli na 4 miejsce, a na trzecie wysunęli się Radix i Santorini (Fioletowy, jeśli ktoś go tak zapamiętał).
Gwiazda i Ja-Kub zajęli ostatnie miejsce, ale chyba mieli najwięcej zabawy, bo uchachani wrócili po pachy, ciekawe czemu?

Pogoda nie pozwoliła na zrobienie grilla w ogródku, więc kiełbaski były z piekarnika. Po długim spacerze cieszyły się sporym wzięciem.

Nastąpiła tradycyjna wymiana prezentów. Ego dostał fioletowy strój tancerki brzucha z prześlicznym staniczkiem, co było spóźnionym prezentem urodzinowym nabytym w Tunezji przeze mnie i Metkę Boską. Stara Gropa dostała urodzinową płytkę ceramiczną z Tunezji ode mnie, a on z kolei podarował mi poliestrową koszulkę a la koszykarska, tylko z frędzlami. Z Metką poszedłem przymierzyć to cudo. Co z tego wyszło wiedzą tylko ci, którzy na imprezie byli - efekt był kapitalny, Lady Gaga wysiada ze swoimi strojami.

Następnie impreza przeniosła się do Manufaktury do Copacabany. Ja nadal w tej szalonej koszulce, choć reszta zmieniona, ale i tak pozostali klienci patrzyli dosyć zszokowani. Przepraszam wszystkich za swoje szaleństwo odzieżowe tamtego wieczoru, ale jak się bawić, to się bawić.

Co się działo dalej w Fufu i Narraganset nie wiem dokładnie, bo wycofałem się na z góry upatrzone pozycje, ale słyszałem, że dalsza część wieczoru była dla wszystkich równie udana.

Zebrałem trochę doświadczeń i może za jakiś czas znowu coś podobnego zorganizuję. Może znowu będę mógł liczyć na pomoc Jakisia, bez którego nie poradziłbym sobie. Santorini podpowiedział mi coś, co może jeszcze bardziej podkręcić atmosferę. No ale to za jakiś czas.

sobota, 24 lipca 2010

Hortensje w nieogolonym rowie

Nadmorski zaszczycił mnie swoim kolejnym utworem, oto on:

Dwie hortensje w ogrodzie,
Nic nie wiedzą o głodzie...
Głodzie wody - pragnieniu.
Są podlane, i w cieniu.
Kwitną tutaj, bezpiecznie...
Ale też nie są wieczne.
Zetną je do wazonu.
Piękno - przyczyna zgonu...
Nic się nie dzieje, spędzam czas na łonie. Obejrzeliśmy z Jakisiem rowy sąsiadów. Jeden ma ogolonego rowa, drugi nie. Spojrzeliśmy pod tym kątem na rowa Jakisia i wyszło, że golenie jego rowa jeszcze może poczekać.

Nad wodą sporo radośnie kąpiącej się młodzieży, ale zamiast się kąpać zajęliśmy się kwaśnymi jabłkami. Całkiem sporo tych jabłuszek wpadło nam w ręce. Następnie je zdołowaliśmy.

Nie znam się na tym, ale Jakiś ma dużą wprawę w kiszeniu ogóra, toteż z zapałem to czyniliśmy, jak znalazł na takie chłodniejsze dni.

Mimo niepewnej pogody dzisiejsza impreza - PODCHODY 2010 - się odbędzie. Zupełnie już nie wiem, kto dotrze. Tym bardziej, że wiele osób, którym wysłałem zaproszenie nawet nie raczyło odpowiedziec. Stara Gropa mówi, że to normalne i mam się nie dziwic. OK, może mnie po prostu inaczej wychowano: u mnie w przytułku, a potem na bałuckich ulicach panował zwyczaj odpowiadania.

Niniejszym dziękuję tym, którzy odpisali, czy zadzwonili, niezależnie od tego, czy dotrą, czy nie.